Ashes Remain [short story]

By unluckyphilosopher

2.6K 238 176

Trzydziestoletni mieszkaniec wiecznie deszczowego Forks w stanie Waszyngton, dzieli swoje nudne i zalane gory... More

W a r n i n g
P r e l u d e
C h a p t e r T w o
I n t e r l u d e
C h a p t e r T h r e e
C h a p t e r F o u r
P o s t l u d e
S o u n d t r a c k

C h a p t e r O n e

471 32 63
By unluckyphilosopher

       Deszcz skapywał z rynny wprost do drewnianej beczki. Przeciekała. Te wszystkie spróchniałe deski były dziurawe jak cholera. Stałem oparty o ścianę, obserwując szklane krople, które wylewały się przez te otwory i zalewały moje kalosze. Przez uchylone okno widziałem błyszczące ekrany komputera, którego nie wyłączyłem, wychodząc z domu. Lydia nie lubiła, gdy paliłem w gabinecie. Istna ironia, kiedy od lat wypalałem kilka paczek dziennie w każdym zakątku naszego domu, ale nie chciałem się z nią kłócić. Poza tym pomyślałem, że oderwanie się od pracy i wyjście na zewnątrz dobrze mi zrobi. Do tego wszystkiego znałem Lydię, najpierw nakrzyczałaby na mnie, może zdzieliłaby mnie chochlą w łeb, ale wieczorem i tak przyszłaby do mnie, błagając o uwagę.

       Zaciągnąłem się czerwonym Winstonem i powoli rozkoszowałem się tym, jak dym kłębi się w moich ustach. Uwielbiałem to uczucie, ten mentolowy smak i wrażenie lepkości. Nie wyobrażałem sobie swojego życia bez szlugów.

        Kiedy zerwał się mocny wiatr, przedzierający się do szpiku kości, z westchnieniem zgasiłem bibułkę o splamioną fasadę i wróciłem do środka. Wolnymi ruchami ściągałem zabłocone buciory, pamiętając o tym, by nie schodzić z wycieraczki ani na milimetr, bo za to na pewno oberwałbym od Lydii. Zrzuciłem jeszcze gruby płaszcz, którym się okrywałem, i nie patyczkując się z wieszaniem go na drewnianym wieszaku, zaczepiłem materiał o haczyk. Wróciłem do gabinetu, w którym ciche piosenki Adelitas Way nadal sączyły się z wiekowej wieży stereo, ledwo dźwigającej moje ulubione kawałki.

        Usiadłem na wiecznie skrzypiącym fotelu obrotowym i odchyliłem się najmocniej, jak mogłem, kładąc nogi na biurko. Mlasnąłem głośno, zerkając na elektroniczny kalendarz, wyświetlony na jednym z monitorów. Wskazywał dwudziestego pierwszego grudnia, ironicznie podkreślając datę, która miała nastąpić za parę dni.

         Złapałem za myszkę i zmaksymalizowałem otwartą przeglądarkę, wracając do pracy. Musiałem wyrobić się ze wszystkim do Sylwestra, bo powoli kończyły nam się pieniądze. Lydia bywała w robocie od rana do wieczora, w międzyczasie szlajając się na jakieś obiadki z koleżankami z pracy, a ja siedziałem w domu i dostawałem trochę marne pieniądze za projekty stron internetowych. Dało się z tego wyżyć, ale czasami brakowało nam siana.

        Usłyszałem otwierające się drzwi, a chwilę później szamotaninę. Minęło kilka minut, w których Lydia zdążyła zapewne zanieść zakupy do kuchni, wysikać się, ponarzekać na bałagan w sypialni, aż wreszcie weszła do mojego gabinetu. Już od drzwi poczułem mocny zapach jej perfum, które zresztą sam często jej kupowałem. Dziewczyna podeszła do mojego fotela. Jeszcze jej nie widziałem, bo siedziałem tyłem, ale doskonale słyszałem jej kroki, miała charakterystyczny, delikatny chód i czasami utykała. Nachyliła się do mnie, a jej długie blond włosy spłynęły na moje ramiona. Przygryzła płatek mojego ucha.

            — Jak idzie ci praca? — spytała, łaskocząc mnie słodkim oddechem.

             — Do przodu — odpowiedziałem cicho, odchrząkując, by pozbyć się chrypy, która od paru dni się mnie trzymała.

        Lydia ucałowała mnie w policzek, a potem wyszła z gabinetu, udając się prosto do kuchni, by przygotować dla nas kolację. Bez pośpiechu, bez marudzenia. Jak zwykle.

~*~*~

        Zbliżał się ohydny wieczór. Deszcz, padający przez cały dzień, zaczął zamarzać, gdy temperatura zbliżyła się do trzydziestu dwóch stopni. Stałem w sypialni, opierając się o parapet, i wyglądałem na zewnątrz, paląc kolejnego już papierosa. Nagminnie oblizywałem wargi, pragnąc jeszcze bardziej posmakować tego nikotynowego gówna. Kurwa mać, uwielbiałem palić.

        Miałem trzynaście lat, kiedy Borrmann, którego nazwisko zapamiętam do końca życia, poczęstował mnie pierwszym szlugiem.

            — Weź, będzie ci smakować — powiedział wtedy, uśmiechając się obleśnie. — Nie bądź ciotą, Blake.

        Nie byłem ciotą, wiedział, jak mnie podejść. Byłem tylko dzieciakiem, chciałem być fajny, chciałem być jak moi starsi koledzy, z którymi zapoznał mnie mój przyrodni brat, Tarquin. Był niezłym ziółkiem, zawsze sprawiał kłopoty, w które wciągał także mnie.

            — Nie daj się prosić — mówił, kiedy Borrmann wyciągał w moim kierunku obślizgłą łapę, trzymającą blanta.

         Nie śmiałem odmówić. I wiecie co? Chociaż dokładnie pamiętam, jak krztusiłem się wtedy dymem, klnąc, że chłopaki mnie okłamali i smak jest okropny, nie żałuje, że wtedy spróbowałem. Nie żałuję, że wpadłem w nałóg. Ale co w tym wszystkim jest najlepsze? Już w wieku trzynastu lat nosiłem to zaszczytne przezwisko blant. Jedakiah Blant. I byłem z niego cholernie dumny.

        Ale może wiecie, jak to jest. Może niektórzy z Was też wpadli w ścierwo nałogu i próbowali używek. Z wiekiem wiem, że te wszystkie dragi i alkohol to prawdziwe gówno, ale z natury jestem prawdziwym hipokrytą – nie zamierzam przestać palić i nie powiem, że żałuję. W każdym jednak razie potem wszystko samo się potoczyło, zacząłem chlać, wciągnąłem w to bagno swoich znajomych z drużyny i eksperymentowałem. Od zwykłych jonitów po mocniejsze towary. Wspólnie z Tarquinem doprowadzaliśmy się do stanu, który teraz określiłbym jako agonalny, patrząc na to sceptycznym wzrokiem. Gdybym mijał na ulicy nastolatka, najebanego w trzy dupy, a przy okazji jeszcze z blantem albo lufką w dłoni, pokręciłbym głową, narzekając, że zniszczy sobie życie.

         Ale kiedyś tym nastolatkiem byłem ja. I wtedy ćpałem, nieświadomie doprowadzając się do usranej śmierci. Zapytacie, gdzie byli nasi rodzice? Hanna i Norman dużo pracowali. Interesowali się nami na tyle, na ile było to możliwe, ale w gruncie rzeczy, to Tarquin, starszy ode mnie o cztery lata, wychowywał mnie. Co prawda na totalnego kutasa, ale wychowywał. Wracając, staruszkowie odeszli dość szybko, miałem wtedy dziewiętnaście lat i wracając z mocno zakrapianej imprezy minąłem się w drzwiach z gliniarzami, którzy w tym czasie powiadomili Tarquina, że rodzice mieli wypadek. Skończyli pod kołami rozpędzonego pociągu, ginąc w klatce ze zmiażdżonego samochodu.

        W tamtym czasie wiele się działo, podłamałem się. Mówiłem, że to moja wina, że gdybym nie jechał na tę pierdoloną imprezę, zatrzymałbym ich w domu jakąś banalną kłótnią. Tęskniłem za nimi. Za Hanną, moją biologiczną matką, która w ciężkich bólach wydawała mnie na świat, wrzeszcząc jak obdzierane ze skóry zwierzę, i za Normanem, ojczymem, którego zawsze nazywałem swoim ojcem, bo tego prawdziwego chuja nigdy nie poznałem; mawiali, że spierdolił do Kanady.

           — Jed, zamknij to cholerne okno, na dworze jest lodownia! — wrzasnęła Lydia, wparowując do sypialni tak, jakby się paliło.

         Z panną Kunststoff poznałem się jakieś dziesięć lat temu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pierwszy raz się ze sobą przespaliśmy, zawsze zapominam.

           — Nie zrzędź — upomniałem ją, ale posłusznie zamknąłem okno, uprzednio gasząc papierosa i zrzucając go na ziemię.

        Lydia potrafiła owinąć mnie sobie wokół palca. Nie tylko samą urodą, ale i charakterem. Tamtej nocy, kiedy na nią poleciałem, uwiodła mnie. Pamiętam jak wczoraj, że miała na sobie niewyobrażalnie krótką sukienkę i stanik, bo była to impreza na basenie. Wylądowaliśmy wspólnie w jacuzzi i od tamtej pory szlajaliśmy się razem Ja jako wiecznie narąbany chłopak, który rzucił szkołę i nie poszedł na studia, bo mu się nie chciało, i ona, uzależniona od seksu lafirynda. Czasem z niej szydziłem, w przypływach złości nazywałem ją dziwką, ale ona wcale nią nie była. Choć wiecznie napalona, nie dawała dupy na prawo i lewo, była mi wierna. Jak ja jej.

        Odwróciłem się w jej stronę. Mimo trzydziestki na karku, bo była moją rówieśniczką, wyglądała jakby dopiero co skończyła liceum. Miała bardzo młodzieńcze rysy twarzy, delikatne i przyjemne. Uwielbiałem na nią patrzeć, bo przypominała mi anioła. Te blond włosy, niewielkie, ale zajebiste usta, niebieskie oczy... Była moim marzeniem.

           — Jestem padnięta, kładź się. — Ręką wskazała na usłane łóżko, siadając na nim bardzo powoli.

Uniosłem brew, zagryzając wargę. Życie z nimfomanką nie było tak kolorowe, jak mogłoby się wydawać. Jej przypadłość po latach była męcząca i niezdrowa.

            — Idę wziąć prysznic. — Uśmiechnąłem się i wyszedłem.

        Nie miałem ochoty na pieprzenie jej tamtego dnia. Zresztą doskonale wiedziałem, że kiedy wrócę, będzie już po sprawie.

~*~*~

        Dotyk jej palców budził mnie każdego ranka. Od razu po otwarciu oczu zerknąłem w stronę okna. Nasza sypialnia znajdowała się na parterze, więc nawet z tej pozycji miałem dobry widok na świat za oknem. Nie padało. Jebało kurewskim śniegiem. Że tak powiem, nawet o ósmej rano było go w ciul. Lydia zajmowała się mną, a ja myślałem o zbliżających się świętach. Mieliśmy dwudziestego drugiego grudnia, aż skręcało mnie na samą myśl.

        Mój oddech nagle przyspieszył, więc jęknąłem cicho. Zamknąłem oczy, odpychając od siebie myśli. Nie chciałem psuć sobie poranka.

            — Co zamierzasz dziś robić? — spytała Lyds, kiedy skończyła.

            — Muszę dokończyć projekt. — Ziewnąłem. — Masz dziś wolne?

        Skinęła głową, odsuwając włosy znad oczu.

            — Wybierzemy się do sklepu? — Uśmiechała się zachęcająco.

         Zmarszczyłem brwi, a potem wstając, poprawiając spodnie. Zacząłem krzątać się po pokoju. Nienawidziłem łażenia w piżamie, więc szybko się przebrałem, nie odpowiadając na pytanie Lydii tak od razu.

            — A stać cię na to? — Zmierzyłem ją wzrokiem.

         Dziewczyna przewróciła oczami. Nienawidziła rozmowy o pieniądzach jak ja szału świątecznych zakupów. Lyds pochodziła z rodziny, która pieniędzy miała co niemiara. Poważnie mówię, jej starzy sypiali na forsie nawet za życia. Z tego samego powodu ich rozpieszczona córeczka, oczko w głowie starego Bastiana i jedyna księżniczka Clarissy, czasami zachowywała się tak, jakby hajs był jedyną istotną w jej życiu rzeczą. Nie winiłem jej za to, bo tak została wychowana. Rodzice uczyli ją, że pieniądze mają największą wartość i nie poświęcając jej zbyt dużo czasu, po prostu dawali jej zielone, żeby znikała z domu na jakiś czas. Kłopot w tym, że Lyds czasem zapominała, że jej starzy oglądają świat od spodu, a ona sama nie ma już ich forsy, bo ta, którą dostała w spadku, rozeszła się kilka lat temu, kiedy mieliśmy poważne problemy finansowe.

