Rozdział V

52 10 2
                                    


ZIEMIA, DROGNASLOE, 1684

Noc była nieocenioną przyjaciółką. Cichą i delikatną niczym szept kochanki. Zasłaniała całe istnienie swoją jedwabną kurtyną, rozpylając tym samym nutkę niepewności i tajemnicy. Sama zaś nigdy niczego nie zdradzała. To, co wydarzyło się za jej panowania, ginęło wraz z nadejściem brzasku.

Svanthor nigdy wcześniej nie doceniał uroku nocy. Ba!, długi czas bardzo źle mu się kojarzyła. Wszystko przez to, co wydarzyło się te przeklęte trzynaście lat temu. Wszystko przez słowa po wielokroć wypowiadane przez strażników, którzy tamtej nocy mieli za zadanie pilnować Svana.

— Ceremonia rozpocznie się po zachodzie słońca.

— Zaczną o zmierzchu.

— Koniec nastąpi, gdy księżyc zawiśnie na niebie.

Svan do dziś pamiętał te upiorne szepty, choć słyszał je tak dawno temu.

Ostatnio jednak Svanthor musiał polubić się z nocnymi spacerami. Wsłuchując się uważnie we wszystkie plotki, którymi wymieniały się kobieciny na targu, notował sobie, czyj dzieciak ostatnio zachorował, na wszelki wypadek pytając też o to, jak wyglądał. Znalazłszy ich adres, kręcił się po okolicy, za dnia wypytując mieszkańców, nocą zaś szukając śladów i czając się na podpalacza. Svan był bowiem przekonany, że ktokolwiek to był, chciał pozbyć się zżerającej miasto zarazy. Tego samego zdania byli mieszkańcy, którzy jeszcze bardziej znienawidzili demonie dzieci i ich rodziny. Co więcej, podpalacza powoli uznawano za bohatera, który samotnie zmaga się z nieszczęściem tysięcy ludzi. Nikt nie zdawał się przejmować tym, że pozbywając się zarazy, żywcem płonęły całe wielodzietne rodziny. Na to mieszkańcy patrzeli przez palce, władze zaś uparcie twierdziły, że robią co mogą, by złapać winowajcę.

Svanthora też niewiele obchodzili ci wszyscy, których spotkał tak okrutny los. Nie licząc Krielda i Ramlaury, nie znał żadnej ofiary, a i do tamtych nie odczuwał aż takiego przywiązania, by przelewać swoją krew w zemście. A jednak zainteresował się podpalaczem, bo był ciekaw. Zastanawiało go, kto wpadł na tak szalony pomysł i kto był tak pewny siebie. W jakiś sposób ten psychopata go fascynował i choćby dlatego Svan zamierzał go odnaleźć. Zwłaszcza że miał już swoje podejrzenia. Jednak cały czas potrzebował dowodów. Dlatego czekał, a nocą kręcił się wokół domów, z których zniknęły dzieci mając nadzieję, że któreś w końcu zostanie „zwrócone". Jak zawsze z chorobą w gratisie.

I zostało. Pewnej bezgwiezdnej nocy, kiedy wiatr szumiał upiornie, jak gdyby wyszeptując złowrogie wróżby.

Było około godziny czwartej nad ranem. Miasto bardzo powolutku budziło się do życia: w niektórych domach zapalało się światło, na ścieżkach zaś pojawiali się pierwsi ziewający przechodnie. Svan szedł akurat jedną z polnych ścieżek, klnąc w duchu, że gdy wróci do domu, Hieronim znowu będzie mu suszył głowę za zabłocone buty. Akurat mijał jakąś nędzną stodołę zarośniętą wokół wysokimi krzakami. Kiedy jednak przebiegł po nich spojrzeniem, uwagę Svana zwrócił jakiś ciemny kształt wystający zza jednego z krzewów. Zaintrygowany i czujny, wolnym krokiem podszedł bliżej. Coś tam było, a gdy zdał sobie sprawę, że na ziemi leżało jakieś dziecko, uklęknął przy maleństwu odzianym w jakieś brudne, obdarte szmaty, po czym odwrócił je na plecy. Svanthor nawet nie drgnął, kiedy spoglądał w przeżarte czernią oczy małego, może siedmioletniego chłopca. Mężczyzna jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jego wychudłą, pobladłą, wykrzywioną strachem twarzyczkę. Chłopczyk mamrotał coś, lecz robił to tak niewyraźnie, że Svan nie był w stanie zrozumieć ani słowa. W końcu jednak zmusił się do wstania i rozejrzenia po okolicy. Musiał coś zrobić. Musiał wywołać szum i zwrócić zgubę rodzicom. I przeżartemu strachem miastu.

Teatr NigredoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz