Rozdział Osiemnasty

5.9K 493 48
                                    



Wydawać by się mogło, że miałam wszystko czego chciałam. Byłam w Nowym Jorku, robiąc to co kochałam. Nadal miałam przy sobie Robbiego i bezpieczną przystań, jaką zapewniał. Miałam poczucie wolności i spełnienia. A mimo to czegoś brakowało.

Może to nie moja wina. Może to normalna, ludzka reakcja. Zawsze chcemy więcej, zawsze jesteśmy zachłanni i pożądliwi. Osiągając jeden cel, musimy zaraz mieć następny.

Tego wieczoru czuję się pokonana i zmęczona.

Dorrit zasypuje mnie dziesiątym z kolei smsem, który ignoruję. Na własne życzenie pakuję się w coś, czego będę żałowała.

— Chodź, Rousseau! — krzyczy Trina, jedna z tancerek. W chwili obecnej wygląda bardziej jak tancerka erotyczna, niż baletnica. — Przestań być taką cnotką!

Dorrit: To już dwa pieprzone miesiące, kiedy cię nie widziałam! Potrzebuję towarzyszki do picia! A młoda Rousseau się nie nadaje! Kuźwa, że też musiała zaciążyć właśnie teraz!

Wzdycham głośno, czytając smsa. Wrześniowe powietrze jest chłodne i nieprzyjemne. Sprawia, że na mojej skórze pojawia się gęsia skórka, której chcę się pozbyć, pocierając szybko ramię.

J: Dramatyzujesz.

Trina macha zamaszyście w moją stronę i nawet z takiej odległości mogę zobaczyć, jak z niecierpliwością wystukuje butem o betonowy chodnik.

Nie mam pojęcia dlaczego zgodziłam się z nimi wyjść. Nie trzeba było być specjalnie inteligentnym, żeby wiedzieć, że za sobą nie przepadamy. Każdy tutaj darzył się jedynie względną tolerancją. A fakt, że zostałam solistką, dzięki madame Fionie, również nie przemawiał na moją korzyść. Była poza kręgiem tolerancji. Poza kręgiem współpracy i koleżeństwa. A mimo to byłam tutaj, w nowojorskim klubie.

D: Moje życie ssie.

J: Co Ty nie powiesz, Dor? Właśnie stoję przed jakimś klubem z całą zgrają ludzi, który chcą mi połamać nogi.

D: Bo jesteś głupia. Trzeba było zostać w mieszkaniu i pić ze mną przez skype'a.

J: Naprawdę nisko upadłyśmy.

— Rousseau, ruszysz się w końcu?!

Trzy westchnienia i jedno wywrócenie oczami później, stoję przed barem, próbując zamówić drinka i się upić. Tego wieczoru nawet to mi nie wychodzi. Trina z resztą tancerzy już dawno podbiła parkiet. Raz po raz odchodziła, żeby mnie namówić, abym do nich dołączyła, ale za którymś z kolei uprzejmym, acz stanowczym „nie", wreszcie dała sobie spokój. Miałam wrażenie, że moje wielkie oczekiwania dotyczące tego miasta, zostały zdeptane przez ciężki motocyklowy bucior.

Gdyby nie fakt, że udało mi się zamówić tylko jednego drinka, zapewne uznałabym, że mam przewidzenia. Obraz przed moimi oczami jest jednak zaskakująco ostry i wyraźny. Drżącą ręką odkładam fikuśną szklaneczkę z kolorowym napojem na porysowany blat baru i patrzę jak zahipnotyzowana na Sama Blacka, przedzierającego się przez kolorowy, spocony tłum nowojorczyków. Siada przy barze i nachyla się lekko, krzycząc coś do barmana. Dzieli mnie od niego jedynie trójka mężczyzn, siedzących między nami. Obserwuję go niezdolna do żadnego ruchu. Sam pochyla lekko głowę, wystukuje nerwowo palcami o bar, a czarne włosy opadają na jego twarz jak kurtyna w teatrze. Oddech więźnie mi w gardle, kiedy podnosi spojrzenie. Przez chwilę obserwuje ludzi, aż wreszcie jego wzrok podchwytuje mój. Przez pierwszą sekundę patrzy całkiem bez wyrazu, a zaraz potem na jego twarzy pojawia się zdziwienie. Chwyta w dłoń kufel z piwem, który postawił przed nim barman i zaraz potem jej już obok mnie.

Nasze nigdy (The Strangers, #1)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz