Rozdział Dziewiętnasty

5.8K 501 45
                                    



Za oknem zrobiło się szaro już dobrą godzinę temu. Chłód powoli opanowywał cały Nowy Jork, wolno lecz skutecznie przepędzając jesień, aby zrobić miejsce zimie. Była już połowa października. Wszystko toczyło się swoim normalny, monotonnym rytmem. Chodziłam do pracy, w przerwie dzwoniłam do Dorrit i Robbiego. Czasami, zawsze wieczorami, dzwonił do mnie Sam. A ja zawsze wyczekiwałam tych rozmów z utęsknieniem, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Nasze rozmowy były całkowicie niewinne, ale w dziwny sposób podnosiły mnie na duchu. Niemal za każdym razem dzwonił z innego miejsca. Opowiadał mi o koncertach, o radość i ekscytacji, jaką z tego czerpał. Ja mówiłam o mojej pracy, o samotności i satysfakcji.

Dochodzi godzina osiemnasta, kiedy mój leżący gdzieś pośród wyrzuconych z szafy ubrań, telefon zaczyna dzwonić. Odbieram po piątym sygnale, nie patrząc nawet na wyświetlacz, co zapewne jest błędem. Moja matka dzwoniła do mnie już pięć razy. Odebrałam tylko raz, bo jedna rozmowa z nią na dzień była limitem. Więcej nie byłam w stanie znieść. Dzwoniła zawsze, żeby mnie skrytykować albo żeby poinformować mnie o czymś według niej ważnym. Tym razem było tak samo. Poinformowała mnie, żebym nie wracała do domu na Boże Narodzenie, ponieważ wylatują na Hawaje. Nie było mi szczególnie przykro z tego powodu. I tak miałam w planach nie przylatywać i wymigać się nadmiarem obowiązków.

Tym razem to jednak nie głos matki odzywa się po drugiej strony linii. Na początku słyszę tylko stłumioną muzykę. Dźwięk gitary i uderzanie w metalowy talerz perkusji. Serce gubi jedno uderzenie, kiedy myślę, że to Sam.

— Hej, kochana — odzywa się Lana, a ja przełykam dziwne rozczarowanie. Od dwóch tygodni nie dawał znaku życia. Wiedziałam, że jest zajęty, ale mimo to liczyłam ja choćby jednego głupiego smsa.

— Dostałam nakaz sprowadzenia cię dzisiaj na koncert — mówi, zanim mam szansę się chociażby przywitać. — Chłopaki zaczynają za niedługo, więc Sam wysłał już po ciebie samochód.

— Co? — Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

— To, że masz się ubierać. — Muzyka milknie. — Wchodzę właśnie do samochodu, więc prześlij mi szybko adres.

Otwieram usta, chcąc coś powiedzieć, choć właściwie sama nie wiem co, ale po drugiej stronie zalega cisza.

Patrzę na moją szafę, nadal trzymając przy uchu telefon. Odkładam do nieśpiesznie na łóżko i siadam obok niego, chowając twarz w dłoniach. Boże, co ja robiłam. Drżącymi rękami piszę Lanie smsa z adresem i zanim mam czas się rozmyślić, znikam w łazience z wybranymi ciuchami.

Ponad godzinę później stoimy z Laną za sceną, oślepione migającymi światłami. W dusznym powietrzu unosi się hipnotyzujący głos Sama i krzyk tłumu. Patrzę jak Sam porusza się po scenie, jakby był w swoim żywiole. Jakby właśnie do tego się urodził. Ludzie wyciągają do niego ręce, chcąc go dotknąć. Chcąc, aby choć przez chwile był ich. I tak się chyba dzieje. W czasie, kiedy jest na scenie należy do nich, a oni do niego. Serce bije mi szybciej, Lana skacze i piszczy obok mojego boku, a ja podziwiam to całe widowisko z niedowierzeniem.

— Dasz wiarę, Isa! — krzyczy Lana, zaciskając palce na moim przedramieniu. — To mój przyszły mąż!

Śmieje się głośno, widząc jej roziskrzone spojrzenie. Do ślubu zostały równe dwa tygodnie.

— Cieszę się, że tu jesteś! — Przytula mnie mocno, a ja w odpowiedzi kiwam głową, bo cholera... też się cieszę. Zwłaszcza wtedy, kiedy Sam przestaje na moment śpiewać, odrywa spojrzenie od tłumu i kieruje je w moją stronę. Dzieje się ze mną coś dziwnego... Coś dziwnego dzieje się w moim sercem. Uśmiecham się do niego szeroko i mam wrażenie, że jestem jak ci ludzie stojący w tłumie, którzy chcą go dotknąć. Bo cholera też tego chcę, chcę mieć go dla siebie. Choć na chwilę. I wiem, że nie mogę.

Nasze nigdy (The Strangers, #1)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz