Wczesna jesień

By krowawberecie

1.3K 60 628

Michalina od urodzenia miała zaplanowane życie, ale boleśnie zderzyła się z rzeczywistością, kiedy jej pragni... More

1. MANIERY, KTÓRE KAŻDY CHCIAŁBY MIEĆ
2. GDZIE MAM USIĄŚĆ, ŻEBY WRESZCIE ZOSTAĆ SAM?
3. ODWRACAJĄC SIĘ OD ŚWIATŁA
(TROCHĘ MAM KACA, ŻE TAK TO SIĘ ZACZYNA)
4. W MIEJSCU DUSZY SZCZERBA
(MUSZĘ CIĘ PUŚCIĆ)
5. NIGDY WIĘCEJ NIE TAŃCZ ZE MNĄ
(W TYM SAMYM MIEJSCU CO OSTATNIO)
6. MAM ZŁE SNY, KIEDY NIE ŚPIĘ
(TO NIE PRZYPADEK, ŻE JESTEŚMY RAZEM)
8. DZIŚ NA PLAŻY PADA ŚNIEG
(POZWÓL NA TO, BYM MÓGŁ Z TOBĄ BYĆ)

7. STRASZNA CHAŁA W GŁOWIE

79 3 30
By krowawberecie

MICHALINA

Michalina uświadomiła sobie, jak bardzo oderwana była od rzeczywistości swoich znajomych, gdy została weń brutalnie wrzucona. Stojąc na środku parkietu, próbowała przywołać w pamięci, kiedy ostatnio tańczyła. Tak naprawdę tańczyła — nie liczyła momentów, w których prowadził ją Karol. Chronił wtedy Misię przed tłumem, przed stresem. Bez jego ramion i czujnego spojrzenia czuła się przede wszystkim zagubiona. Nie wiedziała, co zrobić z rękami, z nogami, miała niemal bolesną świadomość grymasu na twarzy. Rejestrowała innych ludzi bardziej zapachem niż dotykiem, muzyka nieprzyjemnie huczała jej w uszach. Żałowała, że przyjechała tu samochodem. Może alkohol trochę by pomógł.

Przymknęła powieki. Próbowała w tym hałasie i przesadnej bliskości obcych ciał wyłapać jakiś rytm. Cokolwiek, czego mogłaby się rozpaczliwie chwycić w momencie największej potrzeby. Wtedy właśnie poczuła cudzy dotyk. Otworzyła szybko oczy, przekonana, że prędzej niż rytm, złapałaby co najwyżej za ogon własną paranoję. Blisko niej stał mężczyzna. Nie potrafiła go opisać w migających światłach i dusznym powietrzu — potrafiła tylko zarejestrować nagłą obecność Kacpra. Od razu rozpoznała jego brzydkie oprawki okularów. Nie dotknął jej — uniemożliwił to komuś innemu.

Dopiero w tamtej chwili Misia uświadomiła sobie przykrą prawdę — nie padła ofiarą własnej paranoi. Naprawdę niezbyt subtelnie złapano ją za tyłek! Tym gestem została gwałtownie wyrwana ze świata intensywnych kolorów pod powiekami. Oddech przyspieszył tak samo serce i chaotyczny przepływ myśli. Pozwoliła Kacprowi, by zaprowadził ją z powrotem do stolika, który ich grupa zajmowała od początku wieczoru. Misia czuła nieznośny gorąc na policzkach, bardziej z zawstydzenia sytuacją niż zdenerwowania. Wcześniej słyszała, jak Kacper coś mówił do tamtego mężczyzny, ale nie rozróżniała słów — szum w uszach wszystko zagłuszał. Sama powinna zareagować, a potrafiła tylko trzymać mocno dłoń Kacpra, jakby inaczej miała utonąć.

