Teatr Nigredo

By Methrylis

1.6K 243 52

Zaczęło się ponad sto lat temu, by swój punkt kulminacyjny znalazło właśnie teraz. W Drognasloe wybucha epid... More

Prolog
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
SPIS BOHATERÓW [aktualizowany na bieżąco]
Rozdział XXXVI

Rozdział I

173 18 5
By Methrylis



Maleńki krzyżyk, wykonany z dawno już wypłowiałego drewna, od wielu lat ozdabiał to jakże skromne wnętrze. Wszak prócz jednego marnego obrazu łąki i kilku zasuszonych wianków, nic więcej nie przykrywało spróchniałych desek tej ciasnej, wilgotnej izby, wobec tego z oczywistych względów stanowił istotny element tego wnętrza. Jednak już od wielu miesięcy Ramlaura nie poświęciła ani chwili na modły. Nie klękała przed świętym krzyżykiem, nie przymykała powiek i nie mamrotała modlitw. Nie pocieszała się, że Bóg i jej gorąca wiara uratują jej rodzinę. Bo nie uratują. Ramlaura już w to nie wierzyła. Dlatego też pewnego dnia postanowiła, że zdejmie krzyżyk ze ściany; i tak nie przydawał się do niczego, a wręcz przypominał kobiecie o swojej jakże wielkiej niedoli, którą ten cholerny Bóg, niegdyś tak jej bliski, popisowo zignorował.

Czasami jednak zaczęła się zastanawiać, jak to z tym Bogiem jest. Może jednak istniał? To wyjaśniałoby klątwę, która trawiła miasto Drognasloe. Albowiem co jak co, ale z karaniem ten cholerny brodaty bożek radził sobie znakomicie.

Ramlaura, choćby chciała, nie mgła opuścić miasta, próbując uwolnić się od nędzy zżerającej wszystko i wszystkich w okolicy. Poza tym gdzie mogłaby uciec? Za co? Była marną szwaczką, która zarabiała nędzne grosze ledwie wystarczające na utrzymanie. Długi czas kobieta była przyzwyczajona do takich warunków — wszak nigdy wcześniej nie powodziło jej się lepiej. Więc jej życie długi czas było... zwykłoszare. Nijakie. I to jej odpowiadało. Lecz z czasem ta szarość zaczęła nabierać coraz ciemniejszego odcienia.

Krield, jej najukochańszy, jedyny synek, poważnie zachorował. I nikt nie wiedział, co mu jest — podobnie jak dziesiątkom dzieci w całym Drognasloe. U każdego zaczynało się tak samo: przez pierwszy tydzień były to zwykłe nudności, osłabienie i... dziwna obojętność, utrata kontaktu z otoczeniem. Wtedy jeszcze Ramlaura myślała, że to jakiś rodzaj grypy, co, tak czy owak, ją przerażało. Jednak kolejny tydzień przyniósł zmiany. Sucha, swędząca skóra, zaczerwienione oczy, nieprzyjmowanie posiłków i bezsenność. To wzbudzało w kobiecie prawdziwą panikę. Lecz mijał już trzeci tydzień choroby Krielda i jego objawy tak jakby zelżały. Swędzenie ustało, czasami nawet chłopcu udawało się zasnąć. Ale poza tym... zupełnie stracił orientację. Kontakt ze światem. Gdy nie spał, po prostu wpatrywał się tępo w sufit. Nie mówił, niemal się ruszał. Jakby spał z otwartymi powiekami. Jakby... jakby popadał w paraliż.

Trzy tygodnie paniki i walki o każdego lekarza, nawet jeśli jego jedna wizyta kosztowała tyle, ile Ramlaura wydawała na tygodniowe zapasy jedzenia. Trzy tygodnie ledwie tlącej się nadziei, płaczu i lęku o życie jedynej bliskiej jej osoby. Jednak powoli przestawała się łudzić. Słyszała, jaki był czwarty etap choroby. Wysoka gorączka, drgawki, obfita potliwość. I pociemniałe źrenice. One przerażały najbardziej i to właśnie ich pochodzenia nikt nie potrafił wyjaśnić.

Piątego etapu już nie było. I Ramlaura przestawała się łudzić, że w przypadku Krielda Bóg zrobi wyjątek. Dlatego zdjęła ze ściany krzyżyk.

Tamtego dnia zdarzyła się jeszcze jedna niespodziewana rzecz. Kiedy bowiem zmęczona Ramlaura siedziała na skraju łóżka swojego ukochanego synka, drzwi jej skromnej chaty otworzyły się z hukiem. Do środka wszedł rosły mężczyzna o szerokich barach. Twarz jego, niemal kwadratowa, poorana była głębokimi zmarszczkami, zbyt głębokimi jak na jego wcale nie tak podeszły wiek. Szare oczy miał głęboko osadzone, przez co jego spojrzenie zdawało się jeszcze bardziej przenikliwe i ponure. Ciemnobrązowe włosy, tu i ówdzie poprzetykane siwymi nitkami, miał mocno rozwiane i wyraźnie domagały się umycia. Zresztą nie tylko one: szary, długi płaszcz, którym towarzysz szczelnie się otulił, był w wielu miejscach poplamiony zaschłym błotem i jakimś szarym pyłem, a czujne oko szwaczki dostrzegło jeszcze kilka nowych dziur.

Ramlaura nie była zaskoczona, że mężczyzna w ogóle się z nią nie przywitał. Jedynie trzasnął drzwiami i skierował się do drugiego pomieszczania, gdzie opadł ciężko na krzesło i rozejrzał się za jakimś alkoholem. Kiedy takowej nie znalazł, zaklął siarczyście, ze złością spoglądając na Ramlaurę. Zaraz jednak dostrzegł chorego chłopca i, przypomniawszy sobie o jego stanie, zaniechał dalszego złoszczenia się, jedynie wbijając naburmuszone spojrzenie w stół kuchenny, przy którym siedział.

— Svanthorze... — Ramlaura zerwała się z łóżka, spoglądając na niego błagalnie. — Proszę, pomóż mojemu synkowi... Na pewno znasz jakiś sposób! Tyle podróżujesz, na pewno dotarły do ciebie różne wieści... A może i znasz kogoś, kto by mógł spojrzeć na mojego drogiego Krielda i...

— Nie. — Svanthor wypowiedział to jedno słowo z taką mocą, że zlękniona Ramlaura momentalnie zamilkła. Z napięciem czekała na to, co powie dalej, choć spodziewała się reszty. Już ją słyszała. — Nie znam żadnego sposobu. A nawet gdybym znał, nie pomógłbym ci. Cokolwiek to jest, ta choroba siecze dzieci jak jakaż zaraza. Jak dotąd nikomu się nie udało choćby przybliżyć się do jej uleczenia, więc dlaczego ja miałbym próbować?

Svanthor zdawał się w ogóle nie zauważać zbolałej miny Ramlaury, która momentalnie ujrzała oczyma wyobraźni najstraszniejsze obrazy. Zaraz je jednak od siebie odgoniła, choć na uniknięcie płaczu było już za późno: kobieta czuła, jak do oczu napływają jej łzy. Po raz kolejny tego dnia. Poza tym spodziewała się odmowy. Nie pierwszy raz prosiła Svanthora o pomoc. Zawsze odmawiał i wymówkę miał wciąż tę samą, którą po chwili raz jeszcze powtórzył.

— Dałaś mi schronienie, a ja utrzymuję ciebie i twojego syna. To uczciwa wymiana. Na nic innego się nie pisałem. Ja cię nie proszę o żadne inne przysługi, więc i ty tego nie rób.

Ramlaura wiedziała, że miała rację. Wprawdzie to dzięki niej ten przerażający mężczyzna cale cztery lata temu znalazł dach nad głową. Nie zmieniało to jednak faktu, że jako szwaczka zarabiała naprawdę niewiele. Tymczasem maleńki warsztat kowalski Svanthora radził sobie dużo lepiej, dzięki czemu Ramlaura była w stanie zaspakajać podstawowe potrzeby domowników. I tutaj rzeczywiście Svanthor miał rację: to była uczciwa wymiana i Ramlaura nie miała prawa oczekiwać niczego więcej.

Gospodyni potulnie usiadła na skraju łóżka, lekko spuszczając głowę. Svanthor natomiast nadal rozglądał się po kuchni, jak gdyby czegoś szukając. Ramlaura nigdy nie pytała, gdzie znikał na cale tygodnie: Svanthor nie zwykł się jej zwierzać. A jednak urządzał takie wędrówki regularnie od czterech lat. Lecz kiedyś znikał na całe miesiące, teraz zaś te podróże znacznie się skracały. Ramlaura nie miała więc wątpliwości, że czegokolwiek szukał, szło mu coraz gorzej i zaczynał tracić nadzieję.

