Wczesna jesień

By krowawberecie

1.3K 60 628

Michalina od urodzenia miała zaplanowane życie, ale boleśnie zderzyła się z rzeczywistością, kiedy jej pragni... More

1. MANIERY, KTÓRE KAŻDY CHCIAŁBY MIEĆ
2. GDZIE MAM USIĄŚĆ, ŻEBY WRESZCIE ZOSTAĆ SAM?
3. ODWRACAJĄC SIĘ OD ŚWIATŁA
(TROCHĘ MAM KACA, ŻE TAK TO SIĘ ZACZYNA)
4. W MIEJSCU DUSZY SZCZERBA
(MUSZĘ CIĘ PUŚCIĆ)
5. NIGDY WIĘCEJ NIE TAŃCZ ZE MNĄ
(W TYM SAMYM MIEJSCU CO OSTATNIO)
6. MAM ZŁE SNY, KIEDY NIE ŚPIĘ
(TO NIE PRZYPADEK, ŻE JESTEŚMY RAZEM)
7. STRASZNA CHAŁA W GŁOWIE
(POZWÓL NA TO, BYM MÓGŁ Z TOBĄ BYĆ)

8. DZIŚ NA PLAŻY PADA ŚNIEG

48 2 39
By krowawberecie

SYLWESTER

23 lutego 2014

— No, w ogóle to... dziękuję. — Irma postawiła przed nim kubek herbaty, a potem usiadła obok Anny, przybierając pozę wiernej słuchaczki. — No. Warszawa jak to Warszawa. Beton, co nie. Nie zwiedzałem, bo co tam zwiedzać, ojciec mówił, że każdy ma kibel, to po co biegać do Łazienek, mamo, pamiętasz? — Pamiętała. Zacisnęła mocno wargi. — No. Arek was pozdrawia. Ogólnie to ciężko było uzbierać te pieniądze i jak je uzbierałem, to zabrakło mi w sumie motywacji, żeby tam siedzieć, bo dziewczyna Arka strasznie truła dupę. Agata ma na imię. Jak jakiś pies. Powiedziała, że Miśka to powinna napluć na tę kasę i potem mnie jeszcze kopnąć, bo jestem gołodupcem, co zresztą Tośka też mówiła... Irma, mogłabyś? — Irma wytrzeszczyła na niego oczy. Nie miała chyba świadomości, że zaczęła kiwać głową. — Dziękuję. Wiem, że jestem beznadziejny, dobra, miejmy to za sobą. Miałem ochotę wyjechać do Honolulu, ale mnie nie było stać, no to jestem tutaj. Nic nie wiedziałem, co się działo w Sopocie, czy wszyscy żyją, a się okazało, że Słota żyje i to jest teraz mój najgorszy koszmar, ten skurwiel...

— Sylwester! — syknęła Anna.

— Przepraszam — powiedział z, przyznał skromnie, nieźle udawaną skruchą. — Widzisz! To wszystko jego wina! A nikt! Nikt mi nie wierzy! A kurwa... przepraszam... kurde, ja go znam lepiej niż oni. Niż ona! Misia nie może za niego wyjść, to jest jakiś absurd! Pamiętacie, jak przez niego Klawisza prawie wyrzucili ze szkoły?

— Bo wsadził Karolowi ołówek w prawe nozdrze, kochanie — powiedziała Irma łagodnie. — To jednak może być podstawa przynajmniej do zawieszenia w prawach ucznia.

Sylwester nie odpowiedział. Oparł łokieć na stole, a policzek na dłoni zwiniętej w pięść. Spojrzał najpierw na matkę, potem na Irmę. Siedziały naprzeciw niego ze swoimi filiżankami jak dwie wyrocznie. Kiedy kilka godzin temu przyszedł do domu, matka pozwoliła mu najpierw się zdrzemnąć. Miał gorączkę, więc dostał od niej też coś przeciwbólowego. Gdy wstał jakiś czas później, dręczyła go o wiele mniejsza ochota, by rozwalić sobie głowę cegłówką.

W takim właśnie stanie zastała Sylwka Irmina, współlokatorka matki. Może trochę niezręcznie mówić tak o kobiecie, która mieszka z twoją matką, ale Irma była najpiękniejszą kobietą w Trójmieście, jeśli akurat Michalina Witkowska przebywała poza jego granicami. Przypominała Sylwestrowi wróżkę, taką dobrą wróżkę, która kiedyś się do nich wprowadziła i już została, żeby pisać mu rozprawki na polski, ewentualnie robić zimny okład na rozpalone czoło. Od czternastu lat wyglądała tak samo — z długimi, pofalowanymi włosami pachnącymi niemal odurzająco, w powłóczystych, kwiatowych sukniach, obwieszona łańcuszkami, z szerokim uśmiechem potrafiącym uleczyć wszystko, może poza złamanym sercem. Oczywiście jej tego nie powiedział, ale mocny uścisk, przytulenie leśnej nimfy umieścił na samym szczycie rzeczy nadających życiu sens. Nikogo szczerze nie cieszył jego powrót, lecz w kłamstwo Irmy wypowiedziane głębokim głosem dobrej wróżki był w stanie uwierzyć.

— Sylwek, słuchaj — powiedziała matka, wyrywając go z zamyślenia. — Cieszę się, że żyjesz, że jesteś, że wróciłeś. Naprawdę. Ale wyglądasz jak nieszczęście. Będziesz musiał być konkretniejszy, bo nie możemy ci pomóc, jeśli twoja jedyna refleksja z Warszawy to beton. To wiem i ja, a nie byłam nigdy w Warszawie.

Zacisnął zęby. Zaraz musiał puścić, bo uświadomił sobie, że chyba ukruszono mu dolną jedynkę. Obie. Nie był pewien numeracji zębów, a nie mógł teraz zacząć w nie stukać, siedząc przed wyroczniami. Przejechał po jedynkach językiem. Ukruszone. Jebany chuj, jakiś Czarek, będzie płacił za dentystę. Krwią. Sylwek złapie go za kołnierz i zaprowadzi do Sandry, żeby mu zaśpiewała Kasię Kowalską. Na samo wspomnienie tamtego popołudnia musiał przymknąć oczy. Schował twarz w dłoniach. Rozbolało go czoło.

— Sylwek...?

— Mam ochotę umrzeć, mamo — wymamrotał.

Anna uderzyła dłonią w stół, zmuszając go do gwałtownego odskoczenia do tyłu. Prawie spadł z krzesła na podłogę. Irma w ostatniej chwili przesunęła jego kubek, by nie wylał sobie gorącej herbaty na spodnie. Posłał jej spojrzenie pełne wdzięczności, ale na matkę spojrzał z pewnym przestrachem. Anny nie obeszło to zbytnio, jedynie potarła dłonie, a potem skrzyżowała ręce na piersi.

— Nie dramatyzuj, na litość boską! — powiedziała twardo. — Nie mogę tego słuchać. Michał mówił, że jest z tobą źle, ale ty chyba naprawdę przeżyłeś wstrząs mózgu.

— No właśnie, co się stało? — zapytała cicho Irma. — Chyba nie pobił cię Karol...?

— A gdzie tam. — Matka machnęła ręką, patrząc na syna z dezaprobatą. — Słuchaj. Polazł do tej całej Sandry, obmacywał ją, jej się nie spodobało, narobiła rabanu, a jakiś chłopak, co był wtedy w mieszkaniu, znokautował Sylwestra książką. Ale jaki ojciec, taki syn. Jacek też się pchał z łapami, gdzie go nie chcieli, tak stracił dwa palce. Niczego cię to nie uczy, Sylwester? Też chcesz zaginąć? W Meksyku? W Chile, w Peru? Czy wolisz w Sopocie?

— Mamo... — jęknął Sylwek, przymykając znów oczy.

— Mamo, mamo. Nie ma mamo! Było mamo przez ponad dwadzieścia lat i co? Co się teraz dzieje? Mój syn, który chciał zostać archeologiem, kopie sobie grób już który rok? Kiedy Misia tu była pierwszy raz?

Irma zmarszczyła brwi, najwyraźniej próbując przypomnieć sobie datę. Wyglądała tak, jakby latały jej wokół głowy pierwiastki, Sylwester postanowił więc ją uratować:

— Dwa lata temu. W styczniu.

— O, właśnie. — Irma posłała mu ciepły uśmiech. — W styczniu. Pamiętam. Stawiałam jej tarota. To było... emocjonujące rozdanie. Ta dziewczyna ma w sobie tyle potencjału! U nikogo nie widziałam tak silnego wpływu...

— Irma, nikt nie rozumie o czym rozmawiają księżyc z gwiazdami — przerwał jej Sylwester. — Bez urazy.

— Nie jestem urażona, kochanie. Ale może gdybyś czasem posłuchał, co mówią do ciebie gwiazdy, to nie miałbyś tylu siniaków, hm? Zgadzam się z twoją mamą. Postępujesz bardzo nierozsądnie, a przecież ty jak chcesz, to potrafisz się zachować.

— Właśnie. Jak chcesz.

— Ania, nie dobijaj go.

Sylwek badał w skupieniu językiem ukruszone jedynki, kiedy Irma położyła jego matce dłoń na ramieniu, siłą leśnej magii obniżając poziom jej zdenerwowania. Wyglądały dziwnie. Miał wrażenie, że porozumiewały się bez słów i zaczął im tam przeszkadzać. Musiał odchrząknąć. Matka odwróciła wzrok w jego stronę, wzdychając ciężko. Odkąd ją ostatnio widział... dawno temu, Annie przybyło zmarszczek na twarzy. Zaczęła układać włosy tak, jak włosy czeszą właśnie matki, nie umiał tego wytłumaczyć. Nie potrafił też stwierdzić, czy był do niej podobny. Widział w matce dużo Michała, może oprócz szczęki, bo ona nie przypominała chociaż małża. Po wcześniejszej chwili słabości w drzwiach, zaczęła go już denerwować. Rozważał powoli spanie na sopockim dworcu. Przynajmniej nikt by go nie porównywał do zjebanego ojca.

— Mogę pójść, jak ci tak przeszkadzam — burknął.

— Widzisz, znowu dramatyzuje — uruchomiła się na nowo Anna. — Jego trzeba dobić, bo sam nie dojdzie do jakiegoś innego wniosku niż to, którym palcem dłubać w nosie.

Irma westchnęła cicho, a potem wstała od stołu. Sylwester był pewien, że zostawi ich samych, by „przepracowali swoje traumy" albo zrobili inne psychologiczne gówno, ale nie. Podsunęła mu znów herbatę, a potem usiadła obok i położyła dłoń na jego ramieniu. Pachniała jak świeczki albo jak las, albo las pełen świeczek, ewentualnie... nie, świeczki pełne lasu, bez sensu. Pachniała jak słowo „relaks". Albo „spokój". Spojrzał na nią. Wielkie oczy sarny przypomniały mu nagle Miśkę. Irma patrzyła łagodnie, bez cienia wrogości. Kiedy Miśka ostatnio na niego spojrzała, próbowała go swoimi sarnimi oczami zabić. Nie dramatyzował! Tak było! Matka mogła spytać Michała, wszystko słyszał!

— Sylwek — przemówiła Irmina, gwałtownie przenosząc go z jego pokoju z powrotem do schludnego salonu w bliźniaku. — To może być dla ciebie trudne do zrozumienia, co teraz powiem. Otóż myślę, że kochasz Misię i dlatego wróciłeś.

Zmarszczył brwi. Czekał na więcej. Irma milczała, patrząc wyczekująco. Wyglądała wręcz tak, jakby szukała w jego oczach oznak zrozumienia. Co miał rozumieć? Skąd wzięła tę teorię? Z gwiazd, księżyców, słońc, rotacji Saturna, zesrania Jowisza? Między którymi wierszami odczytała cokolwiek o Miśce? Dlaczego nagle ją wyciągały, skoro on myślał o Słocie, o tym jak Słota niszczył mu życie. I w ogóle. A nie Miśka, wyciąganie Miśki, kiedy matka nadrabiała cały rok suszenia mu głowy, było bardzo niesprawiedliwe! Wydał z siebie odgłos, którego sam nie umiał nazwać; warknięcio-parsknięcio-jęknięcie, tak to brzmiało. Irma puściła jego ramię, po czym złożyła dłonie na kolanach.

— Sylwester... — powiedziała głosem, którego musiała używać przy hipnozie, bo aż poczuł senność, wystarczyło pstryknąć palcami przed nosem. — Dobrze. Dlaczego wróciłeś?

— Żeby oddać Miśce pieniądze — odpowiedział od razu.

— Śmieszny jesteś, wiesz? — wtrąciła się natychmiast matka. Znów puszczały jej nerwy. — Naprawdę śmieszny. Na co Misi twoje pieniądze, powiedz mi? Przestań gadać bzdury i dorośnij, dziecko, bo naprawdę, szlag mnie zaraz trafi.

Spojrzał na Annę. Lekko odchylona na krześle, nie zdenerwowana, a po prostu wkurwiona, przypominała Michała jak nigdy. Pewnie była tylko jego matką, Sylwestra zaś podrzucono na wycieraczkę starego domu Strzemeckich. Dlatego Anna go tak nie cierpiała. Irma przynajmniej mówiła do niego łagodnie, matka od razu nadrabiała nieprzeczytane rozdziały książki o wychowaniu dziecka w stresie.

— O co ci chodzi? — zapytał w końcu, możliwe, że zbyt agresywnie. — O co ci chodzi, co? Czego ty ode mnie chcesz? Powiedz mi, bo ni chuja nie wiem i tak, będę przeklinał, bo mnie wkurwiasz, mamo.

— Wkurwiam cię, dziecko, żebyś się ogarnął! Od pół godziny biegamy w kółko. Irma, powiedz mu, bo ja zaraz zacznę argumentować fizycznie, ścierką przez łeb.

Irmina pokiwała głową i znów położyła Sylwestrowi dłoń na ramieniu — musiała w ten sposób wysyłać jakieś prądy. Trochę go w ten sposób uspokoiła.

— Sylwek, pamiętasz, co powiedziałeś twojej mamie, kiedy tu przyszedłeś?

— Co? — Zmarszczył brwi. — Nie wiem. Cześć?

Mamo, ona wychodzi za Słotę. Misia wychodzi za Słotę. Mamo. Ona wychodzi za Słotę! — Anna zagwarantowała sobie miejsce w piekle udawaniem własnego syna. Nie mógł tak brzmieć. Jak pizda. — Pamiętasz, czy nie?

— Średnio — przyznał. — No ale nawet jeśli, to co?

— Jak myślisz, dlaczego to były pierwsze słowa, jakie wypowiedziałeś do swojej mamy po tak długim czasie? — podjęła znów Irma, jako jedyna spokojna w pomieszczeniu. Robiła w tym momencie za mediatora. — Nie, na przykład, „mamo, przepraszam"? Albo „mamo, tęskniłem?" Tylko „mamo, ona wychodzi za Słotę?"

Zapadła cisza. Myślał. Myślał intensywnie nad odpowiedzią. Wiedział, dlaczego. Po prostu nie potrafił ubrać tego w słowa, a na pewno nie takie, których oczekiwały matka i Irma. Patrzyły na niego wyczekująco, on zaś dumał. Siedział, krzyżując ręce na piersi, przenosił wzrok z jednej na drugą, kalkulował.

— No, dlaczego? — zapytała Anna, o dziwo, bez wrogości. Może z lekkim zniecierpliwieniem. — No? Wykrztuś to z siebie!

— Bo... bo... nie chcę, żeby wychodziła za Słotę.

— I? — Oczy Irmy stały się dwiema planetami, zaczęły mu krążyć wokół głowy. — I? Śmiało.

— No dobra, kocham Miśkę, ale...

— TO ZRÓB Z TYM COŚ, DO CHOLERY!

Irma i Sylwester jednocześnie wytrzeszczyli oczy na Annę. Odchrząknęła, nieco zakłopotana swoim wybuchem, a potem przeczesała włosy palcami. Irma poklepała Sylwestra po plecach leciutko, jakby robiła to piórami, a nie dłońmi. Może zamieniała się we wróbelka. Albo innego ptaka wielkości kciuka. Wciąż przeżuwał słowa, które ledwo z siebie wypluł. Resztki „kocham Miśkę" pozostały na tych ukruszonych jedynkach. Powiedział prawdę. Dlaczego więc czuł się z tym tak głupio, jakby naprawdę palnął głupotę? Matka wyglądała na mocno zmartwioną. Może w jej wizji już nie miał dwóch palców, jak ojciec.

— Ale nie zrób nic głupiego — powiedziała w końcu cicho. — Martwię się o ciebie.

— Nie musisz się o mnie martwić.

— Sylwek, jak ja się nie będę martwić, to nie wiem czy ktokolwiek będzie.

Posłała Sylwestrowi słaby uśmiech, dopiła herbatę ze swojej filiżanki, a potem zabrała ją i wyszła z pokoju. Zapadła cisza. Irma przez chwilę siedziała obok, ale w końcu również wstała, po czym poszła za Anną do kuchni. Zostawiły go samego. Z kubkiem jeszcze ciepłej herbaty, przy tym samym stole, przy którym ostatnio siedziała z nim jeszcze Michalina. Teraz czuł się tak, jakby w tym miejscu wyrwano wielką dziurę, została próżnia, pustka, brak nie do zapełnienia.

Kochał Miśkę. Ależ to było proste do pomyślenia, raz wypowiedziane na głos. Dziwnie smakowało na języku, obco. Poczuł jednak ulgę. W końcu umiał odpowiedzieć na pytanie, po co wrócił. Kochał Miśkę. Musiał popić to herbatą. Irma robiła tak dobrą herbatę, miała jakieś specjalne ziółka, nie marihuanę, mniej śmierdzące. Ważne, że kochał Miśkę. Parsknął śmiechem, co poskutkowało bólem w skroniach. Ciało musiało uznać to za gwałtowny ruch.

Wstał od stołu i wyszedł na balkon, zabrawszy wcześniej papierosy z kurtki zostawionej na sofie. Musiał zapalić. Pierwsze dwa razy, gdy wciągnął dym do płuc, a potem wypuścił w stronę szarzejącego nieba, były zupełnie bezmyślne. Przy trzecim pomyślał w końcu: musiał spróbować jeszcze raz. Porozmawiać z Misią. Przekonać. Otworzyć oczy. Wszyscy pozwalali jej chodzić z zamkniętymi, czekali, aż się wywróci na pierwszym krawężniku. Sylwester wrócił, by zabrać wszystkie krawężniki spod jej stóp, wszystkie porzucone rowery oraz gołębie. Mógł ją nawet wziąć na ręce, gdyby nie miała siły iść. Musiał tylko dostać pięć minut czasu ekranowego w tych wielkich oczach.

Wtedy właśnie zawibrował telefon w jego kieszeni.

„Przepraszam. Jesteś na mnie zły?"

„Nie bądź zły"

„Odpisz xxxxxxx"

„sylwester odpisz"

„ :<"

Kurwa, znowu zapomniał o Sandrze.

*

Nie mógł zasnąć całą noc. Z pomocą Anny rozłożył kanapę w salonie, bo wymagała „subtelnego podejścia", jak to określiła Irma. Według matki po prostu był zbyt głupi, by ogarnąć proste mechanizmy wypoczynkowego mebla. Kiedy w końcu zaległ bez ruchu w ciemnościach rozpraszanych tylko światłami samochodów sunących co jakiś czas przez osiedle, oczy otwarte miał szeroko. Pościel pachniała intensywnie świeżym praniem, w pokoju za mocno grzał kaloryfer, ale kiedy go przykręcił, odczuł nieprzyjemny chłód. Zjadł dwa ketonale, popił herbatą, potem zapalił jeszcze cztery papierosy, a kiedy spojrzał na zegar w telefonie, dochodziła dopiero czwarta.

Myślał intensywnie nad tym, co musiał zrobić. Wyjść odważnie z krzaków, nawet gdyby na Misię czekał najgorszy farfocel. Z twarzą jak księżyc i nogami jak zapałki. Wyglądem precla zgniecionego przez wyjątkowo ciężkie buty na usypanym piachem śniegu. Nawet gdyby był to Karol Słota. Sylwester pobudzony, ze zdrętwiałymi z zimna dłońmi, czując suchość w gardle, czuł też siłę, by Słotę unicestwić. Wszystkich Słotów. Zmieść z powierzchni ziemi. Oddychał tak toksycznym powietrzem, by potrafić ich zdmuchnąć. Był głęboko przekonany — choć najwyraźniej wierzył w to jako jedyny — że stanowili główne źródło jego problemów. Bez Słotów miałby wszystko. Łącznie z najważniejszym. Świętym spokojem, rzecz jasna.

Sandra przestała pisać około pierwszej, pewnie poszła spać, ale wciąż podskakiwał na dźwięk brzmiący jak wibracja telefonu. Pisała jakieś swoje bzdury — nie miał na nie siły. Wciąż myślał o tym, że z zazdrości pozwoliła jakiemuś typowi go znokautować. Czy to było warte trzech, czterech stów? Pewnie nie. Postanowił zająć się Sandrą w drugiej kolejności, kiedy już do Misi dotrze jej błąd. Olśni ją, tak jak jego olśniło wcześniej przy stole. Odwrócił głowę w stronę okien balkonowych. Matka, chcący czy niechcący, coś w nim odblokowała. Już kiedyś tak zrobiła — wrzeszczała na niego, dopóki nie przyznał, że tak naprawdę to chciałby jednak zdać maturę. W sumie tylko dlatego zdał. Bez interwencji Anny nie podszedłby nawet do egzaminu próbnego.

Bez matury nie zacząłby studiować archeologii. Bez archeologii nie poznałby Kacpra, który przychodził na wykład ogólnouczelniany. Bez wykładu ogólnouczelnianego nie stworzyliby grupki do jarania dobrej trawy współlokatora Kacpra. Bez jarania dobrej trawy nie poznaliby Jędrzeja urządzającego swego czasu domówki na Wrzeszczu. A gdyby nie właśnie tamta domówka na Wrzeszczu, Sylwester nigdy nie poznałby Misi. Dobra, może ewentualnie jednak by ją poznał, bo przecież Tośka chodziła z Klawiszem, ale nie w tak idealnym czasie, by Misia mogła pożyczyć mu kafla! Koło ratunkowe w banknotach. Uratowała Sylwestrowi życie. Nie miała chyba świadomości, że inaczej zakopaliby go w sopockim lesie albo gdzieś w Oliwskim Parku Krajobrazowym. Tamten raper z Nowego Portu siedział teraz w pierdlu, tak jak tysiąc złotych siedziało i czekało na powrót do Misi. Misia musiała tylko wrócić do Sylwka. Proste? Proste!

Gdy zasnął, wstawał świt. Obudziły go hałasy dochodzące z kuchni. Na śniadanie musiał zjeść leki przeciwbólowe, zanim wyszedł do świata matki i Irmy. Idealnie zsynchronizowane poruszały się po kuchni, jedna sprzątając, druga gotując. Jak przekazały mu — choć dosyć chaotycznie — na obiad przychodzili Misiek z Tośką. Sylwek ledwie powstrzymał jęk. Jeszcze ich tu brakowało. Nie miał zamiaru rozmawiać z własnym bratem, Brutusem o mordzie małża albo jego nawiedzoną dziewczyną. Pewnie chcieli zobaczyć na własne oczy, że nie uciekł jednak do Warszawy. Mając już w głowie najczarniejszy obraz tego wspaniałego rodzinnego spotkania, posprzątał po sobie w salonie, a potem na wszelki wypadek spakował torbę. Tak w razie gdyby został zmuszony do szybkiej ewakuacji. Nie miał już gdzie uciec, dosłownie skończyły mu się kryjówki. Brał jednak pod uwagę, że nie będzie mógł zostać u matki. Wszystko zależało od Michała.

Przyjechał około piętnastej. Sylwester badał znów językiem swoje ukruszone jedynki, które nie były już ostre w dotyku, a dawały powoli złudzenie, że wcale nie próbowano ich wybić. Patrzył przez okno balkonowe, jak Michał i Tośka wysiadają z samochodu. Opla. Nie jeździli przecież Mercedesem. Ciekawe czy Krzyżanowska miała ból dupy z tego powodu. Słota jeździł Mercem, woził dupę oraz swoją narzeczoną drogą furą, a Tośka stała w korkach w Oplu ze swoim małżem. Sylwester nie miał samochodu, nie miał więc też prawa głosu, dlatego nabijał się ze wszystkich — oprócz Misi — w duchu.

Przynieśli ciasto. Sernik. Sylwek czuł, jak świerzbią go palce, żeby ukroić sobie wielki kawał nawet przed obiadem, ale przecież pozostawał obrażony na Miśka. W dupę sobie mógł wsadzić ten sernik, razem z blachą, Tośką i swoim śmierdzącym Oplem. Sylwester burknął przywitanie do zdrajców, którzy wyglądali na naprawdę mile zaskoczonych tym, że rzeczywiście przebywał u matki. Wystawili go na mróz jak dziewczynkę z zapałkami, czy tam inną baśń, chuj wie jakiego kapturka — nie zamarzł złośliwie na Monciaku tylko dlatego, bo miał misję.

— Wczoraj wyglądał gorzej — powiedziała Anna swojemu pupilkowi. — Dzisiaj już zeszły tak te cienie spod oczu. Ale oberwał. Miałeś go pilnować.

— Dobra, mamo, nie teraz.

— Teraz, teraz, no bo kiedy, on zaraz stąd zwieje...

— Spakował torbę — doszeptała Irma.

— To niech idzie — oznajmiła Tośka. — Ja nie rozumiem, dlaczego skaczecie nad nim jak nad pisklakiem.

Wszystko, kurwa, słyszę, krzyknął w głowie, czując się jak uwięziony za szybą wobec tych szeptów. Co prawda myśleli, że siedział na balkonie i palił fajkę, bo tak oznajmił głośno, ale mogli chociaż spiskować trochę ciszej. Nie potrzebował pilnowania. Zresztą Michał miał w dupie, gdzie Sylwek chodził, chyba że akurat trafił na Miśkę i Tośka zaczynała ujadać. Ciekawe, czy mocno się piekliła o ten szpital. Sylwester nie pamiętał drogi do domu, czy go przywieźli, może przyszedł sam? Pustka. Pamiętał jak przez mgłę tamten wieczór u Sandry, jakieś białe ściany, sufit, drażniący zapach szpitalnych detergentów, a potem już pokój. Nawet nie jego pokój. Graciarnia Antoniny Krzyżanowskiej. Pies to jebał. Ten pies, co teraz sikał na drzewo niedaleko. Sylwek spalił papierosa i wrócił do środka. Wszyscy siedzieli już przy stole.

— Siadaj, bo stygnie — powiedziała Anna, wskazując mu miejsce u szczytu stołu.

Normalnie czułby się jak stary Corleone, ale wiedział, że usadziła go tam, bo nie miał pary. Opadł na krzesło i spojrzał na swój talerz. Irma była weganką, więc nie jedli mięsa, a Sylwek pamiętał jeszcze schabowego na obiad. Niedzielny kawał mięcha, nie jakieś pulpety z kaszy. Może zabite zwierzęta, padlina w panierce zakłócały Irminie przepływ prądów nad kartami i świecami. No dobrze, w takim wypadku mógł zjeść kaszę.

— Byliśmy w Rivierze ostatnio — powiedziała nagle Tośka.

— O, i jak? — zapytała z entuzjazmem Irma. Wspaniale udawała, że interesuje ją centrum handlowe. — Naprawdę taka duża, największa na Pomorzu?

— Czy ja wiem... Bałtycka w sumie wydaje się większa? I lepszy dojazd. Gdynia jest koszmarna, jeśli chodzi o dojazdy, zwłaszcza tam na Wzgórzu.

— No — przytaknęła od razu Anna. — Ja to sobie po pracy lubię zajść tam do Klifu, pochodzić tak. Nie żeby kupować, ale jak człowiek sobie tak przejrzy bezmyślnie, to jakoś lepiej na duszy.

— Nigdy tego nie zrozumiem. — Irma pierwszy raz od urodzenia wyraziła jawnie dezaprobatę. — Pracujesz obok parku! Zieleni! I chodzisz do Klifu.

— Nacieszam oko.

— Zgadzam się z tym — wtrąciła Tośka, jakby ktoś ją pytał. — To jest takie fajne, oczyszczające.

Nie mógł tego słuchać. Jakby utknął między starymi babami w autobusie na Cmentarz Oliwski. Rozmawiały jak roboty zaprogramowane na gadanie po babsku, jak z „Chwili dla Ciebie", jak z najgorszego koszmaru. Sylwester uniósł wzrok ze swojego talerza i spojrzał na Michała. Brat od razu odwzajemnił jego spojrzenie. Jebany małż. Dlaczego miał na tyle przyjemną twarz, by wyzywanie go na dłuższą metę stawało się po prostu nudne? Sylwester tęsknił za Miśkiem, chciał z nim pogadać, ale był też uparty i pomimo wszystko trochę urażony. Został odstawiony na boczny tor tak brutalnie, że aż upadł na twarz. Wyglądał jak nieszczęście. Wykrzywił usta w grymasie mającym udawać uśmiech. Michał zrobił to samo.

Potem wylądowali razem na kanapie, na której Sylwek w nocy snuł plany, analizował przeszłość, a w ogóle to chyba miał gorączkę. Specjalnie ich na siebie napuściły sopockie wiedźmy, teraz przebywające w ogrodzie, gdzie oglądały drzewo na mrozie. Sylwester z Michałem zaś siedzieli jak kiedyś — różnica polegała na tym, że teraz nie rozmyślali nad tym, czy garść wszy opłaci im czynsz, a oglądali mecz piłkarski. Ktoś tam grał z kimś tam, gdzieś tam, o coś tam.

Sylwester nie lubił piłki nożnej. Owszem, grał w gałę, jak był młodszy, ale miał za małe skupienie, żeby oglądać dziewięćdziesiąt minut biegania. Michał chodził nawet na mecze, czy raczej jeździł na gdyński stadion i prawdopodobnie kibicował Arce. Wierność Sylwka jednemu z trójmiejskich klubów zależała od jego aktualnego miejsca zamieszkania. W Gdyni nigdy nie mieszkał, więc nosił się raczej na zielono. Nie był sprzedajną pizdą jak Klawisz, co za premię nagle biegał z odpowiednim szalikiem.

— Mama się o ciebie martwi — powiedział Michał, nie odrywając wzroku od ekranu. Syknął, kiedy komentator ogłosił spalonego. Chyba kotleta.

— Jo tam, martwi — odburknął Sylwek, podpierając policzek na dłoni zwiniętej w pięść. — Znowu porównała mnie do ojca.

— Bo się zachowujesz jak on, to porównała. — Michał znowu syknął. Wąż jadowity. — Ej! Żółta powinna być!

Sylwester spojrzał na swojego brata kątem oka. Może jednak byli do siebie z Anną podobni wizualnie. Oboje wkurwiali go tak samo wyrazami twarzy. Dobrotliwe małże, ale matka miała chociaż zarysowaną szczękę, a nie pulpeta ze słoika na karku. No i nie nosiła zarostu. Ani koszulek polo. Misiek swoją miał pewnie z tego centrum handlowego, o którym gadały przy stole stare baby z cmentarza.

— A ty skąd wiesz? Też tam chuja pamiętasz, z opowieści co najwyżej — odparł Sylwester, próbując zrozumieć, czemu pięciu typów kłóci się na boisku, a Michała to irytuje. Jemu za przepychanki nie płacili.

— Wystarczy, że pamiętam, jak uciekł. I zostawił wielki dom, z żoną i dwójką dzieci w środku. I kazał mi pilnować młodszego brata. Ty chociaż dostałeś lizaka. Ja dostałem ciebie.

— Długo czekałeś, żeby to powiedzieć, co? A żeby ten typ teraz przejebał.

W momencie, kiedy Sylwester wymówił te słowa, karna piłka napastnika uderzyła prosto w słupek. Michał odwrócił głowę w stronę brata tak gwałtownie, że mało brakowało, a zrobiłaby pełen obrót na karku. Sylwek instynktownie cofnął się, ale w efekcie jedynie zaczął stapiać z kanapą. Przez chwilę naprawdę był przekonany, że kolejny raz w tym tygodniu oberwie. Teraz nawet zasłużenie.

— Może to i dobrze, że uciekłeś z Warszawy — powiedział Michał, wracając wzrokiem do telewizora. — Jakbyś tam dłużej posiedział, to z rozpaczy wróciliby stolicę do Krakowa.

— Moja dziewczyna chociaż nie wygląda jak buldożer.

— Bo jej nie masz. Misia nie chciała z tobą nawet udawać.

Sylwester, ten sam Sylwester, który przed chwilą próbował wsiąknąć w oparcie, teraz zignorował uporczywy ból głowy i rzucił się w kierunku starszego brata. Nie trafił. Misiek zdążył czmychnąć, Sylwek zaś zarył brodą w podłokietnik, wydając z siebie ryk godny rannego łosia. Rozpłaszczony na kanapie, w końcu odwrócił głowę w stronę Michała. Ten kucał tuż obok, wytrzeszczając oczy. Wyglądał, jakby chciał postukać palcem w czoło, ale wolał Sylwestra nie prowokować. A jednak nie. Wróć! Zrobił to. Postukał. Środkowym palcem. W czoło. Pojebany, głupi, małż z brzydkim Oplem i buldożerem u boku.

Chwila. Wystarczyła chwila. Do Sylwestra wróciły siły — od razu ruszył w stronę brata, jak człowiek-skała, człowiek-czołg, człowiek-kretyn. Przewalili się na stolik, w stronę telewizora, chybiając ekran dosłownie o milimetry. Rozlali herbatę, stłukli figurkę słonia Irmy oraz popielniczkę przyniesioną wcześniej z balkonu. Sylwester zaplątał rękę w babciną serwetę, zapewne też wymysł Irminy. Misiek założył bratu duszący chwyt, samemu próbując złapać oddech, gdy Sylwester wbił mu łokieć w żebra. Jednocześnie kopnął w coś i jego uszu dobiegł głośny trzask, ale był zbyt skupiony na tym, by zabić Michała.

— Co wy robicie?! Przestańcie!

Potrzeba było Ani, Irmy oraz Tosi, by odciągnąć Sylwestra od Miśka. Kiedy w końcu wściekły usiadł na podłodze, kręciło mu się w głowie. Trafił brata w ucho dwa razy, ponadto odniósł sukces na polu wsadzania palca w oko. Kiedy Michał również przeszedł do siadu, mrużył je, drugim wściekle łypiąc na Sylwestra. Ze złości dostał wypieków na policzkach — nie ryczał od razu niczym ogr, a tłumił wszystko w sobie, co skutkowało późniejszym wybuchem.

— Jesteś pojebany — powiedział w końcu przez zaciśnięte zęby. — Co ja ci zrobiłem niby, co? Dlaczego wściekasz się na mnie?

— Michał... — powiedziała cicho Tosia, ale machnął na nią ręką tak gwałtownie, że zaraz umilkła. Gdy dłoń Miśka uderzyła o podłogę, kontynuował drżącym z gniewu głosem:

— Od lat nic innego nie robię, tylko ci pomagam. Wyciągam cię za kołnierz, świecę za ciebie oczami przed matką. Pytam o ciebie, kiedy nie wracasz na noc, żeby się upewnić, czy nie widziałem cię ostatni raz, jak czytałeś skład jogurtu, skacowany w pizdu. Ja nie wiem, czy ty zdajesz sobie sprawę, jakie to uczucie jechać do szpitala po młodszego brata, którego ktoś oskarża o molestowanie, a jakaś obca dziewczyna mówi „powinno być w porządku". Nie miała na myśli twojego zdrowia, tylko to, że nikt nie wniesie żadnych oskarżeń. Bo ty nie myślisz nad tym, co robisz. Po prostu robisz. A potem masz pretensje do wszystkich oprócz siebie.

Sylwester milczał. A Michał rzygał. Rzygał publicznie, w obecności wszystkich osób, mających już jego młodszego brata na czarnej liście, pod hasłem „rozczarowanie tysiąclecia". Teraz mogły dodać kolejne powody, by na widok Sylwestra ciężko wzdychać. Żadna jednak nie odezwała się na razie ani słowem, by przerwać tę lawinę pretensji, którą Michał musiał w sobie trzymać bardzo długo.

— I wiesz co? Miej sobie te swoje pretensje. Pretensje o Słotę, o Sopot, o to, że Tosia ze mną mieszka. Też mam prawo mieć coś dla siebie. To jest moje mieszkanie. Ja je dostałem od mamy, ale nigdy nie broniłem ci w nim mieszkać, bo jesteś moim bratem. Tylko ty nie mieszkasz. Ty pasożytujesz. Rozrastasz się jak pleśń. Tak, mówię o Sandrze, o jakichś dziwnych typach, co za tobą łazili, zanim pojawiła się Misia. Dosłownie jedyna pozytywna rzecz w twoim życiu. Misia. Ale to też musiałeś spierdolić, bo jesteś bardziej nieszczęśliwy, jak masz coś dobrego niż jak możesz narzekać, że gówno masz. Więc się taplaj w swoim gównie, ja już mam dość. Mam dość. Poddaję się.

Michał wstał, z lekką pomocą Tosi. Sylwester czekał, aż ta spojrzy na niego z mściwą satysfakcją, ale tylko zmarszczyła brwi. Na jej twarzy odczytał coś, co mógłby nazwać zmartwieniem — wolałby już, żeby się cieszyła z tej sytuacji. On zaniemówił. Chciał odpowiedzieć coś złośliwego, cokolwiek, co mogłoby go obronić przed falą, ale po prostu siedział i tonął. Nie wydał z siebie dźwięku. Czuł, że właśnie odchodzi jego koło ratunkowe. Trzasnęły drzwi. Matka oczywiście pobiegła za swoim ulubionym synem. Z Sylwestrem została Irma. Westchnęła cicho nad potłuczonym słoniem, ale uczynnie podała rękę zabójcy figurki. Pomogła Sylwkowi wstać. Potem spojrzała na niego poważnie, wielkimi oczami widzącymi alternatywne rzeczywistości.

— W porządku? — zapytała cicho.

— Tak.

Uśmiechnęła się słabo. Jakimś cudem odczytała w trzech literach złączonych w krótkie słowo wszystko to, co chciał przekazać — czyli „nie". A przynajmniej miał taką nadzieję. W końcu Irma Małek była sopocką wiedźmą. Powinna wyczuwać, kiedy ją okłamywał.

*

Kiedy Anna wróciła godzinę później do mieszkania, wyglądała na zmarzniętą i wściekłą. Nie odezwała się ani słowem do młodszego syna. Nie miał do niej pretensji. Wiedział, ze znowu wszystko rozpieprzył. Michał nie miał w zwyczaju wybuchać. Wszyscy musieliby przysiąść, by sięgnąć głęboko pamięcią i wyciągnąć podobną scenę. Sylwester myślał intensywnie, ale nie potrafił sobie przypomnieć aż takiego gniewu ze strony swojego brata. Nawet w czasach, gdy robił rzeczy nawet gorsze. Teraz nie było go na to stać, nie utrzymywał też kontaktu z ludźmi, z którymi — jak to mawiał Klawisz — „lubił odpierdalać szajs". Nadeszła ta rzadka, acz cenna chwila, gdy Sylwester Strzemecki odczuł wstyd z powodu swojego zachowania.

Nie mógł tego zrobić Misi. Nie mógł do niej iść. Nie mógł atakować swoimi pierdołami o miłości, bo może tak naprawdę to też sobie wymyślił, by mieć kolejny problem? Może wcale nie czułby tego, co wydawało mu się, że czuł, gdyby nie Karol Słota? Chciał po prostu mieć za co Słoty nienawidzić. Nie żeby potrzebował dodatkowego powodu, ale jednak korzystanie na stracie innej osoby to już cios poniżej pasa. Sylwester w sylwestra stracił Misię, a Słota ją zyskał. To dobry powód, by wmówić sobie wiele, wiele rzeczy. Ponadto, teraz potrzebował motywacji do życia. Michał nie chciał z nim rozmawiać, matka nie chciała z nim rozmawiać, Klawisz miał aktualnie jakieś dramaty ze swoją dziewczyną, więc rozmawiało się z nim ciężko. Została Irma. Irma zawsze była dostępna.

Tego niedzielnego wieczoru, gdy za oknem zacinał śnieg, a Anna zapadła w drzemkę, walcząc z potwornym bólem głowy, Irma zapaliła kadzidełko w salonie. Posprzątała na stole, potem poustawiała na nim różne — według Sylwestra średnio pasujące do siebie — rzeczy. Między innymi wahadło, kolejne figurki zwierząt. Żadnego słonia. W jednym rozpoznał wiewiórkę. Gdy oceniał to wszystko, wykrzywiając usta w grymasie, Irma zdążyła zasiąść na krześle i wskazała mu cierpliwie drugie, naprzeciw siebie. Początkowo się wahał, ale gdy zamachała na niego ręką, posłusznie usiadł. Aha, czyli w kalendarzu była dziś dostępna na interwencję.

Kadzidełko pachniało jak las, ale nie taki, w którym Sylwester zaraz miałby rozbijać namiot, wyrzucony przez matkę z domu, a bardziej spacer wśród drzew po dwóch buszkach mocnego zioła. Pociągnął nosem. Marzył, by wrócić do tego wieczoru przed walentynkami, kiedy zjarali się z Klawiszem jak dwa naleśniki w mikrofalówce, kręcili wciąż i wciąż na talerzu w podgrzewającym pudle. Wtedy nie miał żadnych zmartwień, ani jednego. Teraz siedział naprzeciw Irminy, która z przymkniętymi oczami oraz dłonią przyciśnięta do talii kart przed sobą, mamrotała coś pod nosem. Może nawiedził ją duch. Miała zaraz wykrzykiwać słowa po rumuńsku wspak.

Otworzyła oczy, a jej wzrok padł prosto na Sylwestra. Dobra, była sobą. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że między nimi stała świeca. Irma zapaliła ją, po czym podsunęła Sylwkowi pod nos talię kart — tę samą, nad którą przed chwilą odprawiała modły.

— Przełóż — nakazała nieco zachrypniętym głosem.

Posłusznie przełożył karty, obawiając się konsekwencji, gdyby tego nie zrobił. Irma nie podnosiła głosu na nikogo, ale kto wie, co w nią wstąpiło. Nigdy nie stawiała mu tarota. Po pierwsze, bo należało ją o to wprost poprosić, a po drugie, bo on nie chciał. Nie wierzył w te bzdury — znaki zodiaku, tajemne moce, magię kamieni. Ne nazywał współlokatorki matki wiedźmą złośliwie. Po prostu nie wierzył w to, na czym zarabiała, by dołożyć połowę do czynszu. W przeciwieństwie do kobiet, przychodzących do Irminy dowiedzieć się, czy mąż ich nie zdradza, Sylwester umiał sam wyciągnąć wnioski z otaczającej go rzeczywistości. Nie potrzebował znać wpływu Saturna na przypływ, odpływ czy drzazgę w dupie rybaka ustawionego do Księżyca pod kątem czterdziestu stopni. Skoro jednak Irma uznała za konieczne zajrzeć w sylwestrową przyszłość, a on nie miał nic lepszego do roboty — westchnął ciężko i czekał na wyrok.

Wzięła głęboki oddech, po czym wyłożyła na stół trzy karty. Sylwester chciał już chwycić każdą, żeby obejrzeć pod wszystkimi kątami, ale trzepnęła mocno jego dłoń. Cofnął ją, urażony, czekając na werdykt. Irma patrzyła na te wszystkie śmieszne obrazki, po czym wydała z siebie tylko „och". Nie powiedziała ani słowa. Przyciskała dłoń do ust, wodząc oczami po kartach i nie komentowała wcale. A zawsze miała tyle do powiedzenia! Sylwek, kiedy jeszcze z nimi mieszkał, lubił podsłuchiwać wróżb. Śmiali się potem z tego z Klawiszem, wróżąc sobie nawzajem podczas grania w makao. Niestety, takie sesje nigdy nie miały pozytywnego finału, gdyż tracili rachubę, który z nich lepiej oszukiwał i musieli rozstrzygać wynik gry, urządzając zapasy na podłodze.

Och — powtórzyła znów Irma.

— Co? — zapytał w końcu zniecierpliwiony. — Co tam widzisz?

Och. Och.

Spojrzała na niego. Oczy miała jeszcze większe niż zwykle. Nie jak pięciozłotówki, a bardziej talerze obiadowe. Zmieściłaby się na nich podwójna porcja tych okropnych kotletów z kaszy z niedzielnego obiadu. Robiła go w chuja. Jak nic robiła go w chuja. Pewnie już tam nieśli w tych kartach suknię z welonem, potem Sylwester wbijał do kościoła... nie, widział to na filmie. Oglądali z Klawiszem, bo maturzysta miał tam romans z matką swojej dziewczyny. Chodzili wtedy do jednej klasy z Radkiem, którego matka powiększyła sobie cycki po rozwodzie z mężem. Jej nazwisko nie brzmiało może „Robinson", ale i tak film „Absolwent" pokrył się z nastrojami zarówno Sylwestra, jak i Klawisza.

— Patrz teraz — powiedziała w końcu Irma, wyrywając Sylwka z zamyślenia nad nogami pani Robinson. — I słuchaj.

— Czy tam jest napisane „głupiec"? Bardzo subtelne, Ir...

— Sylwester.