Musiała dochodzić północ, w klubie zrobiło się tłoczniej, wszyscy zdążyli wypić chociaż trochę alkoholu. Karolina dawno temu zarządziła wyjście na parkiet. Misia nie była zbyt chętna, ale nie chciała również zostać sama przy stoliku, dlatego bez słowa poszła za wszystkimi w tłum. Niedługo później zgubiła znajome twarze w chaotycznej fali ciał. Nie wiedziała, jakim cudem Kacper wypatrzył ją w odpowiednim momencie. Kiedy usiedli obok siebie, jedyni wśród pustych szklanek i butelek, nie miała odwagi na niego spojrzeć. Dawno go puściła — teraz nie wiedziała co zrobić z dłońmi.

— Mógłbym cię odwieźć do domu, ale przyjechałem tramwajem — powiedział Kacper, nachylony do niej tak, by nie musiał mówić przesadnie głośno.

Wzięła głęboki wdech i uniosła głowę. Czas obchodził się z Kacprem bardzo łaskawie, gdyż jeszcze dwa lata temu przytaknęłaby na słowa Karoliny, że ich kolega wygląda trochę jak szczurek. Powoli zaczynał przypominać bardziej mężczyznę niż chłopca, rysy nabrały ostrości, biła od niego dziwna dojrzałość. Misia nie potrafiła sensownie wytłumaczyć, dlaczego go nie lubiła — na pewno nie za twarz, gdyż ta momentalnie wzbudzała zaufanie. Wymyślona, pielęgnowana zadra Michaliny tkwiła głębiej, gdzieś od dwa tysiące trzynastego roku, kiedy po prostu przestała się do Kacpra odzywać. Nie mogła sobie przypomnieć ich ostatniej rozmowy. Jego głos, choć przyjemnie, brzmiał również obco. Głos z dawnego życia, wymazany na rzecz innych.

— Przyjechałam samochodem — odparła, nie mogąc uzbierać odpowiedniej ilości chłodu w słowach. — Poradzę sobie.

Pokiwał głową. Nie wiedziała, dlaczego oczekiwała, że będzie z nią dyskutował. W jej wyobraźni już mówił „nie możesz sama jechać" albo „nie powinnaś sama jechać" w zależności od tego, która forma bardziej by mu pasowała. Kacper jednak nie miał zamiaru mówić Michalinie, co ta ma robić — nawet jeśli przed chwilą ją uratował. Odwróciła wzrok w stronę parkietu, z tej perspektywy bardzo odległego. Widziała Karolinę, wymachującą włosami spiętymi w kucyka. Rękawy czarnej koszulki maksymalnie podwinęła, robiąc z niej bezrękawnik. Miała naprawdę ładne, umięśnione ramiona. Nie opuszczał jej wyśmienity humor. Misia odczuwała z tego tytułu zazdrość tak mocną, aż rozbolał ją żołądek. W taki sposób mógł dawać o sobie znać też głód, aczkolwiek szybko zbyła tę myśl. Wolała być zazdrosna niż głodna.

Odwróciła głowę z powrotem w stronę Kacpra. Odpisywał szybko na wiadomość; lekko marszczył brwi, uderzając kciukami w klawiaturę. Od kilku tygodni miał dziewczynę. Studiowała podatki i doradztwo podatkowe drugiego stopnia. Misia nie wiedziała, dlaczego zakodowała sobie tę informację w głowie. Może dlatego, bo — choć nie znała jej imienia —uważała dziewczynę za bardzo ładną. Karolina wołała za nią Calineczka przez niski wzrost. Michalina zapewne poznałaby prawdziwe imię Calineczki, gdyby Kacper ją tu dziś przyprowadził, ale cała grupa miała niepisaną zasadę — żadnych drugich połówek na spotkaniach. Wyjątkiem pozostawała połówka wódki.

Misia nie wiedziała, jak miała odezwać się do Kacpra. Nie do końca też chciała, mimo że czuła obowiązek bycia wobec niego miłą za to, co dla niej zrobił. Nadal nie wybaczyła mu postawienia na jej drodze Sylwestra Strzemeckiego oraz późniejszego zrzucania winy na kogoś innego, ale umiała docenić gest z parkietu. Nie chciała zaglądać Kacprowi do telefonu, patrzyła więc na jego twarz. Nie zwracał zupełnie na Michalinę uwagi, pisał coraz szybciej. Może nie wymieniał wiadomości ze swoją Calineczką tylko z kimś innym. Misia nie wiedziała. Był kolegą Karoliny. Karolina nie miała mu niczego za złe, tego dnia z trzy razy uderzyła go pięścią ramię — to świadczyło o jej dobrym humorze.

— Mordy, słuchajcie!

Misia w ostatniej chwili powstrzymała okrzyk grozy. Instynktownie przybliżyła się do Kacpra, którego również wystraszył nagły ruch przy stoliku. Karolina wyskoczyła znikąd — przed chwilą jeszcze wywijała na parkiecie, zadowolona z siebie. Teraz, zdyszana i spocona, nachylała się do nich, szczerząc zęby. Podskakiwała w miejscu do rytmu piosenki brzmiącej jak seria przypadkowych strzałów. Misia czuła, że nadchodził ból głowy. Musiała sobie co rusz przypominać, dlaczego tu dziś przyjechała. Dla siebie. Dla podtrzymania więzi z kimś innym niż jej narzeczony i Tosia. Robiła to dla siebie. Dla siebie.

Dla siebie, dla siebie, dla siebie.

— Mordy — powtórzyła Karolina. — Jest domówka gdzieś tam, Sławek i reszta chcą iść. Ale! No mówiłam, słuchajcie. — Machnęła ręką na Kacpra, który chciał jej przerwać. — Ale ja nie chcę iść i widzę, że wy też tak średnio. Jak teraz wyjdziemy, to Sławek nas nie capnie, bo poszedł się odlać. Szybka decyzja. Tak czy srak. Szybko!

— Gdzie chcesz znikać? — zapytał Kacper. Misia w duchu powtórzyła za nim.

— Napisałam już do Olgi. Powiedziała, że możemy przyjść na jakieś driny, bo już skończyła pisać coś tam do roboty. No to jak? Jedziemy?

— Ja nie mogę — powiedziała Misia słabym głosem. — Prowadzę, a poza tym...

— Miśka, nie będziesz się chyba uczyć w nocy jeszcze przed nowym semestrem? — przerwała jej Karolina. — Przenocujemy cię. Mamy dużą kanapę. Kacpi będzie spał na podłodze. No weźcie, stare kapcie. Oldze będzie przykro.

Michalina spojrzała na Kacpra, w tym samym czasie on spojrzał na nią. Nie umiała odczytać tego, co widziała w jego oczach. Nie miała zbytniej ochoty nigdzie iść. Karolina trafiła w dziesiątkę z nauką — Misia wyobraziła już sobie nocną sesję robienia notatek na ewentualną wejściówkę w poniedziałek. W ostatnim semestrze studiów trafiły im się ćwiczenia, przed którymi ostrzegali starsi studenci, ale przynajmniej dawały wymówkę, gdyż trzeba było systematycznie powtarzać na nie materiał. Zacisnęła mocno wargi. Karolina podskakiwała w miejscu, niecierpliwie wyczekując odpowiedzi. Misia westchnęła cicho.

— No dobrze — powiedziała.

Karolina zabębniła palcami w stolik, a potem doskoczyła do Michaliny, by zostawić na jej policzku naprawdę głośnego całusa. Kacper parsknął śmiechem. On nie dostał tak wylewnych podziękowań — Karola pokazała mu środkowego palca. Przez bardzo krótką chwilę Misia poczuła się jak kilka lat temu, kiedy siedzieli w bufecie na piętrze wydziału, przerażeni pięcioma latami wykładów, kodeksów, wejściówek, kolokwiów.

Znała już źródło bólu żołądka. Zaczęła tęsknić za początkiem. Nie tylko studiów.

*

I nawet kiedy bęęędęęę saaaaam! Nie zmienię sięęę! To nie mój świaaaat! — wyła Karolina razem z odtwarzaczem, machając wściekle głową. — Przede mną droga, którą znaaaaam! Którą ja!!! Wybrałem saaaaam!*

Misia chciała przełączyć na radio, gdyż wiedziała, że nikt prócz niej nie lubi Myslovitz, lecz najwyraźniej pijana Karolina została ich fanką. Wcześniej śpiewała również „Dla ciebie", co wychodziło jej o wiele gorzej, gdyż cały czas myliła słowa. Kacper przylgnął plecami do swojego siedzenia — wyglądał jak człowiek rozważający wyskoczenie przez okno.

— Pięknie śpiewasz, Karola, ale weź już skończ — powiedział.

Misia parsknęła śmiechem. Nie wiedziała do końca dlaczego ją to rozbawiło. Może ze stresu, że Karolina nabija się z Myslovitz, a może przez minę Kacpra. Tak musieli wyglądać ludzie z chorobą lokomocyjną, na chwilę przed zwymiotowaniem obiadu.

— Jo tam, dupa cicho — burknęła Karola, bębniąc palcami o deskę rozdzielczą do rytmu piosenki. — Misia jakby mogła, to mnie by słuchała w samochodzie zamiast Rojka. Co nie, Misia?

Michalina przytaknęła, zerkając jednocześnie na Kacpra w lusterku. Posłał jej krzywy uśmiech — odwzajemniła go nieśmiało. Widziała, że po wyjściu był bardziej rozluźniony. Misia próbowała w samochodzie przejąć trochę wesołości Karoliny, nie chcąc dłużej tkwić myślami na parkiecie czy przy innym Sylwestrze Strzemeckim. Tego wieczoru uparcie wpychała go za mgłę. Trzymała tam też Karola, którego zostawiła zeszłej nocy w apartamencie.

Nie pisała ani nie dzwoniła do niego w obawie, że przypadkiem powiedziałaby o swoich planach na sobotę. Nie uwzględniały jej narzeczonego — miała na to żelazną wymówkę w postaci zasad grupy. Karolina i Kacper pewnie nie wnieśliby sprzeciwu, gdyby zaprosiła go na drinki, ale Misia nawet o tym nie pomyślała. Odsunęła Karola odrobinę z myślą o jego dobrym samopoczuciu. Nie bawiłby się z nimi dobrze — nie zrozumiałby, dlaczego najbardziej chamskie odzywki w tym gronie uchodzą na sucho. Powtarzała to sobie uparcie, sunąc przez Wrzeszcz z palcami zaciśniętymi mocno na kierownicy.

Karolina mieszkała na osiedlu położonym niedaleko drogi szybkiego ruchu prowadzącej w stronę lotniska. Misia musiała słuchać wytycznych koleżanki, żeby dobrze zjechać, chociaż do końca nie miała pewności, czy powinna pijanej Karolinie wierzyć. Jeszcze w windzie nadal targały nią wątpliwości, ale na widok dziewczyny Karoli poczuła się pewniej. Olga uściskała Misię na powitanie, otulając jednocześnie mgiełką subtelnie słodkich perfum. Kacpra cmoknęła w policzek — po chwili zmazywał już kciukiem ciemnoróżowy ślad szminki. Misia nie widziała powitania Olgi z Karoliną, gdyż zdążyła wejść do salonu, aczkolwiek po odgłosie cmoknięcia zgadywała, że zrobiły to wylewnie.