Zupełnie jak ona.

Gdziekolwiek pędził ten świat, podążał w bardzo złym kierunku. W kierunku, w którym żyją ludzie odporni na piękno zachodów słońca. Żaden przechodzień nie zatrzymywał się, by napawać się ostatnimi tego dnia promieniami. Żaden nie zastanawiał się nad cudownością tego zjawiska, nad jego wiecznością i powtarzalnością: któż by bowiem pomyślał, że te dwa określenia mogły się łączyć? A jednak działały ze sobą wprost znakomicie. I właśnie to było cudowne. To było wyjątkowe. Więc jak to możliwe, że nikt tego nie dostrzegał?

Cathiela nigdy nie określiłaby się mianem osoby wrażliwej, a jednak każdego wieczora wspinała się na jedno ze wzgórz otaczających Saf Ennore. Opierała się wówczas o pień starego dębu i obserwowała z największym skupieniem ten przepiękny proces, w którym słońce zapada sen. Jednak nie lubiła napawać się tym widokiem sama, dlatego zachody wydawały się jej najpiękniejsze, kiedy ktoś jej towarzyszył. Ktokolwiek. Bo gdy miała kogoś u swego boku, to oznaczały, że sprawy miały się bardzo dobrze.

Tamtego dnia niebo spowiły chmury koloru ołowiu. Spodziewając się burzy, Cathiela zaczęła się zastanawiać nad jakimś schronieniem. Wprawdzie do Drognasloe został jej jakiś dzień drogi, lecz nie zamierzała skracać sobie czasu nocną wędrówką. Zwłaszcza że miała swoisty bagaż, który powoli robił się śpiący.

— Chodź, mała — zawołała dziarsko do swojej małej towarzyszki. — Zrobimy małe przedstawienie.

Cathiela uklękła przy małej, dziewięcioletniej dziewczynce. Wyglądała doprawdy słodko: długie, gęste włosy koloru słomy miała związane w warkocz, duże, zielone oczy obserwowały otoczenie z największym zainteresowaniem, a na rumianej buźce błąkał się delikatny, senny uśmiech. Jedynie pognieciona, w niektórych miejscach brudna sukienka grejpfrutowego koloru i duży, granatowy siniak na kolanach dziewczynki nieco psuły efekt. Jednak Cathielę właśnie ten siniak interesował. Nie wyglądał najciekawiej, choć z pewnością niedługo miał się zacząć goić. Nadal jednak widać było kilka zadrapań i czerwonych żyłek, co bardzo dziewczynę ucieszyło. Plan bowiem był prosty: Cathiela zamierzała wprosić się do jakiejś chatki, tłumacząc właścieielom, że jej kochana siostrzyczka uległa wypadkowi, a one nie mają się gdzie podziać. Współczucie zawsze działało. Wtem właśnie zupełnie nagle, korzystając z nieuwagi maleńkiej, Cathiela mocno nacisnęła na siniak. Dziewczynka wrzasnęła z bólu, a Cathiela ze spokojem obserwowała, jak z dopiero co otwartej ranki maleńkim strumyczkiem popłynęła krew. Następnie Cathiela wyjęła mały nożyk i, wydając z siebie przy tym cichy syk, rozcięła sobie skórę na wewnętrznej stronie lewej dłoni. Naciskając na ranę tak samo, jak na siniaka dziewczynki, przyspieszyła wypływ krwi. Kiedy było jej już dosyć, wysmarowała nią nogę małej. Chciała też natrzeć krwią jej rączki, lecz dziewczynka zaczęła się wyrywać, ocierając z oczu łzy.

— Chcesz spać pod gwiazdami czy pod dachem?! — warknęła, powoli czując irytację. Zaraz się jednak zorientowała, że grubo przesadziła: Eileen, wyraźnie przerażona, zaczęła się cofać. Wtem Cathiela wzięła głęboki oddech i zrobiła najbardziej zbolałą minę, na jaką było ją tylko stać. Wyciągnęła zdrową rękę w stronę dziewczynki, mrugając do niej przyjaźnie.

