Rozdział I

173 18 5
                                    



Maleńki krzyżyk, wykonany z dawno już wypłowiałego drewna, od wielu lat ozdabiał to jakże skromne wnętrze. Wszak prócz jednego marnego obrazu łąki i kilku zasuszonych wianków, nic więcej nie przykrywało spróchniałych desek tej ciasnej, wilgotnej izby, wobec tego z oczywistych względów stanowił istotny element tego wnętrza. Jednak już od wielu miesięcy Ramlaura nie poświęciła ani chwili na modły. Nie klękała przed świętym krzyżykiem, nie przymykała powiek i nie mamrotała modlitw. Nie pocieszała się, że Bóg i jej gorąca wiara uratują jej rodzinę. Bo nie uratują. Ramlaura już w to nie wierzyła. Dlatego też pewnego dnia postanowiła, że zdejmie krzyżyk ze ściany; i tak nie przydawał się do niczego, a wręcz przypominał kobiecie o swojej jakże wielkiej niedoli, którą ten cholerny Bóg, niegdyś tak jej bliski, popisowo zignorował.

Czasami jednak zaczęła się zastanawiać, jak to z tym Bogiem jest. Może jednak istniał? To wyjaśniałoby klątwę, która trawiła miasto Drognasloe. Albowiem co jak co, ale z karaniem ten cholerny brodaty bożek radził sobie znakomicie.

Ramlaura, choćby chciała, nie mgła opuścić miasta, próbując uwolnić się od nędzy zżerającej wszystko i wszystkich w okolicy. Poza tym gdzie mogłaby uciec? Za co? Była marną szwaczką, która zarabiała nędzne grosze ledwie wystarczające na utrzymanie. Długi czas kobieta była przyzwyczajona do takich warunków — wszak nigdy wcześniej nie powodziło jej się lepiej. Więc jej życie długi czas było... zwykłoszare. Nijakie. I to jej odpowiadało. Lecz z czasem ta szarość zaczęła nabierać coraz ciemniejszego odcienia.

Krield, jej najukochańszy, jedyny synek, poważnie zachorował. I nikt nie wiedział, co mu jest — podobnie jak dziesiątkom dzieci w całym Drognasloe. U każdego zaczynało się tak samo: przez pierwszy tydzień były to zwykłe nudności, osłabienie i... dziwna obojętność, utrata kontaktu z otoczeniem. Wtedy jeszcze Ramlaura myślała, że to jakiś rodzaj grypy, co, tak czy owak, ją przerażało. Jednak kolejny tydzień przyniósł zmiany. Sucha, swędząca skóra, zaczerwienione oczy, nieprzyjmowanie posiłków i bezsenność. To wzbudzało w kobiecie prawdziwą panikę. Lecz mijał już trzeci tydzień choroby Krielda i jego objawy tak jakby zelżały. Swędzenie ustało, czasami nawet chłopcu udawało się zasnąć. Ale poza tym... zupełnie stracił orientację. Kontakt ze światem. Gdy nie spał, po prostu wpatrywał się tępo w sufit. Nie mówił, niemal się ruszał. Jakby spał z otwartymi powiekami. Jakby... jakby popadał w paraliż.

Trzy tygodnie paniki i walki o każdego lekarza, nawet jeśli jego jedna wizyta kosztowała tyle, ile Ramlaura wydawała na tygodniowe zapasy jedzenia. Trzy tygodnie ledwie tlącej się nadziei, płaczu i lęku o życie jedynej bliskiej jej osoby. Jednak powoli przestawała się łudzić. Słyszała, jaki był czwarty etap choroby. Wysoka gorączka, drgawki, obfita potliwość. I pociemniałe źrenice. One przerażały najbardziej i to właśnie ich pochodzenia nikt nie potrafił wyjaśnić.

Piątego etapu już nie było. I Ramlaura przestawała się łudzić, że w przypadku Krielda Bóg zrobi wyjątek. Dlatego zdjęła ze ściany krzyżyk.

Tamtego dnia zdarzyła się jeszcze jedna niespodziewana rzecz. Kiedy bowiem zmęczona Ramlaura siedziała na skraju łóżka swojego ukochanego synka, drzwi jej skromnej chaty otworzyły się z hukiem. Do środka wszedł rosły mężczyzna o szerokich barach. Twarz jego, niemal kwadratowa, poorana była głębokimi zmarszczkami, zbyt głębokimi jak na jego wcale nie tak podeszły wiek. Szare oczy miał głęboko osadzone, przez co jego spojrzenie zdawało się jeszcze bardziej przenikliwe i ponure. Ciemnobrązowe włosy, tu i ówdzie poprzetykane siwymi nitkami, miał mocno rozwiane i wyraźnie domagały się umycia. Zresztą nie tylko one: szary, długi płaszcz, którym towarzysz szczelnie się otulił, był w wielu miejscach poplamiony zaschłym błotem i jakimś szarym pyłem, a czujne oko szwaczki dostrzegło jeszcze kilka nowych dziur.

Teatr NigredoWhere stories live. Discover now