Umilkł. Irma posłała mu tak mroczne spojrzenie, że trochę się wystraszył. W sumie współczuł współlokatorce matki. Wierzyła w to gówno i pewnie teraz wyczytała coś o jego śmierci. Może nie w Peru, ale jakimś zadupiu pod Warszawą. W Wołominie albo innych Markach. Oparł plecy na krześle, a dłonie na stole i czekał, aż Irma ponownie się uruchomi. Oprócz Głupca, zobaczył tam też Sąd Ostateczny oraz Świat. Jak nic, śmierć w Wołominie. Mieli tam na pewno jakiś sąd, na tym końcu świata podwarszawskim.

— No słucham — pospieszył Irmę. — Słucham cię.

— Zadałam takie samo pytanie, jakie kiedyś zadałam w twojej sprawie — zaczęła, nadal wpatrzona w trzy karty. — To było zanim wyjechałeś do Warszawy.

— Nigdy nie...

— Nie przy tobie. — Uśmiechnęła się po raz pierwszy. Jak prawdziwa wiedźma. — Lubię pytać o ciebie, bo się o ciebie martwię, Sylwek. Gdybyś częściej się odzywał, na pewno musiałabym mniej polegać na moich kartach.

Subtelne. Poczuł tylko lekkie uderzenie w żołądek, nie z półobrotu, a zwykłe kopnięcie, stopą w puchatym kapciu. Nie odpowiedział nic. Nie mógł jej zabronić zmartwienia, ale nie chciał wiedzieć, co te durne karty Irmy mówiły o jego życiu w Warszawie. Nie robił nic nielegalnego ani niczego, za co musiałby się wstydzić — mimo wszystko wolał podsumować ten rok słowami „a takie tam, nieważne". Wegetacja w stolicy należała do prywatnej, zamkniętej na klucz listy porażek.

— Widziałeś się z Misią na osobności odkąd wróciłeś? — zapytała nagle Irma. — Rozmawialiście?

— W pewnym sensie.

— W pewnym sensie?

— Miśka na mnie nawrzeszczała, że jak niczego od niej nie chcę, to mam się odwalić, bo wszystko jej zepsuję — powiedział, nie patrząc wiedźmie w oczy. Nigdy nie patrz wiedźmie w oczy, kiedy uważa, że widzi twoją przyszłość w karcie Głupiec. — W sumie racja...

— Otworzyła ci furtkę — przerwała mu Irmina. — Otworzyła ci furtkę, Sylwek. Wzięła pod uwagę, że mogłeś przyjechać tu z jej powodu, co właściwie nie jest w stylu Misi, ale zgadzałoby się z tym, co widzę. O czymkolwiek myślisz, cokolwiek ci się teraz tłucze po głowie, powinieneś iść za głosem serca. Nie musisz mówić, co to. Byleby nie było to mieszkanie Sandry, bo, Sylwuś, nie do twarzy ci z sińcami...

— Irma, dobra, stop. Mów, co te karty ci powiedziały. Mam pozamykać rzeczy przed śmiercią, tak?

— Śmianie się z wróżb to twój mechanizm obronny, kochanie. Im szybciej sobie to uświadomisz, tym mniej będziesz mi zakłócał odczyt. Przemyśl, co ci powiedziałam. Nie widzę żadnej śmierci w twoich kartach. Tylko nowe szanse do wykorzystania. Wszystko zależy od ciebie. Jak posłuchasz serca, powinno być dobrze.

Zdusił w sobie przewrót oczami. Irma odgarnęła włosy z lewego ramienia na drugie, a potem mrugnęła do niego. Zdmuchnęła świeczkę, po czym zamachała ręką, roznosząc wokół intensywny zapach lasu. Bransoletki zagrzechotały na jej nadgarstku. Zgarnęła karty, mamrocząc znów coś pod nosem i schowała je do aksamitnego woreczka. Zanim wyszła z pokoju, podeszła Sylwestra, nachyliła nad nim, by pocałować go w czoło. Delikatnie, niemal matczynym gestem, jak nigdy nie robiła tego Anna. Od dawania mu do zrozumienia, że ktoś zapłacze na jego pogrzebie, zawsze miał Irmę. Odprowadził ją wzrokiem, potem przeniósł go na zgaszoną świeczkę.

„Idź za głosem serca". Co za dyrdymały. Serce podpowiadało mu, by porwał Miśkę i uciekli razem. Kiedy tak nad tym myślał, doszedł do smutnego wniosku, że w sumie skończyły się inne opcje. Jeśli wcześniej uważał swoje życie za labirynt bez wyjścia, teraz zaczynało przypominać grę w „Sapera".

Nigdy nie potrafił w to gówno grać. Miśka na pewno umiała. W końcu była tą mądrzejszą.


MICHALINA

Lubiła płakać pod prysznicem. Woda od razu zmywała jej łzy i nie zostawiały żadnych śladów, bo nawet jeśli miała potem trochę opuchnięte powieki, mogła udawać, że podrażniła oczy szamponem do włosów. Nie żeby kiedykolwiek wyszła z domu, nie tuszując wszelkich oznak stracenia równowagi. Pudrowała zaciekle brak snu, starała się nie marszczyć często czoła, opanowała do perfekcji techniki oddechowe. Problem w tym, że w ostatnim czasie wszystko po kolei przestawało działać. Korektor mniej skutecznie przykrywał ciemne worki pod oczami, coraz częściej Misia traciła oddech, czując przyspieszające serce, widząc wszystko w jaskrawszych kolorach. Musiała wziąć się w garść!

Płakała pod prysznicem tej samej nocy, której Karol przyszedł pijany do domu, a potem zasnął na kanapie. Nie mogła pozwolić popłynąć łzom przy nim, nawet jeśli nie obudziłby go czołg wjeżdżający na teren posesji. Wstydziła się płakania samego w sobie. Było oznaką słabości — matka nie lubiła łez Michaliny do tego stopnia, że chyba zaczęła cierpieć na poważne uczulenie na sam widok wody na twarzy córki. Sama Misia powoli miała już dość szlochania, pociągania nosem, piekących oczu. Nie chciała nawet w myślach wymieniać imienia winowajcy swojego rozedrgania. Obiecała przecież pijanemu Karolowi ważną rzecz — nie pomyśli o Strzemeckim. Nigdy więcej. Nie przyszedł do niej. Niczego nie chciał. Ona przecież też nie chciała! Nadszedł czas wymazywania, wyrzucania do śmietnika, kończenia, wypalania, sprzątania. Tak jak kiedyś, tak teraz. Brutalnie, bez skrupułów. Wspomnienia nie mogły kierować jej życiem.

Wyszła spod prysznica, starła wierzchem dłoni parę z lustra i spojrzała na swoją twarz. Nędza i rozpacz. Zarządziła brutalny rytuał pielęgnacyjny. Kiedy na samym końcu wklepywała krem w policzki, czuła się lepiej. Postanowiła. Koniec z tym. Miała magisterkę do skończenia, potem obronienia, ślub, wesele, wspólne życie z Karolem. Karolem, który przez nią prawie popadł w obłęd. Nigdy nie widziała go w takim stanie, nie wiedziała, jak się zachować. Nie zrobiłby jej krzywdy nawet mocno pijany — wiedziała o tym, ale w chwili paniki pozwoliła paranoi dojść do głosu. Musiała w końcu zacząć grać fair wobec narzeczonego. Wierzyła we własną silną wolę. Nie mogła pozwolić popłynąć ani jednej łzie więcej. Z tą myślą łyknęła proszki nasenne, po czym położyła się do łóżka.

Karol wstał około dziesiątej i nie pamiętał nic z poprzedniej nocy. Przez chwilę nie wiedział nawet, gdzie był. Misia uświadomiła mu bardzo cicho, delikatnie, podając jednocześnie tabletki przeciwbólowe oraz szklankę wody. Nie wspomniała ani słowem o przerażającej scenie z kuchni — skłamała, że przyszedł pijany do jej domu, po czym po prostu zasnął na kanapie. Przez maskę kaca przemieszanego ze zmęczeniem widziała na jego twarzy coś, co odczytała jako wstyd. Wiedziała, że nie czuł się komfortowo z niepamiętaniem, ale nie skomentowała tego ani słowem. Próbowała być aniołem. Aniołem stróżem. Brakowało tylko skrzydeł i aureoli. Nie mogła tym odkupić wszystkich swoich win z ostatniego czasu — mogła chociaż spróbować.

Rodzice wrócili w porze obiadowej, nie reagując choćby udawanym zdziwieniem na widok Karola. Matka wyglądała nawet na zadowoloną, że córka nie siedziała sama, a z narzeczonym. Z tego powodu odpuściła sobie uwagę na temat krzywo zaczesanego przedziałka Misi — posłała jej tylko karcące spojrzenie. Sukces. Pierwszy sukces od postanowienia spod prysznica. Michalina czuła przypływ jakichś nowych sił. Co prawda nie potrafiła skupić się na rozmowie przy stole, bo miała w głowie przymiarkę sukni przełożoną na nadchodzący tydzień, ale przełknęła całe dwa kęsy obiadu. Alina łaskawie zwróciła uwagę, że Misia mogłaby pić więcej wody dla oczyszczenia organizmu — tej niedzieli ta pochłonęła więc ponad dwa litry. Wolała przyjmować wodę niż pozwalać jej wypływać z oczu.

Karol nie został na noc. Mimo że bardzo się starał, wciąż dręczyły go resztki kaca — zgodnie uznali, że powinien pojechać do siebie porządnie wypocząć. Gdy pan Janusz z Karolem na tylnym siedzeniu zniknęli za rogiem, Misia włączyła ulubioną płytę Myslovitz, po czym zasiadła do nauki na wejściówkę następnego dnia. Postukiwała ołówkiem o biurko, nucąc cicho, gdy przeglądała materiały, szukając odpowiednich paragrafów do podkreślenia. Wcześniej powtórzyła sobie dokładnie plan na cały tydzień: wykłady i ćwiczenia na uczelni, przymiarka sukni, kolacja u rodziców Karola w piątek, może weekend z nim, mogłaby w sumie spotkać się z Tosią! Zapisała sobie ten pomysł, bo przyjaciółka nie odbierała telefonu. Ich ostatnie spotkanie przebiegło w bardzo nieprzyjemnej, napiętej atmosferze, dlatego Misia czuła, że powinna to naprawić. Chciała wyciągnąć rękę pierwsza, w końcu z jej winy Tosia zmarnowała czas. Teraz miało być inaczej. Wszystko miało być inaczej.

W poniedziałek napisała drugą wejściówkę pod rząd najlepiej z całej grupy i została zwolniona z następnej. Kacper uzyskał podobne wyniki, więc jego też dotknął ten przywilej. Zerknęła na niego, wychylając lekko za Karoliny, ale nie zwrócił na to uwagi, pochylony nad swoim notatnikiem. Westchnęła cicho, wracając myślami do tematu ćwiczeń, ale trudno było jej się skupić.

Wiedziała, że pierwsza przestała utrzymywać jakiekolwiek kontakty z Kacprem — z powodów wiadomych — ale przez tamten wieczór w mieszkaniu Karoliny zmieniła trochę stosunek do dawnego kolegi. Trochę. Miała mocno mieszane uczucia, lecz przecież wszystko zmieniała. Czy dobrym krokiem ku wymazaniu Wiadomo Kogo nie byłoby odnowienie znajomości z Kacprem Rydzewskim? Był jedną z nielicznych osób na roku dorównujących Misi ambicją. Postanowiła po zajęciach zaproponować mu powrót do koła, któremu przewodniczyła. W ramach początków dążenia ku zgodzie.

Mieli teraz ponad pół godziny przerwy i Kacper wyszedł na papierosa z Karoliną. Misia, zagryzając mocno wewnętrzną stronę policzka, gorączkowo myślała nad tym, jak go zapytać. Stresowała ją myśl o tym, że mógłby odpowiedzieć niezgodnie ze scenariuszem. Miała braki w zespole przygotowującym wielki projekt — łączyli siły z kołem z innego wydziału, by zrobić wielką akcję społeczną. Jedną trzecią koła stanowiły osoby na ostatnich latach studiów albo robiące praktyki w kancelariach, co ograniczało ich czas wolny po zajęciach. Misia nie gardziła żadną dodatkową parą rąk. Tak, zrobiła całą listę wymówek do rzucenia w stronę Kacpra, by nie pomyślał przypadkiem, że go lubiła. Nie umiała jeszcze stwierdzić. Przecież dopiero co podjęła decyzję o naprawie swojego życia.

Zaschło jej w ustach, gdy zobaczyła Karolinę i Kacpra przechodzących przez drzwi prowadzące do skrzydła karnistów. Natychmiast wstała ze swojego miejsca. Zostało dwadzieścia minut. Odchrząknęła, zbliżywszy się do znajomych. Zrobiła to drugi raz, kiedy zwróciła na nią uwagę tylko Karolina. Kacper w końcu uniósł wzrok na Misię, ale miała wrażenie, że wolałby patrzeć na marznący śnieg.

— Kacper, mogę cię na chwilkę prosić? — zapytała zachrypniętym głosem. Odchrząknęła trzeci raz, czując się jak kretynka. — Mam do ciebie sprawę.

— Jak zamierzacie napieprzać o tych wejściówkach, to ja spadam — powiedziała Karolina, zarzucając już skórzany plecak na ramię. — Kacpi, idę wydrukować kazusa, idziesz jeszcze na faję?

Kacper kiwnął głową. Karolina zapowiedziała, że będzie czekała pod wydziałem, po czym ruszyła z powrotem w stronę wyjścia z katedry prawa karnego. Misia usiadła na jej miejscu, składając dłonie na kolanach jak do klasowego zdjęcia. Kacper poprawił oprawki okularów. Brzydkie oprawki. Mógłby je w końcu zmienić, pomyślała głosem matki i w ostatniej chwili wstrzymała jęk rozpaczy. Nie była taka. Nie mogła się taka stać. Odchrząknęła po raz czwarty, błagając Kacpra w myślach, by w końcu na nią spojrzał. Nie zrobił tego. Czekał na „sprawę" Misi, przeglądając wydrukowane kazusy na nadchodzące zajęcia. Przerzucał bez emocji kartki, wodząc wzrokiem po tekście, ale na pewno nie czytał choćby pojedynczych słów.

— Jesteś na mnie o coś zły? — zapytała, nim zdążyła zagryźć mocno zęby na języku. Nie takie pytanie miała zadać!

Zadziałało jednak. Zdecydował łaskawie na Misię spojrzeć. Nie widziała w jego spojrzeniu wrogości, jedynie mocne wycofanie, zawahanie. Zacisnęła mocno wargi. Czekała w napięciu na odpowiedź, aż w końcu Kacper pokręcił głową.

— Nie jestem na ciebie zły — odparł cicho. — O co miałbym być zły?

— Nie wiem. Nie wiem. Przepraszam. To było głupie pytanie.

Nie odpowiedział. Poczuła się jak durna paranoiczka. Była na tyle egocentryczna, by pomyśleć, że Kacper Rydzewski w ogóle poświęca czas na myślenie o niej. O co miałby być zły? No właśnie. Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Znowu sobie coś ubzdurała. Przełknęła z trudem ślinę, obserwując Kacpra, jak bez większego zainteresowania wodził wzrokiem po własnych notatkach. Też zapisywał całe marginesy, podkreślał słowa i robił odnośniki na drugiej stronie jak ona. Miał ładne pismo. Musiała wykrztusić w końcu z siebie zaproszenie, niedługo przecież planował iść znów zapalić przed wydziałem!

— Wiem, że jesteś już w klubie debat i robicie coś w związku z tym... — zaczęła, licząc na kooperację Kacpra, ale czekał, aż Misia się wysłowi. — Nieważne. Moje koło, znaczy... znaczy koło prawa finansowego, robimy taki projekt w związku z uświadamianiem jak działają banki, rozsądne finansowanie, budżet. Bo jest taka akcja obywatelska... no wiesz, w związku z zadłużeniem państwa i ludzi...

— Odszedłem z sekcji giełdowej, kiedy przejęłaś stołek przewodniczącego, bo nie chciałaś mnie w kole. Zapomniałaś?

Wytrzeszczyła na Kacpra oczy. Nie musiała go już zmuszać siłą wzroku, by łaskawie odwzajemnił spojrzenie. Patrzył na nią jak na swoje notatki — bez większych emocji. Bała się głębiej w odetchnąć w obawie, że cała wypita poprzedniego dnia woda wyleje się z niej falą łez. Nie pamiętała tego. Próbowała przebiec szybko przez całe studia. Została wybrana na przewodniczącą na początku dwa tysiące trzynastego roku, wraz z rozpoczęciem drugiego semestru czwartego roku studiów. Nagłe wspomnienie uderzyło w nią z mocą czołgu — czuła się tak, jakby odtwarzała w głowie film z obcej głowy.

Dzień po święcie Trzech Króli, naskoczyła na Kacpra na korytarzu. Umywał ręce od tej porażki zwanej Sylwestrem Strzemeckim, jeszcze miał czelność zapytać, jak Misia się trzyma — tylko na nim mogła wtedy wyładować gniew. W następnym tygodniu nie było go już w kole. Został wyrzucony „za porozumieniem stron". Misia nie poinformowała kolegi o tym osobiście — wysłała swojego zastępcę. Kacper nigdy jej tego nie wypomniał. Aż do teraz. Teraz, w zimnym korytarzu na trzecim piętrze, gdzie echem niósł się spóźniony wstyd Michaliny.

— Kacper...

— Michalina, daj spokój, nie przepraszaj mnie za to — przerwał jej, wstając z krzesła. — Każdy robi swoje, żeby się utrzymać. Dlatego nie, dzięki. Nie mam ochoty wracać do koła. Powodzenia z projektem. Na pewno dacie sobie radę beze mnie.

Zostawił ją, walczącą z przemożną ochotą, by wybuchnąć płaczem w pustym korytarzu. Czuła się okropnie. W dwa tysiące trzynastym roku robiła różne rzeczy tylko dla polepszenia własnego samopoczucia, dla poczucia czegokolwiek, choć najmniejszej emocji. Szczypała skórę na rękach, krzyczała w pustkę albo wyrzucała z koła finansowego jednego z najlepszych finansistów na wydziale tylko dlatego, bo przedstawił jej kiedyś Sylwestra Strzemeckiego. Nie miała skrupułów. Nie była taką osobą domyślnie, stała się nią przez rozgoryczenie, którego nie potrafiła jeszcze wtedy przekuć w pracę. Opanowała tę trudną sztukę z czasem — dlatego miała najlepsze wyniki na roku, w lipcu wychodziła za mąż, a teraz potrafiła siłą woli zatrzymać łzy.

Musiała natychmiast zwymiotować cały ból, mimo że — co uświadomiła sobie podczas biegu do łazienki — od rana nic nie jadła. Nie miała zamiaru tego zmieniać. Do mierzenia sukni ślubnej mogła już odliczać godziny.

Dokładnie pięćdziesiąt trzy. Z minutami. Trzema.

*

Nie wiedziała, jak przeżyła następne zajęcia. Drżała na całym ciele, niemal szczękała zębami. Ćwiczeniowiec łaskawie podkręcił kaloryfery, zanim zapytał Michalinę o odpowiedź na pytanie. Odpowiedziała dobrze. Oczywiście. Nie powstrzymała się przed zerknięciem na Kacpra. Nie patrzył na nią, tylko na notatki. Karolina podpierała głowę na dłoni zwiniętej w pięść i rysowała szlaczki na marginesie zeszytu, dyskretnie przeżuwając jednocześnie gumę.

Misia chciała zamienić się z nią miejscami. Nie czuć zimna, siedzieć obok kumpla, z którym mogła wyjść na papierosa, nie być dręczona żadnymi zmartwieniami odrysowującymi na twarzy zmarszczki. Karolina miała dziewczynę, swoje mieszkanie, święty spokój, pamiętała imiona znajomych, twarze nie ginęły w gęstej mgle, a na pewno nie wyrzuciła nikogo z koła finansowego. Michalina nie mogła sobie przypomnieć nawet oficjalnego powodu, coś musiała wtedy wymyślić! Dosłownie zaszkodziła reputacji Kacpra, bo czuła się zdradzona przez jakiegoś gnojka, który studiów nawet nie skończył, bo uciekł do Warszawy. A ona już drugi tydzień chodziła zapętlona na nim, jakby cokolwiek dla niej znaczył.

Nie znaczył nic. Nigdy. Powtarzała to sobie do końca zajęć. Z sali wyszła pierwsza, niemal wybiegła, zarzucając na ramiona płaszcz już w drodze. Chciała jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, odetchnąć świeżym powietrzem. Zaparkowała tego dnia nieco dalej z braku wolnych miejsc, więc miała kawałek kampusu do przejścia — dziękowała samej sobie za możliwość oczyszczającego spaceru. Wyskoczyła niczym rakieta przez drzwi wydziału, biorąc głęboki wdech. Mróz od razu uderzył w rozgrzane z emocji policzki. Opatuliła się mocniej płaszczem i skręciła w stronę parkingu między naleśnikarnią a główną biblioteką.

Analizowała takie sytuacje w kazusach, oglądała w programie „997", słyszała w przestrogach — nigdy nie spodziewałaby się, że sama zostanie wciągnięta w krzaki. A nawet gdyby rozważała kiedykolwiek taki scenariusz, wyobrażała sobie swój głośny krzyk. W praktyce zabrakło jej powietrza, by wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Czyjaś ręka złapała ją za ramię, po czym Misia została przystawiona do ściany. W środku dnia. Obok wydziału prawa! Wydziału prawa! Nie potrafiła opanować tysiąca rozpędzonych myśli na minutę, dopóki nie zobaczyła sprawcy całej akcji. Wytrzeszczyła oczy, zdolna nagle do krzyku, ale jedynie przyłożyła dłoń do ust w geście przerażenia na granicy ze zmartwieniem.

Sylwester Strzemecki wyglądał podobnie jak dwa lata temu, gdy stanął w jej drzwiach, prosząc o pożyczkę tysiąca złotych. Teraz nie był tak zakrwawiony, ale ktoś uszkodził mu nos, co potwierdzały dodatkowo bardzo ciemne sińce pod oczami. Przez policzek biegło brzydkie zadrapanie, na bladej skórze zaczęła odznaczać się też stara blizna przy brwi. Misia wydała z siebie w końcu głośne westchnienie, a potem — nie mając już panowania nad własnymi ruchami — odjęła dłoń od ust i sięgnęła do twarzy Sylwestra. Najdelikatniej jak potrafiła dotknęła jego policzka, palcem odrysowując czerwoną kreskę. Nie była głęboka. Ledwie draśnięcie, jakby został spoliczkowany przez kogoś z długimi paznokciami. Pewnie Sandrę.

— Potrzebujesz pieniędzy? — zapytała słabo. — Ile?

— Nie. Misia, posłuchaj...