Michalina została zaproszona do mieszkania Karoliny jakieś dwa razy w ciągu pięciu lat studiów — raz na domówkę, a raz na wieczorek nauki do egzaminu ustnego z prawa administracyjnego. Kilka dni później Michalina zdała na piątkę, zaś Karolina świętowała w następny weekend swój dzielnie wywalczony dostateczny. Teraz, podczas trzeciej wizyty, Misia zwróciła uwagę na zmiany, jakie zaszły w salonie. Oddzielony od kuchni półścianką wydawał się większy, bardziej zielony, mniej imitujący pokój starego kawalera. Pod dwoma sporymi oknami stały kwiaty w donicach, na kanapie leżała fioletowa narzuta, wokół popielniczki na stoliku Misia nie dostrzegła ani jednej smugi popiołu. Widziała tu bardziej Olgę niż Karolinę. Wzięła głęboki wdech. Może powinna wprowadzić „witkowski akcent" w mieszkaniu Karola? Ta nagła myśl wytrąciła ją z równowagi.

— Misia, jak ja cię dawno nie widziałam! — Usłyszała nagle za plecami głos Olgi. — Pokaż pierścionek!

Drgnęła i zamrugała szybko, patrząc na Olgę tak, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Ta stanęła nagle przed Misią, uśmiechnięta od ucha do ucha, a potem pociągnęła w stronę kuchni. Kacper z Karoliną usiedli na kanapie, sprzeczając o coś — Karolina po chwili przywaliła mu mocno pięścią w ramię, próbując wyegzekwować przytaknięcie. Misia patrzyła na to, jedną nogą wciąż w uporczywej myśli, że pozostawała w życiu Karola niewidzialna. Czy ktoś ją dostrzegał, wchodząc do jego mieszkania; dokładnie tak, jak ona od razu dostrzegła Olgę? Czy Michalina była osobą, czy tylko cieniem? Czy ktoś mówił o niej osobno, poza Karolem, poza jego życiem, poza jego planami na przyszłość? Czy Alicja i Maks rozmawiając z nią, myśleli o niej jako o Michalinie, czy może jako narzeczonej ich wspólnego kolegi?

— Misia?

Znów drgnęła. Potrząsnęła głową, próbując wytrząsnąć z niej wszystkie głupie myśli. Dlaczego teraz się na tym skupiała? To nie miało sensu. Spojrzała na Olgę. Widziała w jej oczach cień zmartwienia, może niepokoju. Pewnie uznała Misię za dziwaczkę. Było w tym trochę prawdy, lecz Misia nie chciała być tak postrzegana tego wieczoru. Słyszała w głowie głos matki o wrażeniu, jakie powinna robić — tym razem sama, bez Karola. Przebywała jednak ze swoimi znajomymi, miała z nimi więcej wspólnego, nie musiała już pokazywać lepszego profilu za wszelką cenę. Ale mogłabym, dodała w myślach. Wyciągnęła dłoń w stronę Olgi, pokazując tym samym pierścionek zaręczynowy.

Gdy Olga oglądała błyszczący na malinowo kamień, Misia przyglądała się jej. W alternatywnej rzeczywistości, w której Alina odniosła większe sukcesy rodzicielskie, Michalina wyglądała jak Olga. Miała dwadzieścia centymetrów wzrostu więcej, ładną postawę, figurę świadczącą o szybszej przemianę materii, potrafiła subtelnie podkreślić wielkie oczy, ładnie upiąć włosy. Patrząc na dziewczynę Karoliny, Misia widziała lepsze odbicie siebie. Uderzyło ją to już wtedy, gdy przypadkiem poznała Olgę na imprezie kuzynki Karola. Jakoś rok temu, dwa miesiące po wyjeździe Sylwestra z Trójmiasta. Olga robiła wtedy wrażenie, chociaż urodą nie wyróżniała się z tłumu. Najwyraźniej miała coś, czego Misi brakowało i nie potrafiła tego w sobie znaleźć, nieważne jak ostro strofowała ją matka.

— Śliczny pierścionek — przyznała Olga, znów wyrywając Michalinę z zamyślenia. — Chociaż do ciebie bardziej pasowałby szafir. Widać, że nikt Karolowi nie pomagał w wyborze.