— No chodź, maleńka. Chodź do mnie. Zaraz wszystko będzie dobrze. Najemy się, umyjemy i wyśpimy. A jutro dotrzemy do domu. Co ty na to? Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Przepraszam, że zabolało. Ale musiało. Ktoś musi uwierzyć, że naprawdę stało ci się coś złego. Ale przecież nie stało, prawda?

Eileen, wciąż jeszcze niepewna, powoli zaczęła się zbliżać. W końcu podeszła do Cathieli na tyle blisko, że dała się przytulić.

— No już, mała — szeptała Cathiela. — Niedługo będzie po wszystkim. Niedługo doprowadzę cię do drzwi.

— Jakich drzwi? — zaćwierkała z zaciekawieniem, choć łzy nadal błyszczały w jej pięknych, zielonych oczach.

— Złote, maleńka — odparła Cathiela z największą pasją. — Piękne, wielkie, złote, błyszczące cudownie wrota!

Cathiela marzyła o nich każdej nocy. Widziała je w każdym zachodzie słońca. Wyobrażała sobie nierzadko, jak je przekracza. Jak je otwiera, jak wkłada zloty klucz do złotego zamka. I nie wątpiła, że już wkrótce sen stanie się jawą, i to właśnie dzięki niej — dzięki Cathieli. I dzięki jej małym pomocnikom. Dzięki Eileen, dzięki wielu dzieciom przed nią i wielu po niej. To był podstawowy wymóg, bo reszta szła zadziwiająco gładko. I niech tak zostanie już do końca.

— Więc bawmy się! Bawmy się jak nigdy dotąd! Jest to bowiem wspaniały dzień! Wyjątkowy! W całości poświęcony Svanthorowi Edvarssenowi! To dzięki niemu się tu zebraliśmy! To dzięki niemu się tu bawimy! Więc tańczmy! Pijmy, jedzmy, bawmy się! Bawmy się tak, jakby miała to być nasza noc! Dla niektórych wszak rzeczywiście nią jest...

Svan nie mógł uwolnić się od tych słów. Słyszał je przed każdym zaśnięciem i po każdym przebudzeniu. Towarzyszyły mu zawsze i wszędzie, były przyklejone do jego duszy, która nigdy się od tych słów nie uwolni. Zwykle wraz z nimi oczyma wyobraźni widział tę brudną twarz czcigodnego chuja Anthohna Folkego, a także swoją ukochaną Inrichę. Przede wszystkim widział jednak tego biednego chłopaka. Widział jego bladą, przerażoną twarz. Widział wymalowaną na niej świadomość rychłej, bolesnej śmierci. Widział, jak życie w nim gaśnie po zanurzeniu sztyletu w kilku rytualnych miejscach na ciele chłopaka. Widział, jak jego poświęcenie otwiera bramy prowadzące ku końcowi Svanthora. Bo przecież o to właśnie chodziło. O to, by go ukarać. Kosztem innych — a to ironia. Svanthor widział to wszystko tak wyraźnie, jakby miał całą scenę tuż przed sobą. Czuł zapach strachu i krwi. Ten zapach, podobnie jak słowa Folkego, nigdy go nie opuszczą.

Nawet teraz, kiedy Svan zwyczajnie przechadzał się obrzeżami miasta, myśli uciekały w stronę domu, z którego go wygnano. Minęło aż trzynaście lat, w tym cztery w cholernym Drognasloe. Svan sam nie wiedział, kiedy to minęło. Jednego zaś był pewien: jego życie było równie bezcelowe, jak istnienie Ramlaury, z którą mieszkał, i jego chorego synalka. Było tak samo pozbawione sensu, jak życie tych wszystkich ludzi, których mijał. Czymże bowiem miał żyć, jeśli nie zemstą za wygnanie, za odebranie całego życia i jedynej miłości? Lecz nawet gdyby Svan był największym optymistą, wiedziałby, że zemsta jest daleko poza jego zasięgiem i nigdy nie zbliży się nawet o krok. Cóż więc miał robić? Czym miał wypełnić swoją egzystencję, pomijając pracę w swoim małym warsztacie kowalskim i okresowe poszukiwania kogoś, kto mógłby być jego słodką Inrichą? Niczym. Nie miał więc nic.