— Znowu on? Znowu od niego pożyczyłeś? Ale on siedzi w więzieniu. Nie mogłeś od niego...

— Misia, posłuchaj...

— W końcu cię zabiją. Dlatego przyszedłeś na bankiet? Potrzebujesz pieniędzy? Potrzebujesz ode mnie pieniędzy?

— Misia, posłuchaj...

— To nie wygląda jak tysiąc. To wygląda jak więcej. Taki cios wygląda jak ostrzeżenie za więcej...

— Kurwa mać, posłuchasz wreszcie?!

Michalina wytrzeszczyła na niego oczy. Przestał być dyskretny. Zerknęła w lewo — przed przechodzącymi ludźmi chroniły ich krzaki, z prawej — ściana budynku. Kogoś jednak mogłyby zaniepokoić krzyki zza murku oddzielającego wejście na wydział od miejsca parkingowego dla dziekana. Miała ochotę samą siebie spoliczkować. Zaczęła myśleć o tym jak o planowanej schadzce, a nie bezczelnym wciągnięciu w pierwszą dostępną kryjówkę, żeby wyciągnąć od niej pieniądze. Nie wierzyła, że chłopak, na którego patrzyła, przewrócił jej życie do góry nogami. Nic się nie zmienił. Zmiany przeszedł Sopot, Misia, dosłownie wszystko, tylko nie on — nie Sylwester Strzemecki. Wciąż próbował zniszczyć to, na co pracowała. Jego niedoczekanie. Rozpacz sprzed zaledwie kilku minut zastąpiła teraz irytacja.

— Nie posłucham — warknęła. — Jak mnie nie puścisz, zacznę krzyczeć.

— Misia, nie chcę od ciebie pieniędzy. Chcę tylko porozmawiać.

— O czym niby ty chcesz rozmawiać w krzakach? O faunie i florze północnego Gdańska? Kiedy przyszłam rozmawiać, nie miałeś nic ciekawego do powiedzenia. Pewnie dalej nie masz. Daj mi święty spokój, Strzemecki.

Nie ruszyła się nawet o centymetr, bo wciąż opierał ręce o ścianę po obu stronach jej ramion. Trzymał ją w potrzasku. Liczyła na to, że przejmie się groźbami o krzyczeniu, gdyż wcale nie chciała tego robić. Była nawet ciekawa, co ma do powiedzenia, ale jednocześnie czuła coraz większą wściekłość. Rozszarpywała ją od środka pazurami. Nie mogła na Sylwestra patrzeć. Uwalniał w niej wspomnienia, zwłaszcza te niechciane. Nie chciała wracać do przeszłości, chciała pójść w końcu do przodu. By to zrobić, musiała najpierw wydostać się z krzaków. Tkwiła jednak w miejscu, unosząc wzrok na poobijaną twarz Strzemeckiego. Zacisnęła dłoń w pięść, by nie sprawdzić, czy skrzywiłby się, gdyby dotknęła jego nosa. Niemal swędziała ją skóra, tak bardzo chciała tylko lekko dotknąć twarzy Sylwestra.

— Sama powiedziałaś, że nie jesteśmy kwita — powiedział cicho, niebezpiecznie do niej nachylony. Czuła jego ciepły oddech na policzku. Nie palił wcześniej papierosa. — Chcesz, żebym oddał ci pieniądze?

— Nie. — Pokręciła głową. — Chcę, żebyś...

— Powiedziałaś, żebym ci się nie pokazywał na oczy, jeśli niczego nie chcę — przerwał jej. — A ja chcę. Chcę ci pomóc, Misia. Od zawsze chcę. Nie możesz wyjść za Słotę.

— Nie będziesz mi mówił...

— Ty go nawet nie kochasz, Misia. Nie możesz go kochać. To niemożliwe. Obiecałem ci, że cię uchronię od ślubu z typem, którego wybrał ci ojciec.

— Ale ja go sama wybrałam, idioto! — Machnęła głową, prawie uderzając czołem w kontuzjowany nos Sylwestra. — Nie rozumiesz? Sama wybrałam Karola. Przeliterować ci?

— To powiedz, że go kochasz. I że chcesz za niego wyjść. To dam ci spokój. Powiedz, że go kochasz, Misia. Wtedy uwierzę. Ale musisz to powiedzieć.

Chciała. Bardzo chciała powiedzieć słowa, których oczekiwał od niej Sylwester. Nie potrafiła wydobyć z siebie dźwięku. Mogła na niego wrzeszczeć, że jest głupi, że ma zostawić ją w spokoju, że jest głupi jeszcze raz, w razie gdyby za pierwszym nie dotarło. Nie wiedziała, jak ma ułożyć zdanie, choć przecież Sylwester sam podsunął gotową formułkę, wystarczyło dopasować końcówki. „Kocham Karola. Chcę za niego wyjść." Dwie sekundy i po sprawie. Po krzyku. Oddychała ciężko, nadal czując ciepły oddech Sylwestra na twarzy, widząc wszystko to, co wymazywała kawałek po kawałeczku. Bliznę nad brwią, niebieskie oczy, idealnie kwadratową szczękę. Co miała zrobić? Straciła głos. Nad jej głową zawisł znak zapytania.

W ciszy oczekiwania Sylwester pokonał dzielące ich centymetry i bardzo delikatnie ją pocałował. Niczym muśnięcie dotknął wargami jej lekko rozchylonych ust, ale to wystarczyło. Zadziałał niczym ogień zapalniczki przystawiony do knota świecy. Misia, słysząc w uszach jedynie przeciągły pisk, zacisnęła mocno palce na połach jego kurtki, przyciągając do siebie bliżej. Nie potrafiła zapanować sama nad sobą, oddała pocałunek z taką mocą, że zabolały ją górne jedynki, po gwałtownym zderzeniu z sylwestrowymi. Czuła jego chwilowe zawahanie, ale minęło bardzo szybko. Zapomniała, jak całował Sylwester. Zapomniała, jak bardzo potrzebowała takiego pocałunku — delikatnego, ale jednocześnie zaspokajającego jej głód dotyku, który potrafiła zbyt długo w sobie wygłuszać. Dosłownie się na niego rzuciła, a on skutecznie Misię tonował, nie przerywając przy tym niczego.

W końcu odsunęła się dosłownie na milimetry, by zaczerpnąć oddech. Sylwester oparł czoło o czoło Misi, przymykając lekko powieki. Nie puściła go, dłonie zastygły zwinięte w pięści. Próbowała dojść do siebie, czując potworne zawroty głowy. Nie potrafiła nawet wprost opisać smaku, który miała na języku — coś jak przeszłość, jak to wszystko, co próbowała wyrzucić, wymazać, spalić. Uczepiona Sylwestra niemal z rozpaczą, chciała, żeby znów ją pocałował, ale wiedziała, że nie powinna nawet o tym myśleć.

Proszę, myślała wbrew sobie, proszę, proszę, proszę. Żebym ja nie musiała tego robić. Zrób to za mnie. Zrób to za mnie j e s z c z e r a z. Tylko raz. Raz. R a z.

— Michalina?

Odepchnęła Sylwestra od siebie tak gwałtownie, że zaskoczony tym gestem upadł prosto w krzaki, za którymi się chowali. Musiało zaboleć, bo nie zdążył nawet zamortyzować upadku, chociaż oprzeć rękami — po prostu uderzył plecami o podłoże, wydając z siebie głuche stęknięcie. Misia wytrzeszczyła na niego oczy. Czuła jak jej policzki pokrywają się jeszcze większym rumieńcem niż wcześniej, paliły żywym ogniem. Słysząc głos Maksa z zewnątrz, zadziałała instynktownie. Natychmiast otrzeźwiała. Teraz mogłaby nawet wykrzyczeć, że kocha Karola i chce za niego wyjść, ale nadal nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Patrzyła tylko na Sylwestra z przerażeniem, po czym wyszła z kryjówki, przybierając na twarz maskę. Udawała oburzenie. Udawała wszystko, co ukryłoby w niej silną potrzebę schowania się za Strzemeckim przed światem.

— Maks, co tu robisz? — zapytała, ledwie wstrzymując głos od drżenia. — Długo tu stoisz?

— Chwilę — przyznał od razu, zerkając za Misię. Śledząc wzrok Maksa wiedziała, że Sylwester wstał z ziemi. W sumie nadal stękał, to też pomagało go lokalizować. — Co tu się dzieje?

— Nic! Nic. Co tu robisz? — powtórzyła pytanie. — Długo tu stoisz?

Zdarta płyta. Tak powinna mieć na imię. Po minie Maksa mogła wywnioskować, że stał przy krzakach wystarczająco długo, by zobaczyć zbyt wiele. Oddychała na tyle szybko, by samym oddychaniem się zmęczyć, dostała wręcz zadyszki. Odchrząknęła kilka razy mimo braku chrypki. Musiała odciągnąć świadka swoich grzechów jak najdalej od Sylwestra, który w tle nadal wydawał odgłosy charcząco-wzdychające. Coś mówił. Postanowiła go zagłuszyć udawanym kichnięciem. Zabolało ją w gardle i w nosie, ale dzięki temu Maks chyba nie dosłyszał sylwestrowego mamrotania. Złapała Maksa za ramię, po czym zaczęła ciągnąć w stronę swojego samochodu. Nie zdążył nawet nic powiedzieć. Obejrzał się za Sylwestrem, wciąż głęboko zaniepokojony.

— Kto to był? — zapytał.

— Nikt taki. Mój... mój były chłopak.

— Sylwester?!

Maks przystanął na środku drogi i do przejścia na chodnik skłonił go tylko klakson samochodu próbującego przejechać w stronę wyjazdu z parkingu. Musieli podejść pod szklaną ścianę wydziału nauk społecznych. Misia nerwowo przeczesała włosy palcami, potem szybko zerknęła przez ramię. Strzemecki zniknął. Dobrze. Musiała zapomnieć o tym, że ją pocałował — Chryste panie, pocałował ją naprawdę, naprawdę ją pocałował, tak naprawdę. Dotknęła dolnej wargi opuszkami palców, przez chwilę patrząc w zamyśleniu na chodnik. Otrząsnęła się dopiero, gdy przypomniała sobie, że nie stała sama. I nie odpowiedziała na pytanie. Potarła twarz dłonią, czując zimno pierścionka zaręczynowego na skórze. Cholera. Karol. Karol! Wytrzeszczyła oczy na Maksa. Jego niepokój rósł z chwili na chwilę. Nie potrafiła obliczyć, w jak wielką dziurę wpadła i jakie są szanse na wydostanie się z niej. Myśli nie miały sensu. Krążyły wokół kilkudziesięciu sekund w krzakach przy murku.

— Sylwester — przytaknęła w końcu. Znów ochrypła z emocji. A może to przeziębienie. — To nic takiego...

— Trzeba się nim zająć?

Zamrugała szybko oczami. Jak to: zająć? Zmarszczyła brwi. Nie potrafiła wyczuć, o co chodziło Maksowi, aczkolwiek wolała założyć najgorsze. Pomnożenie zadrapań na jego twarzy. Maks nie wyglądał jak ktoś zdolny do przemocy fizycznej. Miał buzię okrągłą jak księżyc. Ludzie o takich buziach nie zabijają nawet much. Przełknęła ciężko ślinę. Z tego wszystkiego zaschło jej w ustach — zostając przy ustach, wciąż przeżywała to samo, nie mogła przestać, a należało się skupić i działać. Maks nie zamierzał czekać, aż Misia skończy biegać w kółko jak pies za własnym ogonem.