Misia w oczach Olgi widziała lekkie rozbawienie, dlatego sama parsknęła śmiechem — bardziej z poczucia obowiązku niż szczerze. Schowała dłoń za plecami, nie chcąc kontynuować tego tematu. Przyszły do kuchni zrobić drinki, o których mówiła wcześniej Karolina. W ich lodówce znalazły tylko rum i dwie butelki wody gazowanej. Olga zacmokała z niezadowoleniem, ale po namyśle zgodziła się na mocniejsze mojito. Przyznała przy tym, że liczyła na domyślność Karoliny w kwestii kupna alkoholu.

— Mogliście przystanąć przy jakimś nocnym, ale dobra, nieważne. Karoli to i tak wystarczy jeden drink, potem pójdzie spać i wstanie jutro po południu — powiedziała w końcu, mimo wszystko patrząc na swoją dziewczynę z pewną dozą czułości. — Pokrój mi limonki, dobrze?

Misia pokiwała głową. Zapadła między nimi cisza — obie słuchały sprzeczki Karoliny z Kacprem. Dyskutowali o jego dziewczynie, o której Michalina już swoje pomyślała w klubie. Nie miała w tej sprawie nic do dodania, dlatego tylko podsłuchiwała, krojąc zawzięcie limonki. Myślała jednocześnie o tym, czy Karol wiedział, że pasował do niej szafir, nie granat. Lubiła swój pierścionek. Przywykła do jego widoku na palcu, dostała pasujące doń kolczyki. Nie narzekała, ale zastanawiała się po prostu, czy Karol dobrał kolor świadomie? Czy wziął pierwszy lepszy kamień otoczony diamencikami, patrzył po cenie? Diamenty były drogie, aczkolwiek dla Michaliny nie miały większego znaczenia. Gdyby Karol dał jej plastikową obrączkę z automatu pod marketem, pewnie też by ją przyjęła — dowód miłości nie miał przecież określonej ilości karatów.

— Misia. Misia! Misia, stop!

Podskoczyła i wytrzeszczyła oczy na deskę przed sobą. Pokroiła wszystkie limonki. Dosłownie wszystkie. Patrzyła na pokaźny stosik małych łódek, później przeniosła wzrok na pustą misę. Olga odwróciła się dosłownie na moment, żeby pokruszyć lód, odmierzyć rum, zerwać listki mięty. W tym czasie Misia uparcie siekała cytrusy, rozmyślając o Karolu i jego intencjach. Nie wiedziała, co powiedzieć. Gorączkowo myślała jak przywrócić większość limonek do pierwotnego stanu, ale nie miała takich mocy.

— Przepraszam — powiedziała cicho. — Zamyśliłam się.

— Nic się nie stało — zapewniła od razu Olga. — Schowam je do lodówki, będę je po prostu wrzucać do dzbanka z wodą. Naprawdę nic się nie stało. Ale może lepiej idź do nich — wskazała głowę Karolę i Kacpra — bo się zaraz pozabijają.

Misia zrozumiała aluzję, by po prostu usiadła i niczego nie dotykała. Posłała Oldze jeszcze jedno przepraszające spojrzenie, ale ta machnęła ręką. Nie wyglądała nawet na poirytowaną. Zapewne bardzo dobrze grała. To musiało być przydatne w życiu z Karoliną, która na ogień reagowała nie gaśnicą, a po prostu rozpalała dwa razy większe ognisko. Gdy Misia usiadła naprzeciw niej i Kacpra, Karola miała już rumieńce od żywiołowej dyskusji. Kacper zdjął okulary, przez co jego oczy wydawały się śmiesznie małe. Marszczył brwi.

— Co ty masz za problem, nie rozumiem — burknął. — Ty wiecznie masz problem.

Wiecznie masz problem — przedrzeźniła go Karolina, wywalając przesadnie język przy mówieniu. — Słuchaj, Kacpi, ty jesteś taki głupi czasem, że ja nie wiem. Tobą chyba rzucali jak paczką na poczcie w Sierakowicach.

— Nie rozumiem ani słowa z tego, co teraz powiedziałaś.