Kiedy więc dotarł na swoją brudną, ponurą uliczkę i zobaczył, że horda dziadów i bab biegnie ku palącemu się budynkami z wiadrami wody, Svanthor wybuchnął głośnym śmiechem. Po prostu nie mógł się powstrzymać. Teraz już dosłownie nie miał nic: nawet domu, ten bowiem stał w płomieniach mimo wysiłku tych wszystkich żałosnych sąsiadów udających przejętych. Zaraz jednak Svana przejął niepokój i wśród tłumu spanikowanych „ratowników" mężczyzna starał się dostrzec dwie znajome twarze. Niestety, nigdzie nie mógł dostrzec Ramlaury dźwigającej swojego chorego jedenastolatka. Zaczął się więc przeciskać przez tłum, nawołując imię swojej... przyjaciółki? Lokatorki. To odpowiedniejsze słowo. Nigdzie jej jednak nie mógł znaleźć.

— Ramlaura! Gdzie jest Ramlaura?! — wrzasnął na jakiegoś faceta tępo wpatrującego się w trawiony płomieniami budynek.

— Kto... — zaczął sennie

— Ta, która mieszkała w tym domu! — wrzasnął, tracąc cierpliwość.

— No... tam — mruknął ze znudzeniem, kiwając głową na płonącą chatkę.

Svanthor rzucił się w stronę budynku, lecz żar buchający od ognia oraz tłum noszący wiadra z wodą powstrzymały go od podejścia bliżej. Zresztą, co mógłby zrobić? Najwyżej spłonąć razem z nimi, tego jednak wolał uniknąć. Wtem właśnie raz jeszcze zebrało mu się na śmiech. Wprost nie mógł się powstrzymać, by wyśmiać niepowodzenia, jakie spadały na niego od dnia wygnania. Ale tak przecież miało być, prawda? Tak miało być, prawda, Chuju Folke?!

W oddali słychać było bicie dzwonów kościelnych. Zupełnie nikt nie zwrócił na nie uwagi, lecz Svan wręcz machinalnie odwrócił głowę w tamtym kierunku, starając się wypatrzeć wysoką, smukłą wieżyczkę kościoła. Nie zdołał, gdyż zasłaniały ją liczne budynki, ale nie przeszkadzało mu to w upartym wbijaniu wzroku w tamtą stronę. Oczyma wyobraźni widział bowiem cały kościół. I wszystkich, którzy byli w środku. Wtem, jak na zawołanie, usłyszał rozmowę dwóch kobiet, które najprawdopodobniej nie zdawały sobie sprawę z obecności Svanthora.

— ...tak słyszałam, ale nie wiem, czy to prawda. Bądź co bądź, to już czwarty pożar w ciągu ostatnich tygodni — paplała z przejęciem jedna z nich.

— Podobno w każdym mieszkał chory dzieciak — dodała druga głosem przepełnionym podnieceniem. — Wszystkie już miały czarne oczy, to je kościół popalił.

— No nie wiem... — mruczała z wyraźnym zwątpieniem ta pierwsza. — Naprawdę sądzi pani, że bogobojni księża byliby w stanie spalić ludzi żywcem?

— To demony! — zawołała trwożnie jej towarzyszka. — Bo niby skąd u nich te czarne oczyska?! Jak pozbyć się diabłów, jeśli nie ogniem? A takie młode ciałko najlepiej się urabia! Jak gliniane naczynie!

Svanthor zacisnął pięści, starając się powstrzymać przed zrobieniem czegoś naprawdę głupiego. Wprost nie mógł słuchać tych bzdur o demonach. Jak można było być aż tak pozbawionym empatii i współczucia? Svan miał wiele grzechów na koncie, jednak to dziecko... mały, bogu ducha winny Krield... Znał go przed chorobą. Pamiętał, jak się dziwił szczerej sympatii chłopca: podczas gdy większość trzymała się od Svana z daleka, on uwielbiał zaglądać do jego warsztatu i oglądać, jak Svan wytwarza kolejne narzędzia. Powtarzał wtedy, że on też będzie kowalem i błagał Svana, by zaczął go uczyć, kiedy już troszkę podrośnie. A Svan za każdym razem się zgadzał. Co więcej, nie były to czcze obietnice, gdyż zamierzał jej dotrzymać. Od początku miał taki zamiar. Dlatego więc nie mógł słuchać tych bredni o demonach. Nie wiedział, co to była za choroba i powiedział prawdę Ramlaurze, kiedy odmawiał jej pomocy. Nie zmieniało to jednak faktu, że żałował ich śmierci. A zwłaszcza chłopca.

