Bliżej

By ellylilly1983

177K 11.2K 579

"Najgorsza w życiu jest bezradność ... zaraz po niej samotność ..." - tak właśnie uważa główna bohaterka. Czu... More

2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45

1

23.5K 527 58
By ellylilly1983

© Copyright by elly_lilly

2005 ~

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Zabrania się jej publicznego udostępniania i kopiowania w Internecie oraz odsprzedaży.

***

„Żaden człowiek nie jest samotną wyspą;

każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu."

Autor motta: John Donne, Medytacja XVII

***
Najgorsza w życiu jest bezradność ... zaraz po niej samotność ...

***

"Wierzysz w przypadek czy przeznaczenie?" - zapytała mnie kiedyś moja dobra koleżanka. Nie pamiętam, co wtedy jej odpowiedziałam, ale dzisiaj wracam myślami do tych słów. Chciałabym je zdefiniować i rozgraniczyć. Mam wrażenie, że są synonimami. Przeszkadza mi to bardzo. Przypadek, przeznaczenie; przeznaczenie, przypadek. Przypadek - nic niepostanowione, przeznaczenie - nic niezmienione.

***

Wiosna 1998 rok

Godzina szósta rano. Jak co dzień, rozpoczyna się najgorszy dzień mojego życia. Odwróciłam się na drugi bok i zaciągnęłam na siebie kołdrę. Chciałabym jeszcze trochę pospać, by skrócić ten dzień do minimum. Niestety, kiedy ledwo zamknęłam oczy, budzik zaczął swą niemiłosierną tyradę na temat tego, że mamy kolejny piękny dzień i że należy wstawać, ponieważ ... No właśnie, dlaczego? Dziwne pytanie, przecież sama tego chciałam. To ja sama go nastawiałam. To ja sama go włączyłam, a teraz również ja sama go wyłączam. Powoli odchyliłam kołdrę i czując chłód na całym ciele. Spuściłam nogi na ziemię i usiadłam lekko zgarbiona na łóżku. Przeczesałam ręką włosy, a stopami odszukam pantofle. Wolno poszłam do łazienki. Ciepły prysznic okazał się zbawieniem. Już ubrana, włączyłam telewizor i zaczęłam jeść kromkę starego chleba z masłem i świeżym ogórkiem. Za oknem padał deszcz, choć wczoraj zapowiadali poprawę pogody. Może po południu będzie lepiej? Zerknęłam na zegarek i szybko wstałam z krzesła, zakładając żakiet. Jednym ruchem ręki zgarnęłam papiery ze stołu do teczki. „Telefon, gdzie mój telefon?" - pomyślałam i odruchowo ruszyłam w stronę szafki obok łóżka. Przerzuciłam nerwowo stertę gazet, ulotek i książek, aż w końcu ujrzałam to małe, czarne paskudztwo. Ostatni rzut oka: portfel, okulary, telefon, papiery, dyskietki ... Ok. Jeszcze tylko rybki. Podbiegam szybko do kredensu po karmę i rzuciłam kilka „robaczków" do akwarium. A teraz szybko do pracy. Na szczęście złapałam autobus do centrum. Kursuje zresztą co dziesięć minut. Po drodze do biura kupuję moją ulubioną białą kawę z dwoma kostkami cukru. W pracy zjawiłam się o godzinie szóstej pięćdziesiąt, czyli dziesięć minut przed czasem, skąd więc brał się ten pośpiech?

Pomału rozgościłam się w moim boksie. Włączyłam komputer, wyjęłam dokumenty. Usiadłam w fotelu i dopiłam kawę. Odchyliłam głowę w tył i spojrzałam w sufit. „To straszne - pomyślałam. - To jakiś koszmar. Codziennie rano to samo, de novo ... Dlaczego te dni są do siebie tak bardzo podobne? Dlaczego?"

- Witam panią - usłyszałam głos Lucyny, koleżanki z boksu naprzeciwko. - Oto kolejny dzień pełen biurowych wrażeń pośród podań, pozwów i zamówień. - Rzekła wesołym tonem i oparła się biodrem o biurko. - Tak czuję, że dzisiejszy dzień, będzie dniem szczęśliwych doznań i przyjemnych spraw. - Po czym uśmiechnęła się i wzięła do ręki jakiś katalog, wertując go od niechcenia.

- Ja uważam - odparłam, - że będzie nudno, jak co dzień.

- Och, nie traćmy nadziei. Karolina na pewno będzie uwodzić Marka, posłańca, gońca od kanapek, a jak będziemy mieć trochę szczęścia, to może zjawi się sam - tu ściszyła głos i spojrzała na mnie porozumiewawczo. - No, wiesz kto - po czym wróciła do normalnego tonu swojego głosu. - Tak kochana, gdyby zjawił się „wiemy kto", to na pewno miałybyśmy temat do rozmów na cały tydzień, a przecież dzisiaj jest poniedziałek.

„Wiemy kto"? Gdybym nie znała lepiej Lucyny, pomyślałabym, że cytuje panią Rowling. W każdym razie „wiemy kto" ni jak nie odnosił się do bohatera jej książki.

- Drogie panie - zabrzmiał nagle głos w futrynie boksu. - Jest już godzina siódma pięć. Firma nie płaci wam za gadanie, tylko za pisanie. Proszę zabrać się do pracy.

Lucyna poszła do swojego stanowiska, a on odszedł. On, czyli Marek. Był koordynatorem naszego działu. Nazwa tej kadry pracowniczej była długa i jak dla mnie niedorzeczna. „Wydział do spraw korespondencji nadawczej i odbiorczej, raportów zbiorowych, pism" ... ble ble ble itp. Między sobą nazywaliśmy go po prostu działem sekretarek. Nasze biuro mieściło się na czwartym piętrze dziesięciopiętrowego wieżowca. Nie imponował on z pewnością wysokością w porównaniu z sąsiadującymi budynkami, ale zajmował sporą powierzchnię. Posiadał dwukondygnacyjny parking w podziemiach, piękny marmurowy hol, pięć wind, to znaczy sześć, ale z tej ostatniej korzystali wyłącznie pracownicy dziesiątego piętra (mieli specjalne przepustki), a można ich było policzyć na palcach jednej ręki. 

Tak, ostatnie piętro było marzeniem chyba każdego pracownika. Piękne, oszklone, przestronne. Podobno każdy posiadał tam własne biuro wielkości, co najmniej pięciu boksów. Miejsce to było znane tylko z plotek. Zresztą, kiedy stało się w kolejce do bufetu i spotkało kogoś znajomego lub nieznajomego, lubianego lub nielubianego zawsze można było podjąć temat dziesiątego piętra. Pod tym względem każdy miał własną teorię. Bez wątpienia był to temat rzeka, neutralny i fachowy. Tak doskonały, jak obecność dzieci lub szczeniaków podczas wizyty znajomych. Zawsze, gdy skończy się temat do rozmowy, można zadać pytanie w ich kwestii i zawsze będzie to odpowiednie oraz taktowne, a atmosfera odwiedzin będzie zachowana na odpowiednim poziomie. 

Wracając jednak do „dziesiątki", to były tam prawdopodobnie cztery biura i ogromna sala konferencyjna. Obecnie jedno z biur od strony wschodniej było puste, od kiedy pan Kraft - założyciel i prezes firmy przeszedł, nie tyle na emeryturę, ile jak to określaliśmy - w stan spoczynku. Przekazał on firmę w ręce swoich dwóch synów. I to właśnie jeden z nich zajmował biuro zachodnie. Wojciech Kraft, czyli „wiemy kto". Młodszy syn Wilhelma Krafta. Lat dwadzieścia siedem. Ucieleśnienie doskonałości, obiekt westchnięć większości kobiet w firmie. Obecny stan cywilny: kawaler! Jednak każdy wiedział, że spotyka się z córką Julia Grecco, jednego z największych producentów i importerów bananów. Księżniczka bananów i książę nieruchomości, cóż za para, jak z bajki. Oboje piękni, młodzi i ... bogaci. Co się zaś tyczyło starszego syn Krafta, przebywał on za granicą. Firma Kraft&CO. zajmował się szeroko rozumianymi nieruchomościami, czyli kupowała i sprzedawała, budowała i burzyła, wynajmowała i dzierżawiła przeróżne budynki. 

Pracowałam tutaj już czwarty rok. Zaraz po studiach dostałam posadę pomocnika asystenta w dziale ... Hm, to też była długa i skomplikowana nazwa. W każdym razie w największym skrócie chodziło o obsługę ksera. Kserowałam wszystko: listy, obwieszczenia, raporty i tym podobne. Segregowałam i opisywałam, a było to dosyć męczące. Często bolała mnie głowa od drażniącego zapachu tuszu i papieru z kserokopiarki. Dlatego też, co miesiąc pisałam podanie do działu rekrutacji pracowników o zmianę stanowiska. Uważałam (i słusznie), że moje wykształcenie zasługuje na lepszą posadę. Świetnie znałam obsługę komputera, biegle mówiłam w trzech obcych językach. 

Przyznaję, że miałam dużo szczęścia, ponieważ zwolniło się miejsce „sekretarki" w biurze, gdzie obecnie pracuję. Zostałam wezwana na rozmowę do tutejszego kierownika - Marka, który przekazał mi tę jakże radosną nowinę. 

- Dostała pani posadę w biurze takim i takim, na stanowisku takim a takim - powiedział w sposób dość chłodny i lekceważący. Dodał przy tym, że posadę tę zawdzięczam tylko i wyłącznie temu, że w moim CV była wzmianka na temat tego, że biegle władam językiem hiszpańskim. Poza tym wygłosił monolog, z którego wynikało jasno następujące przesłanie: „To nie ksero. Tu się pracuje." 

Phi, zarozumialec - pomyślałam, lecz zaraz zrobiło mi się głupio, w końcu nie znałam tego człowieka, a był to mój nowy szef. Nie pomyliłam się jednak, co do niego. Niestety. 

Następnie zaprowadził mnie do mojego boksu, powiedział co nieco o obowiązkach, a odchodząc, dorzucił: 

- Zgłoś się jutro do działu zamówień na dwudziestym trzecim piętrze. Przyślą ci niezbędne rzeczy. Zaczynasz o siódmej. 

Gdy teraz pomyślę o tym, jak wówczas cieszyłam się z tej posady, to nadal śmiać mi się chce, choć bardziej ironicznie. Oczywiście teraz także, (ale co trzy miesiące) składam podanie o lepsze stanowisko. Chodziłam nawet na różne kursy. Jak widać na razie bez rezultatu. Mój limit szczęścia prawdopodobnie został wyczerpany.

Pomału zabrałam się do pracy. O godzinie ósmej jak zawsze zjawił się Grzesiek, posłaniec z korespondencją biurową, czyli rozkazami na cały tydzień. Zapytać można, od czego jest więc Marek? Otóż on zajmuje się odbieraniem wykonanej pracy i tyle, koniec, kropka. Rozpakowałam więc swój przydział i rozplanowałam dokładnie, kiedy za co się wezmę, aby zdążyć na czas. A czekały mnie trzy tłumaczenia, jedno francuskie, dwa hiszpańskie, streszczenie kilku raportów, korespondencja z prywatnymi klientami oraz coś, czego najbardziej nie lubiłam, a mianowicie korekta kolejnego głupiego tomu instrukcji dla placówek budowlanych.

Gdy na zegarze pojawiła się godzina dziewiąta trzydzieści, zdziwiona wyjrzałam zza biurka i napotkałam wzrok Lucyny. Uśmiechnęła się do mnie. Napisałam na komputerowym komunikatorze wiadomość do niej: „Gdzie ten goniec z kanapkami? Umieram z głodu". Po chwili pojawiała się odpowiedź: „Goniec, jak goniec, ale ciekawa jestem, gdzie jest Karolina;)..." 

Wychyliłam się ponownie zza biurka i spojrzałam na puste miejsce obok boksu Lucyny. Chciałam doczytać wiadomość, ale w biurze zrobiło się małe zamieszanie. Z windy wyszła Karolina, która pośpiesznie udała się do biura Marka, a zaraz za nią, nieco zdyszany goniec od „drugiego śniadania". Po kilku chwilach wszystko wróciło do normy. Kanapki trafiły na nasze biurka, a Karolina wyszła z gabinetu Marka. Jak zawsze była ubrana bardzo ... oszczędnie. Krótka, czarna spódniczka, biała bluzka z dużym dekoltem i buty na wysokim obcasie. W ręce trzymała żakiet, teczkę i pocztę. (Jeżeli kogoś nie było, jego korespondencja trafiała do koordynatora). Z głową zadartą do góry, pewnym krokiem udała się na swoje miejsce. I tyle ją widziałyśmy do godziny dwunastej, ponieważ mniej więcej wtedy wszyscy pracownicy udawali się na lunch na pierwsze piętro, gdzie znajdował się bufet. 

Jak zawsze w poniedziałek zaserwowano kurczaka, sałatkę z włoskiej kapusty lub kanapki. Razem z Lucyną szybko zajęłyśmy stolik w jak najdalszym końcu sali. Mówiąc najdalszym, miałam na myśli największą odległość od lady bufetu, gdzie kłębiło się pełno ludzi. Poszłam po jedzenie, a Lucyna po napoje. Dołączyła do nas Magda, moja dawna koleżanka z „ksera", która również awansowała, ale miesiąc po mnie. Prawdę mówiąc, to trafiła się jej lepsza posada od mojej, ponieważ pracowała na dziewiątym piętrze. Jej zadaniem było planowanie ... no, przesadzam, nie planowanie, a przepisywanie i rozsyłanie „rozkazów" z góry, czyli z dziesiątki. Czy coś w tym stylu. Magda nigdy nie rozmawiała z nami o swojej pracy. A kiedy podejmowałyśmy ten temat, jej odpowiedzi były bardzo krótkie i zdawkowe. Lucyna uważała to za zarozumiałość, ja za obawę przed utratą dobrze płatnego stanowiska. Magda miała trójkę dzieci oraz niespłacony kredyt za dom. W każdym razie zawsze ją lubiłam. Lucyna z początku nie przepadła za Magdą, ale po pewnym czasie przyzwyczaiła się do tego, że nie usłyszy od niej żadnych ciekawych wiadomości. Poza tym uważała, że już samo siedzenie przy stoliku z kimś z dziewiątego piętra to nie byle co. Niestety z Lucyny wychodziła momentami straszna snobka. „Jeżeli dziesiąte piętro to głowa - powiedział kiedyś, - to dziewiąte na pewno jest szyją, a to już naprawdę coś". Ja sama nie miałam w tej kwestii zdania poza tym, że brzmiało to głupio.

- Cześć dziewczyny - powiedziała Magda, kładąc tacę z jedzeniem na stole i odsuwając krzesło.

- Cześć - odpowiedziałyśmy. - Nigdy nie zrozumiem wegetarian - dodałam, patrząc na talerz pełen sałaty. Magda się tylko uśmiechnęła, ponieważ często słyszała te słowa.

- Co tam słychać na górze? - spytała Lucyna, pijąc przez słomkę colę z puszki.

- Nic ciekawego. Dużo pracy jak to w poniedziałek.

- To tak jak u nas - wtrąciłam, chcąc zmienić jak najszybciej temat rozmowy. Lucyna nigdy nie dawała za wygraną mimo, że była na straconej pozycji. I ona, i ja dobrze wiedziałyśmy, że nie uzyska żadnej informacji od naszej koleżanki z dziewiątki. Mimo to widziałam jej wojowniczą minę i już, już otwierała usta, lecz zdążyłam kopnąć ją w nogę. W milczeniu zajęła się krojeniem swojego kurczaka. A ja uprzejmie uśmiechnęłam się do Magdy, która odwzajemniła ten uśmiech, choć chyba sama nie wiedziała, czemu zawdzięcza ten nagły przypływ sympatii z mojej strony.

- Dzisiaj Karolina znowu się spóźniła.

- I oczywiście znowu się jej upiekło - dodała Lucyna, której temat ten najwyraźniej się spodobał.

- Co się stało? - spytała Magda, którą zawsze ciekawiły „wybryki" naszej koleżanki z biura.

- Nie uwierzysz - zaczęła Lucyna. - Spóźniła się dzisiaj godzinę i trzydzieści minut!

- Ciszej - uspokajałam ją. - Nie denerwuj się tak.

- Jak mam się nie denerwować! - i odwróciła się w stronę Magdy. - Ona spóźnia się prawie dwie godziny i nie ma sprawy, a jak razem z Ulą nie siedziałyśmy przy swoich biurkach o godzinie siódmej pięć, to od razu zostałyśmy upomniane. Szkoda słów. 

Ponownie zaczęła siorbać przez słomkę napój. Zegar wskazywał godzinę dwunastą trzydzieści.

- Musimy już iść - powiedziałam.

- Racja - odpowiedziała Magda, - w takim razie do zobaczenia jutro.

Pożegnałyśmy się i ruszyłyśmy w stronę windy. Po dotarciu do biura zajęłyśmy oczywiście swoje miejsca. Zaczęła się najgorsza część mojej całodziennej pracy. Czas po lunchu strasznie mi się dłuży i zawsze nie mogłam doczekać się godziny piętnastej. A kiedy już znajdowałam się w windzie, nachodziły mnie myśl, że za szesnaście godzin ponownie tutaj będę stała, jedynie jadąc w górę. Z drugiej strony szesnaście godzin to dużo czasu... 

Pożegnałam się z Lucyną, która mieszkała w podmiejskiej dzielnicy i dojeżdżała pociągiem. Doprawdy sama nie wiedziałam, dlaczego nie korzysta ona z komunikacji miejskiej? Jeszcze tylko szybkie zakupy w mini-super-markecie naprzeciwko mojego bloku i już byłam w dom. W skrzynce znalazłam kilka listów - rachunków, bo któż inny mógłby do mnie napisać? A na sekretarce odsłuchuję nagraną wiadomość.

„Cześć miśku! Jesteś tam? Proszę cię, odbierz. Tu Pam. Wiem, że tam jesteś. Odbierz, tak ładnie proszę. Dobrze wiesz, jak bardzo nie lubię rozmawiać z automatyczną sekretarką. Ona nagrywa mój głos. A co będzie, jak kiedyś sama go usłyszę i nie poznam. Zapytam cię, kto to, a ty ... Hej, jesteś tam? Ok, wierzę, że cię tam nie ma, ale jak się dowiem, choć nie wiem jak, że jednak tam byłaś, to lepiej miej się na baczności. Przechodzę do sedna sprawy, czyli powodu, dla którego dzwonię do ciebie. W piątek są piąte urodziny Julki i będziemy bardzo szczęśliwe, jeśli do nas przyjedziesz. Serdecznie zapraszamy. Będzie tort, świeczki, balony i takie tam. Liczę na ciebie. Start: godzina szesnasta. Czekamy i nie przyjmujemy odmowy. Jeśli się nie zjawisz, twoja jedyna chrześniaczka będzie bardzo zawiedziona, zresztą ja również. Uli, na pewno cię tam nie ma? No nic kończę, całuski. Do zobaczenia w piątek. Aha, sprawdziłam ci pociąg. Godzina piętnasta siedemnaści. W sam raz zdążysz. Papa."

Usiadłam na tapczanie i wyjęłam notes z torebki. Zapisałam pod piątkową datą „urodziny Julki". No cóż - pomyślałam - w takim razie muszę jutro iść po prezent. Poza tym przydałoby się wcześniej zakupić bilet. Poproszę o to Lucynę, ona jest codziennie na dworcu. 

Włączyłam telewizor i rozpakowałam zakupy. Wzięłam jogurt z lodówki, usiadłam na tapczanie i przykryłam się kocem. W telewizji jak zawsze nie było nic ciekawego. Czy moje życie już zawsze tak będzie wyglądać? Czy skończę jako stara panna w M2 z rybkami w akwarium? Będę musiał sobie chyba kupić jeszcze kota, ale rybki i kot? Czy to jest dobre połączenie? Może za pięćdziesiąt lat znajdą mnie martwą w takiej pozycji z pilotem w jednej ręce i kubkiem po jogurcie w drugiej? Hm, stara panna na pewno tak, ale bez rybek, tylko koty, to już postanowione. Tak chyba powinno być. 

Jestem beznadziejna. Siedzę tu i rozmyślam o dniu mojej śmierci. Co za koszmar! Odłożyłam jogurt na stół i oparłam głowę na poduszce. „Nie jestem przecież brzydka - pomyślałam, - czy aby na pewno? W takim razie, dlaczego w wieku dwudziestu siedmiu lat siedzisz sama w mieszkaniu i rozmyślasz o niczym?" No właśnie, dlaczego? Pomyślmy: podstawówka, liceum zleciały szybko, ale bez facetów w moim życiu. Samotny bal maturalny, ugh nie ma, czego zazdrościć, (choć nie byłam tam jedyną dziewczyną bez partnera). A potem studia - harówka. To była jedna z lepszych uczelni w kraju. Facetów brak. Czy w ogóle jakiś był? Chyba nie, no oprócz tego okropnego Roberta, ale to wszystko przez Pam. To była dobra nauczka. Już nigdy nie powierzę swojego życia uczuciowego (jakbym jakieś miała) w ręce drugiej osoby, a szczególnie Pam. Choć przyznaję, że intencje miała dobre i z pewnością nie chciała sprawić mi przykrości czy krzywdy. 

Kochana Pam, zawsze chce dla mnie jak najlepiej. To moja najlepsza przyjaciółka. Razem chodziłyśmy do tej samej podstawówki i liceum. Razem mieszkałyśmy na studiach. Pamela wybrała drogę dziennikarskiej tułaczki, choć obecnie nie tuła się za dużo. Zawsze miała szczęście w kieszeni, tak na wszelki wypadek. Zaś samo szczęście bardzo ja lubiło, tak samo, jak większość ludzi, których spotykała na swojej drodze. Zawsze wesoła, dowcipna i skora do zabawy, z optymistycznym podejściem do życia. W kryzysowych sytuacjach zawsze mawiała „Nie ma tak źle, żeby nie mogło być gorzej". Można rzec, że była i jest moim przeciwieństwem. Szczęśliwa mężatka i matka z małym dzieckiem, małym domkiem i psem. Pracuje obecnie w lokalnej rozgłośni radiowej, a wolnej chwili pisze artykuły do gazet i to nie tylko tych lokalnych. Czy można chcieć czegoś więcej od życia? Chyba nie. Hm, prawdopodobnie przeciwieństwa się przyciągają. Ja dodawałam jej rozsądku, a ona mi otuchy. Zaraz po studiach, gdy wyszła za mąż i zamieszkała gdzie indziej, bardzo mi jej brakowało. Jej uśmiechu, żartów, dziwacznych pomysłów. To ona wypełniała pustkę, którą obecnie czuję. Dzięki niej zawsze myślałam, że wszystko się ułoży i jakoś to będzie. W sumie jakoś jest ...

***

Kolejny dzień i kolejny dźwięk budzika. Ten sam ranek, ten sam autobus, wieżowiec, winda, biurko. Sekundy, minuty, godziny i wieczór. Mój świat kręci się jak karuzela. Zaczyna mi się robić niedobrze od tego. Cykliczny cykl się powtarza, kołowrót zdarzeń jest poprawny. Moje życie jest poprawne. Moje życie będzie poprawne do końca świata mego. Wszystko się kreci i wiruje, wszystko się rusza, harmonia, porządek, cisza, to ciągle się kręci. Nagle usłyszałam huk! Przestraszyłam się i odskoczyłam od biurka. Sprawcą tego zajścia był Marek, który rzucił na moje biurko stertę teczek.

- Co to takiego? - spytałam, szybko przychodząc do siebie.

- Dodatkowa robota - odpowiedział i wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu. - Odgórne zarządzenie. A tutaj są instrukcje dotyczące wymagań szefostwa. - I podał mi kopertę formatu A4. Nie rozumiałam za bardzo, o co chodzi, ale wiedziałam też, że nie ma, co liczyć na jakiekolwiek wyjaśnienia z jego strony.

- Weź się lepiej do roboty, zamiast marzyć o niebieskich migdałach - dorzucił, odchodząc. - Trzeba się z tym uporać w miesiąc. Powodzenia.

Zdenerwowana otworzyłam kopertę i pobieżnie przeczytałam treść kartki, która była w środku, po czym spojrzałam na stertę teczek. Nogi mi się ugięły i z pewnością usiadłabym, gdyby nie pewien drobny szczegół: ja już siedziałam! Ponieważ dochodziła godzina dwunasta, wstałam z miejsca i poszłam do bufetu. Usiadłam przy stoliku zajętym przez Lucynę i zaczęłyśmy rozmawiać o niesprawiedliwości, jak nas spotkała. Kiedy dołączyła do nas Magda, automatycznie została skazana na słuchanie naszych żali.

- No cóż - odpowiedziała spokojnie. - Wiedziałam o tym ...

- Tak?! - przerwała jej niegrzecznie Lucyna. - I nic nam nie powiedziałaś?

- Tak nie wolno - rzekła nieco zmieszana Magda i utkwiła wzrok w swojej sałatce.

- Spokojnie, spokojnie - odezwałam się. - To i tak nie ma większego znaczenia.

- Uważam jednak, że to niesprawiedliwe - dorzuciła oczywiście Lucyna. - Jesteś naszą koleżanką? - i utkwiła w niej wzrok. Magda dzióbała widelcem w swoim talerzu.

- Tak jakoś wyszło... - odezwała się w końcu i zapadła krępująca cisza.

- Magda, nie wiesz, dlaczego szefostwo doszło do wniosku, że pracownicy tej firmy mają za dużo wolnego czasu i za mało obowiązków?

- Nie, nie wiem - odpowiedziała dość pokrętnie. Lucyna patrzyła w przeciwległym kierunku i jadła jabłko.

- Skoro tak mówisz... - rzekłam rozczarowanym głosem. Wszystkie trzy wiedziałyśmy, że to kłamstwo. Magda wiedziała o dodatkowej pracy, musiała więc również wiedzieć, co się za tym kryło, choćby po części. Zajęłyśmy się jedzeniem, ale bez większego entuzjazmu.

- Dziewczyny nie bądźcie na mnie złe - powiedziała Magda. - Ja was bardzo lubię i nie chcę mieć przed wami tajemnic, ale ... Ja także bardzo lubię, to znaczy potrzebuję tej pracy, nie chcę mieć kłopotów. Nie, żebym nie miał do was zaufania, ale zrozumcie mnie ...

Uśmiechnęłam się do niej przyjaźnie na znak pojednania. Jednak Lucyna nadal miała kamienną twarz.

- Mogę wam tylko powiedzieć - i ściszyła głos, - że firmę czekają zmiany w niedalekiej przyszłości - i wstała. - To ja już pójdę. Do jutra.