            — O ile mi wiadomo, za przeglądanie witryn nie trzeba płacić — odparła kąśliwie.

            — Więc idź do tego pierdolonego centrum. — Wzruszyłem ramionami, idąc prosto do drzwi.

            — Nie pójdziesz ze mną?

         Odwróciłem się w jej stronę z krzywym uśmiechem, wyjmując z kieszeni spodni paczkę papierosów.

            — Wolałbym ruchać się z własnym bratem, niż szlajać się z tobą po centrum.

        A potem wyszedłem z sypialni.

        Nasza relacja była dziwna. Niby nie byliśmy względem siebie specjalnie romantyczni, ale ten związek nie był zbudowany wyłącznie na seksie czy przyzwyczajeniu. Minął szmat czasu, a ja byłem pewien, że kocham Lyds, nawet jeśli wielokrotnie byłem dla niej oschłym draniem, któremu należało odciąć jaja. Ona wcale nie była lepsza. Zgrywała aniołka, przy ludziach była ułożoną dziewczynką, którą głaskałem po głowie, ale znałem jej diabelską stronę – potrafiła być kurwą jakich mało. Nie raz od niej oberwałem, zostałem zwyzywany, raz wyrzucony z domu. Mieliśmy ze sobą ciekawy staż.

        Kiedy godzinę później dziewczyna jęknęła mi w usta, gdy ją całowałem, żegnając się przed jej wyjściem, miałem już serdecznie dość jej narzekań. Gdy wyszła, w spokoju usiadłem przed telewizorem, chcąc obejrzeć jakieś głupie kreskówki. Cóż, z rana na porno nie miałem co liczyć. Włączyłem pierwszy lepszy kanał i oparłem się o poduszki, czekając na koniec reklam, które jak na złość ciągnęły się w nieskończoność. Minęło chyba z dziesięć minut, gdy na ekranie pojawiła się odrażająca twarz Świętego Mikołaja, siedzącego w wielkich saniach, które ciągnęły chude szkapy, zwane reniferami. Skrzywiłem się tak, jakby naprawdę kazali mi dymać swojego braciszka.

            — W te święta spraw radość bliskim — papugowałem lektora, który z entuzjazmem zachęcał Amerykanów do kupowania prezentów.

        Po kolei pojawiały się kolorowe foteczki przeróżnych artykułów, zajebiście przecenionych tak, by nikt nie zorientował się, że o chuja tak naprawdę tę cenę obniżyli, aż wreszcie kamera ukazała zastawiony stół, iskrzącą się choinkę i wesołą rodzinę, która bawiła się zdalnie sterowanym pociągiem.

             — Kłamliwe szuje — warknąłem, od razu przełączając kanał.

        Jeżeli była jakaś rzecz, której nienawidziłem bardziej od wkładania innemu facetowi, była nią ta cała świąteczna atmosfera. Piękne choineczki, słodkie kolędy i grubas w czerwonym kubraku. No chyba nie...

         Żadna z tych rzeczy nie była piękna. Święta nie były piękne. Odkąd pamiętam, dwudziesty piąty grudnia był zwykłym dniem w mojej podupadającej egzystencji. Brzydziłem się wszystkimi ludźmi, którzy w szale biegali po centrach handlowych, na szybko robiąc ostatnie zakupy. Pamiętałem, jak obchodziliśmy Boże Narodzenie w moim rodzinnym domu i nie mogłem uwierzyć, że kiedyś byłem takim zaślepionym tą bajeczką smarkaczem. No ale jasne, byłem dzieckiem, a rodzice nie wyobrażali sobie, że Blake'owie mogliby nie obchodzić świąt, więc robiłem, co musiałem, prowadzony za rękę. Przypuszczam, że gdyby Tarquin i ja utrzymywalibyśmy jeszcze jakiś kontakt, przyznałby mi rację – święta były iluzją i oklepanym sposobem na urozmaicenie sobie rzeczywistości.