Niemniej, co do jednego te stare świruski mogły mieć rację. Svanthor bowiem dałby sobie uciąć rękę, że te kościelne szumowiny byłyby zdolne spalić te dzieci, chcąc w ten sposób wygnać klątwę demonich oczu. To by się nawet zgadzało.

Wtedy właśnie Svan przypomniał sobie słowa pewnego mędrca, którego spotkał przed laty. Znaczenie życia ludzkiego? Znaczenie? A cóż to jest? Gorzknieje człowiek, kiedy zdaje sobie sprawę, że jego życie pozbawione jest jako takiego znaczenia. Pozbawione jest celu. Ale może zwalczenie w sobie tego zgorzknienia już samo w sobie jest celem? Może początek walki ze sobą jest początkiem twojego znaczenia?

Svan nie chciał walczyć ze sobą. Przynajmniej nie do końca. Ale wreszcie znalazł swój cel. Swoiste znaczenie. Pierwszy raz od trzynastu lat.


Złoty klucz w złotym zamku.



Nadzwyczajny to dzień, w którym panowały cisza i spokój. Nikt nie wrzeszczał, nikt nikogo nie wzywał w trybie natychmiastowym, nikt nikomu nie groził, nikt nikomu nie zlecał żadnych durnych zadań. Nie zbaczało to jednak lenistwa — och bynajmniej! Tyle tylko, że starczało czasu na zadania o mniejszym priorytecie, które wciąż odkładano na później. Przez to zebrało się tych małych zadanek naprawdę sporo, Kero rad był jednak, że znalazł sobie jakieś pożyteczne zadanie.

Nie miał pojęcia, ile godzin mogło minąć, odkąd przed południem zasiadł przy stole w bibliotece, jednak kiedy do pomieszczenia wpadła Ykhar, Kero drgnął gwałtownie, rozglądając się na wszystkie strony. Tym samym jego spojrzenie mimowolnie padło na okna, za którymi świat powoli robił się pomarańczowy. Wytrzeszczył oczy na ten jakże piękny widok, jednak to nie urok tak go zaskoczył, ale późna godzina, jaka go zastała. Ot, minął mu prawie cały dzień, a on miał wrażenie, że nie posunął się w swojej pracy ani kawałek.

— Co tu jeszcze robisz? — dziwiła się Ykhar, podchodząc do stołu. Kero już miał odpowiedzieć, kiedy jednak zaczął rozciągać swoje zesztywniałe kości, zebrało mu się na ziewanie. Przeprosił pospiesznie, jednak koleżanka nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi, wpatrując się spod zmarszczonych brwi w liczne księgi, które Kero ustawił sobie na stole.

— Co to jest? Co ty tu robisz? — ponowiła pytanie, tym razem jednak Kero wiedział, że pytanie było dużo bardziej konkretne.

— Staram się usystematyzować niektóre dziedziny, o których jeszcze niewiele nam wiadomo — wyjaśnił leniwie, zdając sobie sprawę, że jest naprawdę zmęczony. — Większość informacji mamy pod ręką, ale są takie segmenty, które są porozwiewane po najróżniejszych księgach. W każdej z nich jest dosłownie po jednym zdaniu, więc pomyślałem, że poukładam to jakoś, aby był łatwiejszy dostęp do...

— Wieszcze — wyszeptała zafascynowana Ykhar, a Kero poczuł się lekko urażony, kiedy zdał sobie sprawę z bezcelowości swojej przemowy. — Wieszcze? — Tym razem to wyraźne pytanie było skierowane konkretnie do niego. — To oni jeszcze istnieją?

Keroshane podrapał się po karku, zastanawiając się na odpowiedzią. Zmarszczył lekko brwi, niemal automatycznie rozglądając się po księgach, jakby spodziewał się tam zobaczyć jakąś wskazówkę.

— Teoretycznie nie i to od dawna. Według tego, co udało mi się wyczytać, ostatni żył jakieś siedemdziesiąt lat temu. To stosunkowo niedawno, ale podobno nie był specjalnie wybitny.