Lucyna miała wielce zadowoloną minę, ponieważ w końcu się czegoś dowiedziała. Całą drogę do biura szeptała mi o swoich przypuszczeniach.

- Zmiany - powiedziała. - Może jakaś reorganizacja. Co o tym myślisz? Może szykują się zwolnienia, a ta dodatkowa praca ma im ułatwić selekcję - spojrzałam na nią zdziwiona. - No wiesz, kto się nie wywiąże z zadania, ten wylatuje. Kochana Magda, dobrze, że nas ostrzegła, trzeba się do tego przyłożyć. 

„Skąd ten nagły przypływ uczuć do Magdy?" - pomyślałam tylko.

Usiadłam za biurkiem i doszłam do wniosku, że Lucyna mogła mieć rację. Z drugiej strony miesiąc to dużo czasu. Mimo to postanowiłam już dziś wziąć do domu trochę tego dodatkowego materiału. Oczywiście nie za dużo, ponieważ w planie maiłam zakupy. 

Kiedy wróciłam do domu, wzięłam długi prysznic, który zdecydowanie poprawił mi nastrój. Zjadłam lekką kolację i zabrałam się za pakowanie prezentu dla Julki. Długo zastanawiałam się nad tym, co by jej kupić. O czym marzy pięciolatka? Że też sama tego nie pamiętałam. Gdyby tak można było cofnąć czas ... Przestań - skarciłam sama siebie. Dosyć tego, weź się w garść! Masz kupić prezent pięciolatce, a nie wpadać w otchłań rozważań, żalów i źle skrojonych spraw.

 Rezultat moich poszukiwań leżał właśnie na stole. Doszłam do wniosku, że takie dziecko marzy o jakimś małym zwierzaku. Hm, psa już miała, a kot to kiepski pomysł. Chomiki, myszy i kanarki też skreśliłam. Pomyślmy w innych kategoriach. Kto jest najlepszym przyjacielem dziewczynki? Jej lalka. Więc może lalka chciałaby jakiegoś futrzaka? Tak, to jest to. I tym sposobem kupiłam psa na baterie wielkości spasionego chomika, który ruszał nogami (Nie mylić z chodzeniem, bo ciężko to było określić tego typu czasownikiem. Wyglądało to trochę tak, jakby stał na lodzie i nie mógł się ruszyć z miejsca) oraz szczekał, kiedy nacisnęło się ukryty przycisk na szyi. Zapakowałam prezent w różowy papier w niebieskie kwiatuszki, a na środku przykleiłam kokardę. 

Kiedy już się z tym uporałam, czekała mnie mniej przyjemna kwestia, a mianowicie dodatkowa robota. „Czwartkowy wieczór z jakimiś umowami dzierżawy sprzed pół roku. Zawsze o tym marzyłam - uśmiechnęłam się ironicznie sama do siebie. Pomyślałam w tej chwili także o Pam i jej filozofii życia. Nie trudno mi było sobie wyobrazić, co by powiedziała w tej sytuacji.

Continue Reading

You'll Also Like

242K 6.2K 45
Aurora Freeman, obiecująca lekkoatletka, za sprawą stypendium zyskuje możliwość wkroczenia w mury nowego liceum. Z pozoru całkiem normalna sprawa, je...
58.8K 1.1K 44
- Masz kogoś? - Słucham? - Zastanawiam się czy nie chcesz ze mną wyjść, bo jest ktoś u twojego boku czy faktycznie masz tyle pracy. - Muszę wracać do...
217K 9.2K 73
Miłość nas połączyła. Uczucie, które nie ma definicji, uczucie, które jest najlepszym uczuciem pod słońcem. Powoduje uśmiech na twarzy człowieka. Bo...
28.3K 1.1K 32
Ojciec wysyła go na Sardynię ,żeby się ogarnął . Stawia mu ultimatum ma dwa miesiące na znalezienie żony , inaczej nie dostanie jego "firmy" . Chłopa...