Teatr Nigredo

By Methrylis

1.5K 243 52

Zaczęło się ponad sto lat temu, by swój punkt kulminacyjny znalazło właśnie teraz. W Drognasloe wybucha epid... More

Prolog
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
SPIS BOHATERÓW [aktualizowany na bieżąco]
Rozdział XXXVI

Rozdział V

52 10 2
By Methrylis


ZIEMIA, DROGNASLOE, 1684

Noc była nieocenioną przyjaciółką. Cichą i delikatną niczym szept kochanki. Zasłaniała całe istnienie swoją jedwabną kurtyną, rozpylając tym samym nutkę niepewności i tajemnicy. Sama zaś nigdy niczego nie zdradzała. To, co wydarzyło się za jej panowania, ginęło wraz z nadejściem brzasku.

Svanthor nigdy wcześniej nie doceniał uroku nocy. Ba!, długi czas bardzo źle mu się kojarzyła. Wszystko przez to, co wydarzyło się te przeklęte trzynaście lat temu. Wszystko przez słowa po wielokroć wypowiadane przez strażników, którzy tamtej nocy mieli za zadanie pilnować Svana.

— Ceremonia rozpocznie się po zachodzie słońca.

— Zaczną o zmierzchu.

— Koniec nastąpi, gdy księżyc zawiśnie na niebie.

Svan do dziś pamiętał te upiorne szepty, choć słyszał je tak dawno temu.

Ostatnio jednak Svanthor musiał polubić się z nocnymi spacerami. Wsłuchując się uważnie we wszystkie plotki, którymi wymieniały się kobieciny na targu, notował sobie, czyj dzieciak ostatnio zachorował, na wszelki wypadek pytając też o to, jak wyglądał. Znalazłszy ich adres, kręcił się po okolicy, za dnia wypytując mieszkańców, nocą zaś szukając śladów i czając się na podpalacza. Svan był bowiem przekonany, że ktokolwiek to był, chciał pozbyć się zżerającej miasto zarazy. Tego samego zdania byli mieszkańcy, którzy jeszcze bardziej znienawidzili demonie dzieci i ich rodziny. Co więcej, podpalacza powoli uznawano za bohatera, który samotnie zmaga się z nieszczęściem tysięcy ludzi. Nikt nie zdawał się przejmować tym, że pozbywając się zarazy, żywcem płonęły całe wielodzietne rodziny. Na to mieszkańcy patrzeli przez palce, władze zaś uparcie twierdziły, że robią co mogą, by złapać winowajcę.

Svanthora też niewiele obchodzili ci wszyscy, których spotkał tak okrutny los. Nie licząc Krielda i Ramlaury, nie znał żadnej ofiary, a i do tamtych nie odczuwał aż takiego przywiązania, by przelewać swoją krew w zemście. A jednak zainteresował się podpalaczem, bo był ciekaw. Zastanawiało go, kto wpadł na tak szalony pomysł i kto był tak pewny siebie. W jakiś sposób ten psychopata go fascynował i choćby dlatego Svan zamierzał go odnaleźć. Zwłaszcza że miał już swoje podejrzenia. Jednak cały czas potrzebował dowodów. Dlatego czekał, a nocą kręcił się wokół domów, z których zniknęły dzieci mając nadzieję, że któreś w końcu zostanie „zwrócone". Jak zawsze z chorobą w gratisie.

I zostało. Pewnej bezgwiezdnej nocy, kiedy wiatr szumiał upiornie, jak gdyby wyszeptując złowrogie wróżby.

Było około godziny czwartej nad ranem. Miasto bardzo powolutku budziło się do życia: w niektórych domach zapalało się światło, na ścieżkach zaś pojawiali się pierwsi ziewający przechodnie. Svan szedł akurat jedną z polnych ścieżek, klnąc w duchu, że gdy wróci do domu, Hieronim znowu będzie mu suszył głowę za zabłocone buty. Akurat mijał jakąś nędzną stodołę zarośniętą wokół wysokimi krzakami. Kiedy jednak przebiegł po nich spojrzeniem, uwagę Svana zwrócił jakiś ciemny kształt wystający zza jednego z krzewów. Zaintrygowany i czujny, wolnym krokiem podszedł bliżej. Coś tam było, a gdy zdał sobie sprawę, że na ziemi leżało jakieś dziecko, uklęknął przy maleństwu odzianym w jakieś brudne, obdarte szmaty, po czym odwrócił je na plecy. Svanthor nawet nie drgnął, kiedy spoglądał w przeżarte czernią oczy małego, może siedmioletniego chłopca. Mężczyzna jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jego wychudłą, pobladłą, wykrzywioną strachem twarzyczkę. Chłopczyk mamrotał coś, lecz robił to tak niewyraźnie, że Svan nie był w stanie zrozumieć ani słowa. W końcu jednak zmusił się do wstania i rozejrzenia po okolicy. Musiał coś zrobić. Musiał wywołać szum i zwrócić zgubę rodzicom. I przeżartemu strachem miastu.

Niech wiedzą, że jedno z zaginionych dzieci się znalazło. Niech wiedzą, że jest chore. Niech ludzie znowu zaczną huczeć od plotek.

Czym prędzej dźwignął chłopca, przerzucił przez ramię, po czym skierował się w stronę głównej drogi, mając nadzieję tam kogoś spotkać. Na szczęście dróżką szedł jakiś jegomość w średnim wieku. Długawe, potargane kudły, rudawy zarost i w miarę czyste ubranie przywiodły Svanwi na myśl jakiegoś straganowego artystę. Gdy tylko mężczyzna zobaczył udającego przerażenie Svana niosącego nieprzytomnego chłopczyka, od razu do nich podbiegł.

— Boże, a co to... — jęczał, brzmiąc przy tym jak na wpół obłąkany. — Kolejny... o matko... chory, prawda? Prawda, że chory? Ma już czarne oczy? Boże, boże... BOŻE!, ja wiem, co to... to dzieciak tego... tej, no!, Edgarów, tych spod rzeki... ależ to im miesiąc temu dzieciak zginął, a teraz... i chory... Boże kochany...

— Panie! — ryknął poirytowany Svanthor. — Pomóż mi pan! Do szpitala z nim trzeba! Rodziców powiadomić!

— Do szpitala to już nie — mruknął, machnąwszy energicznie ręką. — Toć nie widzi pan, że to Nigredo cholerne, psiamać? Temu dziecku nic nie pomoże, świeć Panie nad jego duszą...

Obcy mężczyzna uniósł głowę ku górze, mamrocząc modły pod nosem. I gdy już Svan miał na niego wrzasnąć, facet popatrzył na dziecko z troską, jak gdyby nad czymś się zastanawiając.

— Chodź pan, zaprowadzę pana do rodziców. Ale nie wiem, czy przyjmą...

— Muszą przyjąć. To ich dziecko.


— Noż kurwa wasza mać! Przecież to wasz dzieciak!

Podczas gdy jego towarzysz stał tuż obok, jak gdyby nigdy nic przyglądając się tej ostrej wymianie zdań, Svan stał w progu starej, niezbyt solidnej chatki, nadal trzymając na rękach chorego chłopca. Tuż przed sobą miał obrzydliwie grubego, spoconego faceta w poplamionej jakimś napojem nocnej koszuli. Jego paciorkowate oczy łypały to na Svana, to na dziecko, z nieukrywaną złością i pogardą. I to ostatnie akurat Svanthora denerwowało, choć fakt, iż grubas nie chciał przyjąć dzieciaka pod dach, wcale go nie dziwił.

— To już nie nasze — charknął, a Svan mimowolnie się skrzywił, kiedy poczuł zgniły oddech grubasa. — Jest skażone.

— Jest chore, racja! — darł się Svanthor, w duchu będąc dumnym ze swojego aktorstwa. — Być może umrze, co jest straszne. Ale to niewinne dziecko i zasługuje na to, by było z rodziną! Z matką!

Niziutka kobiecina czaiła się gdzieś za mężem, lamentując głośno. Co jakiś czas czepiała się ramienia grubasa, podszeptując mu coś błagalnie na ucho, lecz ten za każdym razem gwałtownie ją odpychał.

— Nie weźmiemy go — warknął gruby, zawzięcie machając głową. Svana mdliło, kiedy parzył na jego poruszające się podbródki. — To już demon! To nie nasz Simon! Ja go nie wezmę...

— Na Boga, Jahan! — błagała kobieta. — To Simon, nasz ukochany synek! Proszę cię, Jahan...

Kiedy małżonka całkiem się rozpłakała, Svan dostrzegł błysk niepewności w świńskich oczkach tłuściocha. Najwyraźniej to samo zobaczył towarzysz Svanthora, bo odkaszlnął, najwyraźniej wreszcie zamierzając włączyć się do rozmowy.

— Panie Edgar — zaczął poważnym tonem. — I pan wie, i ja wiem, że toć to mały Simon, co jeszcze parę tygodni temu uciekał spod kiecki matki i biegł do mojego sklepiku po te małe papierowe kokardki, co je ostatnio do nas zwieźli. Jest mi szalenie przykro, że zachorował i chyba wszyscy wiemy, jak to się skończy. Ale to żaden demon, tylko wasz syn, psiamać! Jak na was ludzie spojrzą, jak go do domu nie wpuścicie?! Sami was za diabła wezmą! Tfu!

Svan był pod wrażeniem mowy faceta, zwłaszcza że tym razem grubas wyglądał na wyraźnie podenerwowanego. Co więcej, podniesiony głos sklepikarza przywiódł kilku gapiów, którzy stali na zewnątrz i z ciekawością wsłuchiwali się w kłótnię. Kilku sąsiadów nawet wyjrzało zza drzwi, a jakaś kobieta nawet się rozpłakała, gdy dostrzegła chorego Simona. Dla grubego Edgara to najwyraźniej było za wiele. Kiedy więc ruszył gwałtownie w stronę Svanthora, ten był pewien, że tłuścioch zamierza go uderzyć. On jednak wyrwał mu chłopca z ramion, wymamrotał coś pod nosem, po czym trzasnął drzwiami, tym samym kończąc dyskusję. Jeszcze przez chwilę było słychać zapłakaną matkę, która zapewne właśnie tuliła ukochanego synka, a gapie swoim zwyczajem zaczęły gorączkowo komentować całe zajście. Svanowi było to bardzo na rękę. Ba!, o to właśnie mu chodziło. Po to właśnie urządził całą tę szopkę. Cóż go bowiem obchodził jakiś kolejny chory bachor? Kompletnie nic. Jemu zależało tylko na tym, by dzieciak został w domu i by ludzie zaczęli o tym gadać. Bo dzięki temu podpalacz dowie się o jeszcze jednym zatrzymanym demoniątku i zapewne podpali cały dom.

Czy Svan chciał ochronić tę biedną rodzinę przed tragedią? W żadnym wypadku. Svan pragnął, by ten dom stanął w płomieniach razem z małym Simonem. Bo to będzie szansa na schwytanie podpalacza. I tym razem Svanthor jej nie przepuści.

***

ZIEMIA, DROGNASLOE, 1684

Cathiela nawet nie miała tego w planach. Ba!, podejrzewała, że nikt nie miał.

Tak to bowiem zazwyczaj wyglądało, że Cath ściągała Yorgorenowi małe dzieciaki, najczęściej bezdomne, a czasami zabierane z biednych rodzin. Po dobroci zaciągała je do podgryzionego przez ząb czasu dużego budynku, który kiedyś był nędznym, tanim burdelem. Cathiela nigdy nie pytała, po co Yorgorenowi te dzieciaki, choć miała swoje podejrzenia. Lecz nawet gdyby się sprawdziły, nic jej to nie obchodziło. Nawet nie miało prawa obchodzić, zwłaszcza że Cath zawarła dobry układ: praca dla Yorgorena w zamian za opiekę nad jej młodszą siostrą. Dzięki temu Aenyati dostarczono wszystkiego, czego jej było trzeba: dachu nad głową, wyżywienie, opiekę. Miała tylko jedenaście lat i nie mogła sobie sama poradzić. Na szczęście nie musiała, dlatego Cathiela nie wpychała nosa w nieswoje sprawy i siedziała cicho.

Jednak coś uległo zmianie. Po tym, jak Cath przyprowadziła do Yorgorena chorą na Nigredo Eileen, dziewczyna zamierzała czym prędzej opuścić dawny burdel i zająć się kolejnymi poszukiwaniami. Mimo to kazano jej zostać: jak się okazało, zatrudnieni przez Yorgorena badacze byli zachwyceni możliwością zbadania chorego dziecka. Cathiela przelotnie pomyślała, że może chodzi o znalezienie leku na tę chorobę, choć szybko wykluczyła tę opcję. Niemniej kazano Cathieli zostać aż do ukończenia badań. Więc została.

— Przynajmniej będziesz mogła spędzić więcej czasu z siostrą — zadrwił Yorgoren, poprawiając ten swój paskudny niebieski płaszczyk.

No właśnie, pomyślała strapiona Cathiela i, chcąc nie chcąc, udała się do pokoju małej Aenyati. Pomieszczenie było nieduże, skromnie urządzone, ale znalazły się w nim pościelone łóżko, komoda i nocnik. Kiedy Cathiela tam weszła, malutka odwróciła głowę i wytrzeszczyła oczy, spoglądając na nią pytająco. Cath pomyślała, że siostra nic się nie zmieniła. Jedynie jasnobrązowe włosy trochę urosły, a policzki jakby się zaokrągliły — widocznie naprawdę nie żałowali jej jedzenia, skoro udało jej się utyć. Poza tym była tą samą Aenyati — niziutką dziewuszką z piegami i migdałowymi zielonymi oczami.

— Coś się stało? — zapytała swoim słodkim głosikiem. Pytała o to za każdym razem, kiedy widziała Cathielę. Nie cieszyła się. Nie biegła do niej, by ją uściskać i powiedzieć, że się cieszy z jej widoku. Po prostu pytała. Cath nie była więc zaskoczona tą nieco oziębłą reakcją.

— Nic — mruknęła, siadając na brzegu zajętego przez Aenyati łóżka. — Kazali mi tu na razie zostać.

— A potem idziesz?

Cathiela odwróciła głowę, spoglądając na tę małą, piegowatą twarzyczkę pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Wtem pomyślała, że gdyby Aenyati była wyższa i miała włosy nie brązowe, a zielone, wyglądałaby niemal dokładnie tak jak ona. Z tą samą kamienną twarzą.

— Pewnie tak. Tak szybko chcesz się mnie pozbyć?

Maleńka wzruszyła ramionami, odwracając się od niej plecami.

— Zawsze potem znikasz.

— A ty za to jesz. Nie narzekaj.

— Przecież nie narzekam — mruknęła naburmuszona, a Cath zaśmiała się w duchu i pomyślała, że to naprawdę musi być jej siostra.

Czując ogromne zmęczenie, położyła się na łóżku, przymykając powieki. Rozłożyła szeroko ramiona i pomyśli, że trafi stalową gwiazdą w każdego, kto jej przeszkodzi w odpoczynku. Cathiela zawsze nosiła ze sobą te niebezpieczne zabawki. Yorgoren jej kazał, tym samym ucząc ją, jak się gwiazdkami posługiwać. „Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś się dowiedział" — tak powiedział, gdy podarował Cathieli ten wyjątkowy prezent. A ona nie zadawała żadnych pytań. Jak zawsze.

Poleżała może z pięć minut, kiedy ktoś wszedł do pokoju, wcześniej nawet nie pukając. Wiedziałam, że tak będzie, pomyślała, mocniej zaciskając powieki.

— Kurrrwa mać — syknęła, zrywając się z łóżka.

Gdy otworzyła oczy, zobaczyła jakiegoś niskiego, łysawego starca. Był zapewne po sześćdziesiątce, a może nawet zbliżał się do siedemdziesiątki, wnioskując po rzedniejących, choć nadal czarnych włosach, wychudłej twarzy pooranej głębokimi zmarszczkami i nieco zgarbionej postawie. Ubrany był w jakiś stary, szarawy fartuch, poplamiony i przypalony w paru miejscach. Zebrawszy to wszystko do kupy, Cath doszła do wniosku, że to pewnie jeden z tych cudownych naukowców Yorgorena. Tylko dlaczego chciał się z nią widzieć?