— To znaczy?

— No... niewiele umiał. Jego siły mu na to nie pozwalały. Prawdziwy, naprawdę dobry Wieszcz potrafi... — Kero zawiesił się na moment. — Sam nie wiem, co potrafi. Mało kto wie. Ale według niektórych podań niektórzy Wieszcze, naprawdę potężni, potrafią otwierać portale.

— Portale?! — wykrzyknęła zszokowana Ykhar, siadając na jednym z krzeseł i patrząc na kolegę szeroko otwartymi oczyma. — Te prowadzące na drugą stronę? Sam z siebie? To możliwe?!

— Nie wiem — mruknął, zupełnie nagle tracąc wiarę w to, o czym sam właśnie opowiadał. — Natknąłem się na wzmianki, że to możliwe, ale nigdzie nie było wzmianki o konkretnych Wieszczach, którzy by tego dokonali.

Choć ta rozmowa trwała bardzo krótko, a Ykhar zawsze była przez niego mile widziana, Kero poczuł się bardzo zmęczony i zniecierpliwiony. Niezgrabnymi ruchami pozamykał księgi i zaczął odkładać je na swoje miejsce z niepasującą do niego obojętnością. W tej chwili marzył tylko o ciepłym łóżku, w którym mógłby zasnąć. Niestety ta rozmowa najwyraźniej rozbudziła wyobraźnię uszatej koleżanki, gdyż spoglądała niewidzącym wzrokiem w okno, zastanawiając się nad czymś głęboko.

— Pomyśl, jak cudownie byłoby otwierać portale prowadzące na tamten świat bez żadnego ryzyka, bez poświęceń nikogo i niczego... Pomyśl — Ykhar zerwała się z krzesła na tyle gwałtownie, że je przewróciła, lecz nie poświęciła temu najmniejszej uwagi — jak cudownie byłoby zwiedzić Ziemię! Świat ludzi! Niektórzy przypadkowo do nas trafiali, najczęściej przez Grzybowe Kręgi. To się zdarzało owszem, ale powrót do domu zawsze okazywał się bardzo kłopotliwy... Ale z takim Wieszczem... Kero! — zakrzyknęła podekscytowana. — A pomyślałeś, czy może ludzie mają swoich Wieszczy? Albo swoje sposoby na otwarcie portalu? Może oni wiedzą więcej, niż nam się wydaje? W końcu portal jest obustronny — skoro u nas można go otworzyć, to może u nich też?!

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem — odparł nienaturalnie szybko. — Jeśli chcesz, chętnie wrócę do tej rozmowy jutro. Możesz nawet mi pomóc z tymi Wieszczami. Ale jutro. Dziś chciałbym już...

— Och — Ykhar wyglądała na lekko speszoną. — No jasne. Idź. Ja tu wszystko posprzątam. Dobranoc!

— Dobranoc, Ykhar.

Keroshane nie do końca wiedział, skąd wzięła się u niego ta dziwna myśl, a jednak uznał, że błędem było opowiadanie Ykhar o Wieszczach. Błędem było jakiekolwiek odgrzebywanie informacji o... „tego typu stworzeniach". Nie miał pojęcia, dlaczego tak pomyślał. Chociaż mogło chodzić o przeczucie. O przeczucie, że ta wiedza może im się jeszcze przydać.

Że ta wiedza, na ich wielkie nieszczęście, może im się jeszcze przydać.

Continue Reading

You'll Also Like

68.2K 3.2K 93
~ja to tylko tłumaczę!~ Lestia, która dorastała w slumsach ze swoim pijanym wujkiem i potrafiła związać koniec z końcem, sprzedając kwiaty. Pewnej no...
291K 19K 199
Alternatywny tytuł; Lottery Princess [Chcę poznać dziecko, które wykonało świetną robotę reinkarnacji i regresji. Czy chciałabyś żyć jeszcze raz?] Ja...
12.8K 1.4K 60
Przygotuj się na niezwykłą przygodę przez magiczne zakamarki Seattle, gdzie świat rzeczywistości splata się z nadprzyrodzonymi mocami Utalentowanych...
5.4K 390 22
Jest Dalia. Jest babcia. Są Święta Bożego Narodzenia i cała ich magia. Jest i kufer na stryszku, który za pomocą cudownego zapachu lawendy przenosi...