Rozdział Pierwszy

11K 671 65
                                    

pięć lat później...

Starszy policjant patrzy na mnie znudzonym, lekko zirytowanym wzrokiem, kiedy niecierpliwie zaczynam stukać pomalowanym na różowo paznokciem o kontuar.

Zegar na białej ścianie posterunku wybija godzinę trzecią trzydzieści, kiedy moje zniecierpliwienie osiąga stan krytyczny. Jestem zmęczona, śpiąca a nogi bolą mnie po ostatnim treningu tak bardzo, że ledwo się powstrzymuję od ściągnięcia butów i rzucenia ich w kąt. Albo w twarz policjanta.

— Panno Rousseau — mówi charczącym głosem zawodowego palacza. Uderza knykciem o blat, zwracając moją uwagę. — Proszę tu podpisać.

Zagryzam mocno wargę i bez słowa podpisuję podsunięte dokumenty. Moja stopa automatycznie zaczyna wystukiwać nierytmicznie o szare linoleum. Odbicie w przeźroczystej tafli patrzy na mnie nieprzychylnym wzrokiem. Wyglądam tragicznie, ale nikt nie mógłby wyglądać dobrze ściągnięty z łóżka w środku nocy. Nawet ja. W szczególności ja.

Moje jasne, niemal białe włosy sterczą we wszystkie strony, desperacko domagając się grzebienia. Czarne oczy mam podkrążone, a sinofioletowe podkowy odznaczają się nazbyt wyraźnie na bladej cerze. Nadal mam na sobie białą, satynową piżamę, ukrytą pod kusym beżowym płaszczykiem. Wyglądam jak topielica. Lub jak zwykle powtarza Robbie, porcelanowa laleczka. Ja jednak skłaniam się ku opcji pierwszej.

Nie mogę się zdecydować czy jestem bardziej zdenerwowana na swojego chłopaka, czy bardziej zmartwiona.

Wszystko zaczęło się od telefonu o drugiej dwadzieścia siedem w nocy. Irytujący dźwięk wypełnił moją ciasną sypialnie, unosząc się w przesyconym zapachem taniego wina i wanilii powietrzu. Dorrit, która zasnęła w moim łóżku po całej nocy bezmyślnego tańczenia, wymamrotała kilka soczystych przekleństw, których nie powstydziłaby się moja młodsza siostra, po czym rzuciła mi w twarz moim dzwoniącym telefonem. Telefonem, przez który byłam właśnie tutaj. Na posterunku policji o trzeciej trzydzieści nad ranem. Bo mój ukochany wdał się w bójkę w barze, a mój numer był jedynym jaki znał na pamięć.

Miałam ochotę go ukatrupić, albo raczej miałabym gdyby nie fakt, że Robbie był idealny, a to był jego pierwszy taki wybryk. Dlatego właśnie się martwiłam. Robbie nigdy nie robił takich rzeczy. Był opanowanym, ambitny i kochany.

Posterunek jest cichy. W dusznym powietrzu rozbrzmiewa ciche stukanie klawiszy klawiatur, tykanie zegara i sporadyczne przekleństwa siedzącego na ławce, zakutego w kajdanki mężczyzny. Patrzę na niego przez chwilę, a kiedy podchwytuje moje spojrzenie i uśmiecha się lubieżnie, odwracam pośpiesznie wzrok. Natrafiam na drugiego mężczyznę. Siedzi po drugiej stronie posterunku, a jego nadgarstki są wolne od kajdanek. Wygląda na równie zmęczonego co ja. Opiera łokcie na kolanach i jedną ręką przeczesuje ciemnobrązowe włosy.

Nagle podnosi spojrzenie i patrzy w moją stronę. Znudzenie od razu znika z jego twarzy, brązowe oczy rozszerzają się gwałtownie, jakby zaskoczony moim widokiem. Marszczę brwi, jednak nie odwracam spojrzenia. Mężczyzna patrzy na mnie z wyrazem czystego niedowierzania. Jakby mnie znał i nie mógł uwierzyć, że mnie widzi.

Odwracam spojrzenie, czując się wyjątkowo niezręcznie. Mimo to jakaś część mojego umysłu, podpowiada mi, że mężczyzna wygląda znajomo.

— To wszystko? — zwracam się do znudzonego policjanta, ignorując podchmielonego kolesia, który pokazuje obsceniczne znaki w moją stronę. — Kiedy go wypuścicie? Czekam tu już prawie godzinę.

Policjant mlaska językiem i posyła mi nieprzyjazne spojrzenie. Rozumiem, że wolałby być teraz w ciepłym łóżku ze swoją żoną, a nie w pracy, ale na Boga nie on jeden!

Nasze nigdy (The Strangers, #1)Where stories live. Discover now