— Misia na pewno rozumie. — Karolina naglę odwróciła głowę w jej stronę. — Misia?

Michalina wytrzeszczyła oczy. Usiadła obok nich, żeby ochłonąć po limonkowej katastrofie, ale teraz dwie — a nawet trzy, gdyż Olga również przyszła do salonu — pary oczu patrzyły na nią wyczekująco. Nerwowym ruchem założyła włosy za uszy i odchrząknęła. To był jej moment. Przez cały wieczór robiła co najwyżej za podpórkę na parkiecie, teraz mogła wreszcie zabłysnąć.

— Sierakowice to koniec świata? — zawyrokowała.

— No nie wiem — powiedziała Olga, uczynnie podsuwając wszystkim wysokie szklanki. Drinki pachniały intensywnie miętą oraz limonką. — W Sierakowicach na targu to moja mama mi zawsze kupowała takie spodnie z naszytymi kwiatkami.

— Kurwa, mi też! — Karolina podskoczyła, rozlewając trochę alkoholu na narzutę. — I potem mówiła mojej głupiej ciotce Danie, że to mi ojciec przywiózł z Londynu. A to z Sierakowic od takiego jednego Kaszuba było. Moja matka to jest taka złotówa. Powie ci Gucci, a za plecami palce krzyżuje.

— Kupiła ci mieszkanie — stwierdził cicho Kacper, patrząc na nią z politowaniem.

— Ojciec mi kupił, kretynie kartuski. Moja matka tylko biadoliła na metraż, nic więcej.

— Ej, twoja mama jest bardzo miła — powiedziała Olga. — Dzwoni pytać, czy Karo ma kawalera i wiecie, ona się potem tak śmiesznie gotuje. Z uszu jej para leci.

Na usta Misi niekontrolowanie wypłynął uśmiech, kiedy słuchała tej wymiany zdań i widziała, jak Karola próbuje być na Olgę zła. Ostatecznie po prostu klepnęła ją w kolano bez przekonania, jednocześnie posyłając Kacprowi wrogie spojrzenie — tak na wszelki wypadek, gdyby chciał coś w tej kwestii dodać. Nie śmiał wtrącić trzech groszy, schował się za swoją szklanką, ewidentnie rozbawiony. Misia upiła drinka i nie powstrzymała grymasu, gdy poczuła na języku wyraźny smak rumu. Olga nie przesadzała z „mocnym mojito" — dwa łyki gwarantowały zawrót głowy. Tego jednak potrzebowała teraz Michalina, by wrzucić choć trochę na luz.

— Hej, Misia, bierzesz ślub w lipcu? Po obronie? — zagadała nagle Olga. Wyglądała na szczerze zaciekawioną.

Misia zamarła, zaskoczona. Nie spodziewała się tego pytania. Czekała, aż wrócą na podobne tematy do tego sprzed chwili, by mogła śmielej dołączyć, jak ostatnio do Maksa i Alicji. Nie chciała mówić o sobie. Upiła jeszcze jeden, trochę większy łyk drinka. Czuła już ciepło rozlewające się po ciele — wraz z tym uczuciem przyszła świadomość uwięzienia w mieszkaniu. Nie mogła prowadzić samochodu. Musiała odpowiedzieć. Trzy pary oczu znów prześwietlały jej twarz. Odchrząknęła.

— Tak, dwunastego lipca — odpowiedziała.

Kacper gwizdnął. Olga posłała mu karcące spojrzenie, ale nie wzruszyło go to. Mojito najwyraźniej też trochę na niego podziałało.

— Z Karolem Słotą? — zapytał niby neutralnym tonem, aczkolwiek Misia wyczuła w tym jakąś nieprzyjemną nutę.

— No przecież wiesz, że ze Słotą — burknęła Karolina. — Głupio pytasz. Daj jej żyć. Sam byś chciał prawnika z Jagiellona.

— Widzisz, znowu masz problem. Czy ja coś mówię?