— No czego? — zapytała, już nieco spokojniej.

Starzec zmarszczył brwi w geście niezadowolenia. Najwyraźniej nie spodobała mu się ta nieprzyjazna reakcja, ale Cathiela ani myślała przepraszać — to on chciał się z nią widzieć, przerywając odpoczynek. Mimo to mężczyzna stał jeszcze chwilę w progu, mierząc ją karcącym spojrzeniem i zastanawiając się, czy podejmować rozmowę. Ostatecznie westchnął ledwie zauważalnie i wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie.

— To ty, panienko, sprowadzasz tu te wszystkie dzieci?

— Między innymi — odparła obojętnym tonem.

W tym nienazwanym przybytku Yorgorena panowało kilka niepisanych zasad. Najważniejszą było niewtrącanie się w robotę innych. Naukowcy zamykali się więc w piwnicach i pracowali nad swoimi badaniami, strażnicy tych badań pilnowali, Yorgoren wraz z kilkoma prawymi rękami nadzorował, a Cathiela z paroma innymi młodzikami zaciągała tu dzieciaki. Nikt nie zawierał tam znajomości, nie pytał o szczegóły ich zadań ani nie węszył. Dlatego też dziwiła się, po co starcowi ta wiedza.

Naukowiec strapił się nieco, zerkając gdzieś w bok.

— Mnie chodzi o konkretne dziecko. O dziewczynkę. O Evelyn, Enri czy...

— Eileen — poprawiła błyskawicznie. — Tak, ja ją przyprowadziłam. Czemu pytasz? I kim, do diabła, jesteś?

Starzec drgnął, robiąc niepewną minę, po czym skłonił się lekko.

— Abélard Leavitt, panienko, jeden z tutejszych naukowców. To ja przyjąłem Eileen i...

— Jednak ją przyjęliście? Eksperyment się udał? Abélardzie — Cathiela wstała gwałtownie z łóżka, zbliżając się do nowo poznanego starca. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, zastanawiając się, czego ten człowiek byłby w stanie dokonać. — Ta dziewczynka... nie chciałam, by zachorowała. Nie wiem, co robisz w tym laboratorium i nie chcę o to pytać, ale... nie myśleliście o tym, by spróbować uleczyć tę chorobę?

Cathiela wyraźnie dostrzegła błysk ekscytacji w jego szarych, wodnistych oczach. Zaraz jednak nieco się speszył, zerkając niepewnie na małą Aenyati. Najwyraźniej to, co chciał przekazać, było poufne, przez co Leavitt nie życzył sobie obecności nikogo innego. Cathiela w pełni to rozumiała.

— Mała, wyjdź. — Cath zmroziła dziewczynkę spojrzeniem, jak gdyby była winna milczeniu Leavitta.

— Ale to mój pokój...

— Wynocha!

Aenyati pisnęła coś pod nosem, ze złością cisnęła gdzieś w dal leżącą obok poduszkę, po czym prędkim krokiem wyszła z pomieszczania, trzaskając za sobą drzwiami. Naukowiec sprawiał wrażenie, jakby miał wyrzuty sumienia, jednak Cathielę w ogóle to nie interesowało. Bardziej była ciekawa wizyty Leavitta, dlatego gdy dziewczynka wyszła, Cath spojrzała na mężczyznę oczekująco.

— Cały czas myślę o antidotum — odezwał się w końcu Leavitt, kiwając energicznie głową. — Między innymi o tym. Na razie pracuję nad czymś innym; nad czymś, czego Yorgoren ode mnie oczekuje. Dotychczas sądziłem, że ten... hm, projekt i choroba nie mają ze sobą nic wspólnego, ale...

— Ale co? — ponagliła go zniecierpliwiona już Cathiela.

Mężczyzna rozejrzał się lękliwie po pomieszczeniu, jak gdyby chciał się upewnić, że gdzieś za szafką lub pod łóżkiem nie czai się ktoś, kto mógłby podsłuchać ich rozmowę.

— To musi zostać między nami...

— Dlaczego niby? — przerwała mu, zanim starzec zdążył dokończyć myśl. — Czemu chcesz mi zdradzać jakiekolwiek sekrety? Po co mnie wciągasz w swoje tajemnice? Jeśli to coś przeciwko Yorgorenowi, to ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nie będę spiskować przeciw komuś, kto zapewnia mnie i mojej siostrze...

— Nie, nie, nie, panienko, proszę tak nie myśleć! Nie o to mi chodzi! — wołał Leavitt spanikowanym tonem, machając przy tym wyciągniętymi w jej stronę rękami. — Nie przyszło mi nawet do głowy, by przeciwko niemu spiskować! O nie. Yorgoren to dobry człowiek. Pewny siebie, zaborczy, ale... dobry...

To ostatnie słowo brzmiało dziwnie fałszywie. Zwątpienie starca podkreślało błagalne spojrzenie, które rzucał w stronę Cathieli. Po chwili westchnął i opadł na krzesło postawione przy niskiej toaletce.

— Panienka sprowadza te dzieci — kontynuował ze zmęczeniem, wbijając wzrok w zakurzoną podłogę. — Sprowadza je, byśmy mogli je badać. To znaczy, by oni mogli je badać. Ja w tym nie uczestniczę, nie wiem, co z nimi robią, a...

— Jak to? Przecież jest pan jednym z nich.

— Tak... — przyznał z wahaniem. — Mnie jednak przydzielono inne zadanie. Dostaję jedynie wyniki tamtych badań przeprowadzanych na dzieciach i pracuję na ich podstawie. Ale to zawsze były zdrowe maluchy. Zdrowe — podkreślił — to znaczy bez Nigredo. A Eileen była pierwsza, która zachorowała. Słyszałem o tym, że przyniosłaś chore dziecko. Najpierw Yorgoren nie chciał się zgodzić na badanie, ale Stehan, jeden z naukowców badających te dzieciaczki, chciał ją sprawdzić. Pozwolono mu. I wie panienka co? — Leavitt podniósł głowę, patrząc na Cathielę ze śmiertelną powagą. — Teraz będą panienkę prosić o zabieranie tylko chorujących dzieci. Bo one mają... mają lepsze wyniki.

— Ale jakie wyniki? Jakie? I czemu chore dzieci są lepsze od czystych?

Leavitt pokiwał gwałtownie głową w geście protestu.

— Tego nie mogę powiedzieć. Poza tym ta niewiedza panience wręcz pomoże...

— Pomoże w czym? — przerwała, coraz bardziej poirytowana.

Wtem naukowiec jakby odmłodniał. Wyprostował się, przybrał poważny wyraz twarzy i spojrzał na Cathielę z mocą, jakiej jeszcze u niego nie widziała. Przez moment więc Cath zapomniała o swoich nerwach i w napięciu czekała, co mężczyzna ma jej do powiedzenia.

— Sama panienka pytała mnie, czy chciałbym znaleźć lek na Nigredo. — Jego ton także się zmienił. Zniknęła drobna chrypka, a przede wszystkim wyparowała niepewność, z jaką dotychczas Leavitt nie mógł sobie poradzić. — Czy to znaczy, że panience też zależy na zatrzymaniu choroby?

Cathiela nie wiedziała, co odpowiedzieć. Z jednej strony żal jej było tych wszystkich dzieci, które chorowały, a po miesiącu umierały. Z drugiej strony jednak nikogo przez to nie straciła, bo i nikogo nie miała. Została jej tylko Aenyati, lecz ta była doskonale strzeżona tu, gdzie przebywała i mimo że znajdowała się w grupie ryzyka, Cath się o nią nie martwiła. Dlatego choroba oczywiście była czymś straszliwym i ją niepokoiła, ale nie tak, jakby tego chciał Leavitt.

Nadal nie wiedząc, jak zareagować, niepewnie kiwnęła głową. Na szczęście mężczyźnie to wystarczyło.