        Boże Narodzenie było wielką komercją, wymagało od innych ogromnych ilości pieniędzy i pracy, a skupiało się jedynie na pozytywach. A co mieli powiedzieć ci, których życie nie rozpieszczało? Co mieli powiedzieć bezdomni? Ci, których ledwo było stać na kupienie sobie puszki fasoli? Święta były zarezerwowane dla tych lepszych. Ci, którzy mogli pozwolić sobie na luksus ich obchodzenia, szczególnie się tym szczycili. Telewizja puszczała spoty reklamowe, pokazują domy, świecącej mocniej niż kurwa pod latarnią, i rodziny, spotykające się w swoim gronie, by pogadać o tym, jak to nastał tak cudny czas w roku. Nikt nie pokazywał tych, którzy siedzieli na mrozie i modlili się, by nie zamarznąć akurat tej nocy.

         Hanks, starszy brat jednego z moich znajomych, przedstawił mi kiedyś kolesia, który chciał zostać księdzem. Powaga, mówił wprost, że nie chce być typowym pastorem i zrezygnował z wkładania swojej lasce. Pomijam fakt, że pieprzył się ze swoją ex na tyłach kościoła, ale chodzi o to, co kiedyś nam powiedział. Gadał coś, że święta to czas, w którym ludzie cieszą się z przyjścia na świat Zbawiciela. Szkoda tylko, że radość, a kupowanie super drogich prezentów i obnoszenie się nimi, nie były synonimami. Święta stały się jedynie pokazem, a nie religijną tradycją.

          Wolałem walczyć o prawa tych, którzy nie mają nic, niż lizać dupy lepszych ode mnie, bo wiedziałem, jak to jest nie mieć nic i cieszyć się z tego, że w kuble na śmieci znajdzie się zasrane klapki. Zawsze przyglądałem się tym wszystkim ludziom.

         Pamiętam taki jeden dzień. Był wieczór, całe Seattle czekało na przyjście Świętego, a moi rodzice wysłali mnie z paczką pierników do swoich znajomych. W drodze powrotnej zatrzymałem się niedaleko slumsów. Coś mnie natchnęło, by po prostu tam stać i patrzeć. Kiedy po jednej stronie rozświetlonego miasta ludzie świętowali, ja wgapiałem się w kartonowe domy. Widziałem wtedy dwóch mężczyzn, którzy grzebali w kontenerze, słyszałem ich rozmowę.

            — All mówił, że Beth znowu nie ma czym wykarmić dzieciaków — rzucił jeden z nich, nachylając się nad odpadami.

            — Wiem — odparł. — Pomagałem jej ostatnio zbierać. Te gnidy z miasta ciągle tylko trzaskały drzwiami.

            — Patrz! — zawołał nagle mężczyzna.

        Obaj wyglądali fatalnie. Ich ubrania były potargane i zwyczajnie brudne, jakby tarzali się w gnoju. Długie, skręcone brody i tłuste włosy widziałem nawet z daleka. Ich twarze wyrażały zwyczajny smutek, ale nie taki, jaki zwykle widziałem. Zwróciłem uwagę na to, co mężczyzna wytargał z kosza. To były spodnie. Złapał je skostniałymi dłońmi i uniósł wysoko. Miały kilka dziur i raczej nie wyglądały na takie, które chciałbym nosić.

             — Myślisz, że jej się spodobają? — spytał cicho, a jego głos był zniekształcony ze wzruszenia.

        Otwarłem szeroko usta, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszałem.

            — Będzie skakać z radości, są idealnie — skomentował drugi.

        Te spodnie były ohydne. Nikt o zdrowych zmysłach by ich nie założył. A jednak, dla tamtej dwójki były i d e a l n e.

            — To będzie — zaśmiał się cicho — taki świąteczny prezent dla Kate. Ostatnio nic dla niej nie znalazłem. Mówiła, że to nic, ale wiesz, widziałem, jak patrzy na te wszystkie wystawy i...

         Jeden z bezdomnych położył kumplowi dłoń na ramieniu, pocieszając go. Właśnie w tamtej chwili, kiedy oni rozmawiali o czymś takim, ja zwyczajnie się, kurwa, wzruszyłem. Trzepałem kieszenie w poszukiwaniu jakiejś kasy, ale nie miałem nic, nawet złamanego grosza. Mężczyźni odeszli chwilę później, a ja dalej stałem tam, marznąc na kość. Właśnie wtedy zrozumiałem, że kiedy dla jednych święta były czasem radości, dla innych były zwykły dniem. A ja zrozumiałem, że nie ma się z czego cieszyć.

