2 ~ Opowieść Zwiadowcy

25 2 1
                                    

Pierwsze, co czuję, to atak kaszlu, przechodzący przez całe moje ciało. Trzęsę się, próbując wypluć z siebie słoną wodę. Palą mnie płuca, pieką mnie oczy i gardło. Zdecydowanie nie czuję się zbyt przyjemnie.

Ale, z tego co mi się wydaje, przynajmniej żyję.

Kiedy udaje mi się wyrzucić z płuc resztkę wody, siadam powoli. Jestem na jakiejś plaży. Piasek jest jasnokremowy, fale delikatnie obmywają brzeg. Trochę dalej rozciąga się las. Kiedy obracam się w lewo, dostrzegam jakiś niebieski, nieregularny kształt na piachu. Dopiero po chwili poznaję, że to moja czapka.

Wstaję i chwiejnie do niej podchodzę. Jest ciemnoniebieska, z białym rysunkiem ryczącego lwa. Ma przetarcia, jest mokra i brudna, ale i tak wciskam ją na głowę. Kiedy byłam jeszcze w liceum, znalazłam ją na trybunach stadionu po meczu bejsbola. Takie czapki mogli nosić tylko członkowie drużyny, ale w okół nie widziałam właściciela, więc sobie ją przywłaszczyłam. Nosząc ją, czułam się trochę jak Annabeth Chase z Percy'ego Jacksona i to mi się podobało.

Znów siadam na piachu, chociaż powłaził mi wszędzie i chyba zaraz pójdę z powrotem do wody się umyć. Przypomina mi się sytuacja z  drugiego tomu "Darów Anioła", kiedy Magnus uratował topiącego się Aleca.

Magnus powiedziałby, że próbowałam wypić Ocean Spokojny.

— Nie wiem — mówię na głos. Nie wiem, gdzie jestem, ani jak się tu znalazłam. Nie mam pojęcia, gdzie jest moja żaglówka — lub najpewniej jej resztki — ani dokąd powinnam iść.

Ostatnio oglądałam interaktywny serial na Netflixie z Bearem Gryllsem o nauce przetrwania. Normalnie wybrałabym przycisk "idź do lasu", ale to Bear'a, a nie mnie zaatakowałoby plemię wściekłych kanibali.

Jaki mam wybór? Zostać tu i zginąć z pragnienia. Albo zwariować, widząc przed sobą tak wielki zbiornik wody, a nie móc jej wypić.

Kuszące alternatywy.

W końcu wstaję i najpierw idę do wody. Umyje się z piachu, a dodatkowo na mokre komar nie usiądzie, więc przynajmniej nie dostanę od razu malarii.

Moje buty, czarne trampki, wyglądają jakbym przetoczyła je pod pokładem Titanica. Kiedy wstałam drugi raz, ramiączko mojego czarnego topu przegrało walkę, więc jedno trzyma się porządnie, a drugie zwisa smętnie. Tylko krótkie dżinsy pozostały w miarę do użytku. Dzięki Bogu, bo nie zamierzam paradować przed kanibalami w majtkach.

Zawiązuje zerwane ramiączko, żeby mi nie przeszkadzało i przecinam plażę. Kiedy docieram do linii lasu, widzę, że nie jest to typowy las z wysp. Spodziewałam się palm, dżungli pełnej lian, węży i jadowitych żab. Tymczasem mam przed sobą najzwyklejszy las liściasty, z grubymi drzewami i mchem.

— Może kanibale go zasadzili — mruczę do siebie, stawiając pierwszy krok w głąb lasu.

Kiedy jestem już trochę głębiej, zaczynam żałować, że jestem mokra, bo cokolwiek dotknę, czy drzewo, czy krzak, jego brud pozostaje na mnie.

Idę już dosyć długo i nadal nie znalazłam nic ciekawego, więc zaczynam liczyć kroki. Kiedy docieram do stu dziewięćdziesięciu ośmiu, słyszę głos.

— Widzisz go? — głos należy do mężczyzny, na pewno młodego. Z prędkością światła chowam się za drzewo i podnoszę losową gałąź, którą w razie co zacznę walić na oślep w popłochu.

— Uciekł jak oparzony — odpowiedział mu damski głos. Z ust obojga posypały się przekleństwa.

Kanibale, myślę głupio, choć nie mogę wyrzucić tej teorii z mojej głowy.

(not)realWhere stories live. Discover now