Rozdział Dziewiąty

5.6K 424 34
                                    


Miesiąc.

Tyle czasu minęło odkąd ostatni raz widziałam Sama. Nasz zakład poszedł w zapomnienie, a ja czułam w sercu dziwną pustkę, której nie potrafiłam wytłumaczyć.

Wiedziałam, że Sam nie był mi obojętny. Ale wiedziałam również, że postąpiłam dobrze. Byłam zakochana w Samie Blacku, ale to nie miało znaczenia. Już nie.

Niektóre miłosne historie nie są długie. Niektóre nie mają szczęśliwego zakończenia. Ale to nie znaczy, że nie są prawdziwe, prawda? Niektóre miłości są jak wystrzelone w nocne niebo fajerwerki. Oszałamiający pokaz, który kończy się po kilku króciutkich chwilach. Jak fajerwerki, które potrafią urwać rękę, jeśli będzie się zbyt nieostrożnym. I koniec końców pozostaje tylko wspomnienie piękna.

— Isa? — Głos Robbiego wyrywa mnie z zamyślenia.

Patrzę na niego półprzytomnie, uświadamiając sobie, że dźwięk silnika ucichł.

— Wszystko w porządku, kochanie? — pyta.

Uśmiecham się lekko. To ja powinnam o to pytać. To nie mój ojciec umierał na raka płuc. Ten temat również nie dawał mi spokoju i to nie tylko ze względu na moją miłość do rodziny Black, czy Robbiego. Jak zwykle chodziło o Sama.

Był jak jakieś cholerne fatum, które wisiało nade mną, jak deszczowa chmura, gotowa w każdej chwili wywołać burzę. Robbie nie próbował się z nim kontaktować, a ja nie nalegałam. A mimo to, czułam że powinnam porozmawiać z Samem. Być może nie dogadywał się z rodziną, ale w końcu Ottis był jego ojcem i powinien się z nim pożegnać.

— Tak, jestem tylko trochę zmęczona — powiedziałam, dotykając jego policzka. Przez chwilę chciałam dodać, że nie mam ochoty iść na tę cholerną kolację do moich rodziców, ale wiedziałam, że Robbie by nie zrozumiał. Nigdy nie rozumiał mojej niechęci do rodziny. Było coś sztucznego w tych spotkaniach. To oczekiwanie wypisane w ich oczach, przez które czułam się jakbym była kimś kto nie dorastał ich do pięt. Robbie nie miał z tym problemu. Studiował prawo, tak jak sobie życzyli jego rodzice, i chociaż nie wybrał Yale czy Harvardu i tak byli z niego dumni. Ja byłam tylko głupią tancereczką, która miała się uśmiechać, dobrze wyglądać i wyjść za prawnika.

Kiedy wysiadamy ze samochodu, mój telefon zaczyna dzwonić. Na wyświetlaczu pokazuje się imię mojej młodszej siostry. Marszczę brwi, bo nigdy nie miałam dobrego kontaktu z Linsey i jeśli miałam być szczera w ciągu ostatnich dwóch lat zadzwoniłam do niej tylko raz. I to przez pomyłkę. Zanim jednak mam szansę odebrać, telefon przestaje dzwonić.

— Chodź, bo się spóźnimy. — pośpiesza mnie Robbie, wyciągając do mnie rękę. Chwytam ją automatycznie i pozwalam mu się zaprowadzić w stronę drzwi.

Mój rodzinny dom nigdy nie sprawiał wrażenia przyjaznego. Był w nim jakiś chłód, który przenikał cały biały dworek, przemykał pod drzwiami zamkniętych sypialni i koniec końców mroził serce. Cisza w domu zawsze była inna, ciężka i nieprzyjemna.

Zaczynam się denerwować, kiedy Robbie dzwoni dzwonkiem. Nerwowo poprawiam kołnierzyk bluzeczki i zaczesuję za uszy włosy. Dziś rano w ogóle nie chciały się ułożyć i jestem pewna, że matka zwróci na to uwagę.

— Wyglądasz przepięknie — mówi Robbie, całując mnie w policzek. Staram się uśmiechnąć, ale wychodzi mi jedynie ponury grymas.

Mija kilka dłużących się w nieskończoność sekund, zanim moja matka otwiera drzwi. Patrząc na nią doskonale wiem jak będę wyglądać za dwadzieścia pięć lat. Mam jej jasne, niema białe włosy, które teraz spięła w elegancki kok. Ta sama postawa, ten sam mały, prosty nosek. Jedynie oczy, błękitne jak bezchmurne niebo, różnią nas od siebie. Nie mam sobie za to prawie nic z ojca, , który właśnie przemyka przez hol, kiedy razem z Robbiem wchodzimy do środka. Ojciec jest postawnym mężczyzną z kędzierzawymi włosami w kolorze hebanu, kozią bródką i zimnym czarnym spojrzeniem.

Nasze nigdy (The Strangers, #1)Where stories live. Discover now