— Nie, nie. — Pokręciła głową, potem zaś pomachała mu przed nosem serdecznym palcem z pierścionkiem. — Przecież jestem zajęta. On był w Warszawie i nie był na bieżąco, ale już jest.

— Karol się wścieknie, wiesz o tym?

— Tak, ale Karol nie musi wiedzieć, skoro nic się nie dzieje.

Zagryzła zęby na języku tak mocno, że zabolało. Maks uniósł brwi i już wiedziała — nie da rady tego odkręcić. Musiała szybko myśleć. Jak na złość cała jej inteligencja uleciała, rozpłynęła w powietrzu, w gęstej mgle, nie potrafiła dodać dwa do dwóch, połączyć słów w zdania, ba, liter w słowa. Pływała w zupie. W zupie zrobionej z tego, czego nie powiedziała Sylwestrowi, a powinna. Powinna stanowczo postawić granice, nie zaś zamazywać tak, że straciła właściwie orientację w terenie — co było jego przestrzenią, a co jej? Jakby wydział stał się wielkim lasem, ścieżki zlały w jedno wśród drzew, utknęła w środku niebezpiecznej przestrzeni, słysząc pisk między uszami, pozostawiona w kompletnej ciszy.

— Kocham Karola. Chcę za niego wyjść — wymówiła z wahaniem odpowiednim bardziej do wypowiadania słów w obcym języku. — Nie chcę, żeby pomyślał, że jest inaczej.

— Bo nie jest?

— No. Nie jest.

Maks pokiwał głową. Widziała w jego oczach — nie wierzył jej. Nie drążył jednak. Wzruszył w końcu ramionami, poprawił kołnierz kurtki. Zapadła między nimi cisza, niezręczna, ale pozwalająca Misi na uspokojenie trochę oddechu. Znów zerknęła za siebie. Strzemecki naprawdę sobie poszedł. Mamrotał słowa pod nosem, ale coś w Maksie musiało go odstraszyć. Niepodobne do niego, by tak po prostu się poddał bez rujnowania jej życia bardziej. Mimo wszystko odetchnęła z ulgą. Może jednak przeszedł jakąś zmianę na lepsze.

— Dobra, przepraszam, bo z tego wszystkiego zapomniałem, po co tu przyszedłem — powiedział Maks. — Karol mówił mi, o której kończysz, wbijam trochę bez zapowiedzi, ale Ala się strasznie głupio czuje z tamtą sytuacją.

— Niepotrzebnie — odparła natychmiast Michalina. — Każdy z nas miał wtedy słaby dzień. Zdarza się, prawda?

Coś w spojrzeniu Maksa krzyczało „a właśnie, że nieprawda", ale nie odpowiedział. Uśmiechnął się za to. Uniósł lekko prawy kącik ust, uwidaczniając dołeczek w policzku. Naprawdę przypominał Misi anioła z obrazów, cherubina z kręconymi włosami. Anioł nie zrobiłby jej krzywdy paplaniem, co zobaczył w krzakach przy wydziale. Ta nagła myśl narysowała nad głową Maksa złotą aureolę. Michalina chciała wierzyć, że tak było, kiedy na niego patrzyła, czekając na odpowiedź. Potrzebowała komuś zaufać. Dlaczego nie mogła zaufać Maksymilianowi Kanderskiemu?

— Niby się zdarza. Nieważne. Idziemy z Alką na otwarcie nowej knajpki na Oliwie. Zarezerwowaliśmy nawet stolik, mam dać znać, czy ciebie też dopisać. Piszesz się?

Otworzyła usta, by zaraz je zamknąć. Nie powinna odmawiać. Raz, wyglądałoby to źle, a dwa, Maks mógłby nabrać jeszcze więcej podejrzeń. Pokiwała głową. Pisała się. Wiedziała, że będzie musiała bardzo kombinować, aby zjeść absolutne minimum, ale nie miała innego wyjścia. Należało przybrać maskę, zagrać dobrą narzeczoną przed znajomymi Karola. Obiecała mu przecież! Właśnie tę obietnicę złamała. Wciąż czuła dotyk ust Sylwestra na swoich ustach, dzielnie jednak udawała spokój. Musiała zacisnąć dłoń w pięść, by znów nie dotknąć dolnej wargi. Zupełnie tak jakby to miało przywrócić ją do momentu sprzed chwili. Zasługiwała na wieczne potępienie. Maks mógłby powiedzieć Karolowi. Chciała, by ktoś na nią nakrzyczał. Postawił do pionu. Zrobił jej krzywdę.

Zachwiała się na samą myśl. Maks natychmiast dotknął lekko łokcia Michaliny, ratując przed upadkiem. Udała, że to wina oblodzonego chodnika, nie zaś wizji pokutowania za grzechy. W wizji tej wypadała z okna gdyńskiego wieżowca, leciała w nieskończoność z rozłożonymi rękami, ale Misia nie potrafiła zwizualizować sobie końca. Rozpłaszczenia na chodniku. Czy jej głowa roztrzaskałaby się jak porcelanowa filiżanka, na drobne kawałeczki obryzgane krwią? Czy poczułaby uderzenie? Czy miałaby okazję zaczerpnąć ostatni raz oddechu świeżego powietrza? Czy...

— Misia, uważaj, błagam. Skóra mi cierpnie.

Zamrugała. Potknęła się drugi raz, co po raz kolejny było winą odejścia w dziwną, krwawą fantazję kary za zbrodnię. Nie mogła dać sobie w twarz na otrzeźwienie — mogła za to połknąć tabletkę mającą moc wyciszania nieproszonych myśli. Znów zostawiając swój samochód na wydziałowym parkingu, poszła za Maksem do jego auta, poszukując w torebce schowanej buteleczki z lekami. Znalazła ją dopiero, kiedy usiadła już na miejscu pasażera. Pusta. Nie miała już ani jednej tabletki. Nie liczyła, ile ich brała, już dawno przestała stosować się do karteczki, którą dostała razem z receptą. Przełknęła ślinę, czując nagłą suchość w ustach. Myśli krążyły po jej głowie coraz intensywniej.

Powinna brać jedną bądź dwie w przypadku ataku paniki, ale w pewnym momencie zaczęła je łykać jak cukierki — kończyła wyciszona zbyt mocno lub postawiona na krawędzi z zawrotami głowy, jednak zazwyczaj ustawało chociaż drżenie rąk. Musiała zadzwonić po nową receptę. Nie mogła zrobić tego teraz. I tak musiałaby najpierw zamówić konsultację z lekarzem, czyli wykonać dwa telefony przy Maksie, które uświadomiłyby mu, że narzeczona jego kolegi jest chora psychicznie. Przełknęła znów ślinę, ciężko. Wraz z tym przyszły mdłości. Nie mogła pójść na lunch.

— Misia?

Usłyszała Maksa z oddali, przez szybę.

— Czy... czy mógłbyś odwieźć mnie do domu?

Chrypka przybrała na sile, jakby gwałtownie zaczęło atakować ją przeziębienie. Nie wiedziała, co dodatkowo usłyszał w jej głosie Maksymilian, ale nawet nie dopytywał — pokiwał po prostu głową, po czym ruszył z parkingu. Wcześniej podał jeszcze Michalinie butelkę wody. Mocno drżała jej dłoń i musiała złapać za nadgarstek, by nie oblać sobie płaszcza. Nie poczuła ulgi, jedynie mdłości powróciły, znacznie silniejsze. Przymknęła oczy. Musiała zostać sama. Sama. Samasamasama. Powtarzając słowo w głowie bez końca, w końcu zgubiła jego znaczenie. Nic nie miało znaczenia.

Tylko cisza, samotność, zimna posadzka łazienki.

*

Nie miała czym wymiotować, więc wkładanie dwóch palców do gardła poskutkowało jedynie podrapaniem podniebienia. Wypluła do toalety ślinę zabarwioną na czerwono i spuściła wodę. Potem bez sił opadła na chłodne kafelki. Czuła bicie serca wszędzie — w skroniach, w palcach u rąk i u nóg. Przymknęła powieki, próbując uspokoić ciało. Umysłu nie potrafiła. Wciąż, bez końca, na zapętleniu odtwarzała krótki pocałunek w krzakach. Przycisnęła dłonie do brzucha, oprócz mocnego bum-bum czując w podbrzuszu też naprawdę dziwne uczucie, dalekie, zbyt odległe, wprawiające resztę ciała w drżenie. Nie. Nie. Nie mogła. Otworzyła oczy i wytężyła słuch. Była sama w domu. Wpatrzona w zamknięte drzwi łazienki na piętrze próbowała wyłapać choćby złudzenie hałasu świadczącego o tym, że zbliża się któryś z domowników, by ją otrzeźwić. Nic. Spokój sopockiego osiedla.

Odwróciła głowę z powrotem w stronę białego sufitu i po raz kolejny przymknęła powieki. Z jedną dłonią położoną płasko na brzuchu, zacisnęła mocno wargi, po czym podciągnęła lekko spódniczkę. Wsunąwszy drugą, lodowato zimną dłoń pod rajstopy, a potem figi, nie powstrzymała głośnego westchnienia. Myśli galopowały bez żadnej kontroli, rozwinęły scenariusz sprzed wydziału, powróciły do głęboko zakopanych wspomnień — palców wplątanych w miękkie, kręcone włosy, gówniarskich chichotów przy wbieganiu do mieszkania na dziesiątym piętrze, poduszki pachnącej specyficzną mieszanką zapachów przypisanych konkretnej osobie. Ust, które dziś odblokowały w niej coś, co przez rok zaprzeczania, przerzucania z kąta w kąt, prób całkowitego zapomnienia powróciło ze zdwojoną siłą. Potrzebę. Ochotę. Potrzebę i ochotę. Zachciankę.

Jak przez mgłę usłyszała własny jęk, mnąc koszulę zaciskaniem na niej palców. Ciało Misi zapomniało słowa „orgazm", a co dopiero przyjemnego uczucia bezwładności, który ten ze sobą przynosił. Mimo wszystko chwila zapomnienia trwała bardzo krótko, z głębokim „och" wypuściła z siebie gwałtowny szloch. Przewróciła się na bok i skuliła, nie hamując płaczu. Wyła niczym zarzynane zwierzę, przeklinając Sylwestra. Przeklinając władzę, którą miał nad nią, niezależnie od tego, ile czasu minęło od tamtego dnia. Cholernego końca roku, będącego dla niej wtedy końcem świata.

Wrócił. Rozpoczął coś nowego. Apokalipsę. Misia nigdy nie czuła się tak martwa i żywa jednocześnie. Płacząc z całej siły, boleśnie, głośno, wiedziała już, że tego, co zostało w niej dziś obudzone, nie uśpi żadna dawka hydroksyzyny czy xanaxu.

Continue Reading

You'll Also Like

853K 49.3K 199
Ja to tylko tłumaczę rozdziały postaram się dodawać najszybciej jak tylko mogę (O_O) Opis: Wang Yi jest wczesnym złoczyńcą w dziewczęcej powieści ma...
3.1K 197 129
trochę przekleństw może być są też shipy : sanegiyuu genmui obamitsu tankana Zennezu
46.1K 202 12
One shoty 18+ . W większości kobieta z kobietą, mogą się pojawić też inne, ale bądźmy szczerzy... ✨Women✨ Bo "próżno w winie albo we śnie szukasz uci...
30.4K 2.5K 126
Czarek odkąd został Adoptowany przez Anne i Wiktora bardzo się zmienił. Tutaj będę pisać różne opowieści z ich życia prywatnego. (nie inspiruje się z...