— Mnie też na tym zależy. Tym i na projekcie, który tworzę. Nie sądziłem, że jedno może kolidować z drugim, ale... Nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, że choroba jest kluczem. Będą chcieli, by panienka sprowadzała teraz tylko chore dzieciaki. Niedługo powiedzą panience to oficjalnie, ale ja to mówię teraz, bo... niepokoję się. — Powróciło wahanie, z którym Leavitt zmagał się całą rozmowę. Tym razem jednak to uczucie niepewności udzieliło się także Cathieli, z napięciem słuchając przemowy starca. — Jeśli Nigredo pomaga w projekcie Yorgorena, to nigdy nie zgodzą się nad prace nad antidotum. I, jak wspomniałem, nie jestem dopuszczony do badań nad tymi dziećmi. Ale ty... ty jesteś poza kręgiem podejrzeń. Mogłabyś rozpytać... dowiedzieć się czegoś więcej. Chcę tylko wiedzieć, w jaki sposób wykorzystują te dzieci i co z nimi robią po zakończeniu badań. To wszystko. Bez tego nie będę mógł się nawet zastanowić, jak im pomóc.

Leavitt zamilkł, spoglądając na Cathielę błagalnie. Znowu się postarzał o jakieś dziesięć lat: zgarbił się i zmarszczył. A jednak to, co usłyszała, było naprawdę interesujące. I ryzykowne, bardzo ryzykowne, lecz to jeszcze bardziej napędzało Cathielę. Dlatego też podniosła głowę i popatrzyła na Leavitta z największą uwagą.

— Co będę z tego miała?

Starzec się speszył, a Cath zdziwiła się, że mężczyzna nie pomyślał o tak oczywistej kwestii. Wszak miała podjąć się rzeczy niepewnej i niebezpiecznej, dlatego też nie zamierzała nadstawiać karku za darmo. Choć ciekawość zżerała ją od środka, więc była w stanie negocjować.

— Cóż... nie mam zbyt wiele... skromny ze mnie człowiek — mamrotał, wyraźnie zakłopotany. — Moja rodzina niby szlachecka, ale zubożała i niewiele jestem w stanie ci dać, ale... ale...

— Dobra — ucięła to żałosne kwilenie czując, że prawie robi jej się żal naukowca. — Pomogę ci. Postaram się dowiedzieć, o co tu chodzi, ale nie wiem, ile mi to może zająć. I ostrzegam — nic przeciwko Yorgorenowi. Jeśli wynik mojego małego dochodzenia go pogrąży, to się od tego odcinam. Zrozumiałeś? A rozliczymy się na końcu, jeśli coś znajdę.

Leavitt pokiwał gorliwie głową. Potruchtał w stronę Cathieli, ukłonił się, raz jeszcze wymamrotał podziękowania, po czym zniknął z pokoju. Kilka chwil późnej do środka weszła wciąż naburmuszona Aenyati. Cath czuła na sobie jej lodowate spojrzenie, ale w ogóle się tym nie przejęła. Jej głowę zaprzątało co innego. Zadanie, które powierzył jej Leavitt.

To może być ciekawe, pomyślała, a na jej szpetnej twarzyczce odmalował się lekki uśmiech.

To na pewno będzie ciekawe

Continue Reading

You'll Also Like

1.1M 69.2K 200
Oferujemy: najlepszego hot tatę, mądrą główną bohaterkę, ciotkę totalnego bossa, simpujących kuzynów bliźniaków, denerwującego księcia i wiele wiele...
159K 13.1K 126
Oryginalny tytuł: "사실은 내가 진짜였다" (czyt. "Sasil-eun Naega Jinjjayeossda") Tytuł angielski: "Actually, I Was The Real One" Polski tytuł: "Prawdę m...
98.9K 6.9K 189
Heja. Zapraszam na dalsze opowieści Maxi i Riftana w sezonie 2 :) (To nie moja manhwa, ja tylko tłumaczę) Na moim kanale również znajdziecie Sezon...
139K 11.3K 51
2 część serii "Pogrzebany świat" Życie na Powierzchni i w Podziemiu toczy się dalej. Souline szybko wdraża się w stary tryb i nadrabia zaległości po...