        Moje rozmyślania przerwał telefon. Wiedziałem, że pewnie do nich wrócę, ale wolałem odebrać, bo gdyby to była Lyds, znów wypominałaby mi przez miesiąc, że nie podniosłem słuchawki. Kiedy sięgałem po komórkę, zerknąłem na ekran telewizora. Zamiast kreskówki leciał jakiś dramat.

            — Halo? — wybełkotałem, zamykając oczy.

           — Już myślałem, że znowu obracasz panienkę i nie możesz odebrać. — Po drugiej stronie usłyszałem ten ostry głos.

            — Panienka wybyła na miasto. — Zaśmiałem się. — Czego dzwonisz? Znudziło ci się samotne jaranie?

        Hunter dzwonił zawsze wtedy, gdy czegoś potrzebował. Jak za starych czasów. Pierdolił, że się za mną stęsknił, ale tak naprawdę chciał coś wyłudzić. Nie nabierałem się. Poznałem Collinsa na stacji benzynowej, na której pracowałem przez jakiś czas. Hunter miał wtedy dwadzieścia pięć lat, długi, narzeczoną i jakieś lewe interesy na koncie. Przychodził na stację pod pretekstem kupienia porannej gazety, ale wiedziałem, że każdego dnia rżnął naszą ekspedientkę w kiblu na tyłach. Kiedyś zażartowałem, że powiem o wszystkim jego lasce, żeby zobaczyć jego reakcję.

            — Skąd, do kurwy, o tym wiesz? — ryknął, łapiąc mnie za kołnierzyk.

        Byłem od niego o głowę wyższy i lepiej zbudowany, ale jakoś mu to nie przeszkadzało.

            — Dalej, Hunter, mocniej, mocniej! — wyjęczałem, naśladując głos tamtej dziewczyny najlepiej, jak mogłem.

        Collins poczerwieniał ze złości.

           — Myślisz, że jestem przygłuchy? A ten hajs, który wisisz za swoje prochy? Stary, wieści w Forks szybko się rozchodzą. — Zaśmiałem się. — Ale chyba wiem, jak ci pomóc.

        Zamienił się w słuch. Tak po prostu. Miałem asa w rękawie i dostrzegałem w Collinsie jakiś pierwiastek normalności. Sprawiał wrażenie faceta, z którym mógłbym wyjść na piwo, a bardzo tego potrzebowałem. Niedawno przeprowadziłem się do wiecznie deszczowego Forks i nie miałem z kim gadać, nie licząc Lydii, która w tamtym okresie przechodziła gorsze dni swojego uzależnienia i gwałciła mnie przy każdej okazji.

        W słuchawce telefonu usłyszałem prychnięcie.

            — Chciałem się spotkać i pogadać. Wpadnij do baru na głównej, co? Trochę się nie widzieliśmy, no nie? — zagadał.

             — Stawiasz? — Wolałem się upewnić.

             — Niech stracę. Ale chcę widzieć tu twoje dupsko za piętnaście minut.

        Zaśmiałem się, a potem rzuciłem, że będę wcześniej i rozłączyłem się. Zapowiadał się zajebisty dzień z tym przygłupim kutafonem. 

A/n: Mam nadzieję, że pierwszy rozdział się spodobał. Jeżeli myślicie, że to ostrzeżenie na początku jest niepotrzebne... Wiecie, czasami lepiej jest coś napisać, niż potem żałować, że się tego nie zrobiło.

Wesołych Świąt! xoxo

Continue Reading

You'll Also Like

363K 10.2K 35
Dwudziestoletnia Laura dostaje zaproszenie do posiadłości pewnego dziedzica fortuny. Czy odważy się i pójdzie? Czy zwykły bal charytatywny przerodzi...
87K 5.7K 20
Pierwsza wersja Śmierci Motyla z 2018 roku. Aktualnie pisany jest remake. W 2045 roku spokój zwykłych szarych ludzi został zakłócony. Nieznana dotąd...
7.8M 257K 45
Gdy dwoje największych wrogów w szkole postanawia udawać parę. Tak, dramat murowany. ____________ © Pizgacz, 2016/2017; first version "Girls Love Ba...
1.3M 13.1K 5
„Bo to my byliśmy gotowi na wszechświat, lecz to wszechświat nie był gotów na nas." 2 część trylogii „Secret" ~17.08.2021r. - 14.02.2024r.~ Dziękuje...