Rozdział 6

1.3K 135 69
                                    

     Biegłem ile sił w nogach. Wszędzie było ciemno, a ja potykałem się o swoje krótki nóżki. Las był ogromny, konary wielkich drzew wystawały prawie do 30 centymetrów nad ziemią. Jednak nie mogłem się zatrzymać. Musiałem biec, uciekać, jak najdalej stąd. Nie mogłem pozwolić aby mnie złapał. Przewróciłem się. Kurwa. Z mojej kostki leciała krew. Bałem się. Ciemność opanowała najbliższą okolicę. Tylko drzewa, ja i ten psychopata. Nie mogłem się podnieść. Noga przeraźliwie bolała. Łzy spływały mi po policzkach. Usłyszałem szelest liści. Ktoś nadepnął na gałąź. On tu szedł. Idzie tu, idzie. Zrobi mi krzywdę. Nie, proszę... zostaw! Był coraz bliżej. Bliżej. Bliżej. Z każdym krokiem. Łamanie gałązek. Szelest liści. Wtuliłem się w konar. Szedł po mnie. Nie uda mi się schować. Nie ucieknę. Pomocy. Niech mnie zostawi. Jego dłoń. Boże. To mój koniec. Jest już obok.

     - Lou...- usłyszałem szept obok mnie. Uniosłem oczy i zobaczyłem mojego przyjaciela. Łzy spływały mi po policzkach, a ciało było roztrzęsione. Podniosłem się do pozycji siedzącej i zarzuciłem ręce na szyję Zayna. On mi może pomóc. On mi pomoże. Prawda?- Shh... kochanie, uspokój się. Przepraszam, że nie było mnie tyle czasu i znowu to się stało.- powiedział i poczułem, że też płacze. Zawsze, gdy TO się działo, Zayn nie mógł być przy mnie, chociaż by chciał. Chodził za mną krok w krok i pilnował, żeby nikt nie zrobił mi krzywdy.- Chodź, posprzątamy tutaj, przebierzesz się, a potem położę się obok ciebie i nic ci się nie stanie.- wtuliłem się w niego mocniej i spojrzałem na podłogę, na której się znajdowaliśmy. Znowu było pełno krwi. Rany musiały się nie zagoić. Podnieśliśmy się z ziemi i ruszyliśmy do szafy, abym mógł się przebrać. Zayn po cichu wyszedł na korytarz, dając mi chwilę prywatności, a zarazem znaleźć jakiegoś mopa. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nam nie uwierzą, a każdemu wokół tak. Bo przecież jesteśmy chorzy psychicznie.... podobno.

~*~

    Pierwsze miesiące w ośrodku SUNNY mogę określić jednym, sprecyzowanym słowem.

          Kłamstwo.

    I nie chodzi tu o to, że ludzie ciągle kłamali "będzie dobrze", "wyjdziesz z tego" i inne tego typu rzeczy. To akurat było prawdą. Nie licząc koszmarów, które męczyły mnie każdej nocy, było na prawdę lepiej. Moja doktor to cudowna kobieta, pomocna, otwarta, ale też na prawdę szczera. Czasami wysuwała takie argumenty, że cały wolny czas między wizytami spędzałem na myśleniu o swojej przeszłości. Rozmowy z nią dawały niezłego kopa. Czasami nawet w godzinach, gdy powinni przychodzić goście, ona wchodziła na świetlicę i rozmawiała ze mną jak z kolegą. W swoim gabinecie to wszystko było poważne, oparte głównie o mnie, moim zachowaniu, życiu, jednak gdy spotykaliśmy się po "cywilnemu", opowiadała również o sobie, pytała się o bardziej życiowe rzeczy, na przykład o to skąd pochodzę, gdzie mieszkam, moje hobby.

    Nie chodziło też o Eleanor. Odkąd dowiedziała się, że kogoś kocham troszkę inaczej ze mną rozmawiała. Znaczy... nadal się śmieliśmy, chodziłem na jej zajęcia muzyczne, wygłupiała się ze mną, ale była trochę bardziej przygaszona. Trochę było mi przykro, bo wskazywało na to, że jej się podobam. Jednak nie umiałbym się z nią spotykać. Kocham tylko i wyłącznie Harry'ego, więc nie ważne co by się stało jak z Eleanor to tylko i wyłącznie koleżeństwo, przyjaźń.

    Tristan... cóż też niby nie kłamał. Po części. Ciągle się do mnie uśmiechał, chodziliśmy razem po ośrodku, nawet gdy nie musiał mnie już pilnować, nawet raz zabrał mnie na zakupy, bo musiałem sobie kupić trochę ciuchów. Gdyby nie to, co się o nim dowiedziałem, powiedziałbym, że jest na prawdę wspaniałym kumplem. Jednak, wtedy sam siebie bym oszukiwał.

    Kłamstwem nie było też zachowanie Zayna. Wręcz przeciwnie. Był prawdziwy w swoich czynach. Pomagał mi tak jak potrafił, wspierał mnie i chodził krok w krok, aby nikt nie zrobił mi krzywdy. Gdy musiał iść na wizytę to zabierał mnie ze sobą i kazał czekać pod drzwiami, tak samo było, gdy to ja spotykałem się z moją psycholog. Czekał na mnie i nawet nie chodził do łazienki, póki nie wyszedłem z gabinetu. Jednak zdarzały się sytuacje, gdy musiał zostać gdzieś dłużej, pomóc komuś lub wychodził wieczorem bo jako jeden z nielicznych był już doprowadzony do "normalnego" stanu. Wtedy to wszystko się działo. Bałem się tych chwili, gdy musiałem to przeżyć to jeszcze raz i znowu, znowu i tak ciągle. Przez dwa miesiące zdarzyło to się 26 razy. Liczyłem. Zawsze. Nawet sekundy, bo zawsze to trwało tyle samo. Ból, cierpienie, psychiczne i fizyczne. Upokorzenie, wstręt do samego siebie.

Shelter Onde histórias criam vida. Descubra agora