— Może nie mówisz, ale swoje pomyślałeś — odparowała od razu Olga.

— Więc lepiej zamknij japę — dodała jeszcze Karola.

Misia zapadła się trochę na swoim miejscu. Gdyby dziewczyny od razu nie stanęły w jej obronie, Kacper dodałby pewnie niemiłą uwagę. Chciała powiedzieć coś, co ucięłoby ten drażliwy temat, a jednocześnie dało wszystkim jasno do zrozumienia — jeśli mieli problem z Karolem, mieli problem z nią. Nadszedł czas, w którym powinna stanąć za nim murem, tak jak on zrobiłby to dla niej. Kiedy tylko o tym pomyślała, usłyszała dzwonek swojego telefonu.

Karol. Dzwonił Karol. Jak wyczuł, że o nim rozmawiali? Może zapiekły go policzki, uszy? O co zamierzał zapytać? Wstrzymała oddech, czując nieprzyjemne ukłucie w sercu. Dłoń trzymająca telefon zaczęła widocznie drżeć. Musiała mocniej zacisnąć na nim palce, ale nic to nie dało — jedynie zbielały jej knykcie. Misia przeprosiła wszystkich cicho i ruszyła szybko w stronę sypialni dziewczyn. Od razu zamknęła za sobą drzwi. Dopiero wtedy odebrała, właściwie w ostatniej chwili. Karol musiał usłyszeć z pięćset sygnałów.

— Halo?

Głos nie zdradził nerwów, zabrzmiała zadziwiająco spokojnie. Oparła się plecami o drzwi i utkwiła wzrok w ciemności. Do środka wpadało światło lampy z podwórka, dzięki czemu wraz z kolejnymi mrugnięciami widziała coraz lepiej kontury mebli. Na łóżku leżały porozrzucane papiery, przy drzwiach balkonowych któraś z dziewczyn porzuciła spodnie. Prawdopodobnie Karolina. Misia odnalazła pewien rodzaj komfortu w możliwości wyliczenia tego, co widzi. Dłonie jednak nadal drżały. Czuła ciepło w całym ciele, najbardziej w policzkach. Musiały płonąć czystą czerwienią.

— Już myślałem, że nie odbierzesz — powiedział Karol. Nie ukrywał lekkiej nuty pretensji. — Martwiłem się.

— Przepraszam...

... piję mojito ze znajomymi z roku. Tak łatwo było to wymówić w myślach swobodnym głosem, może lekko rozbawionym, zdradzającym trzy łyki alkoholu. Kiedy Michalina próbowała wykrztusić z siebie cokolwiek, język odmówił posłuszeństwa. Nie mogła. Nie mogła mu powiedzieć. Przecież wczoraj uciekła z apartamentu, napisała mu na karteczce, że musiała iść. I co, tego samego wieczoru już balowała u Karoliny w mieszkaniu, popijała drinka, może jeszcze chichotała jak ostatnia idiotka? Jak okropnie by brzmiała! Gdyby Karol jej to zrobił, na pewno poczułaby się trochę zraniona. Jakie trochę — bardzo! Bardzo zraniona! Teraz płonęły nie tylko policzki Michaliny, ale cała stała w płomieniach. Piekielnych.

— ... nie słyszałam telefonu — dokończyła słabo. — Nie czuję się najlepiej. Przepraszam.

Skłamała. Po raz kolejny skłamała Karolowi. Zacisnęła mocno powieki, błagając, by łzy przyszły trochę później. Najpierw musiała przeżyć tę rozmowę. Poczucie winy powoli związywało żołądek w supeł, wykręcało wszystkie myśli na drugą stronę. Dlaczego cały czas robiła coś nie tak? Nie powinna uciekać, nie powinna zjadać tej czekoladki z bombonierki Patrycji, nie powinna spać do dwunastej, nie powinna jechać do klubu na Tkackiej, a na pewno nie powinna przyjeżdżać do mieszkania Karoliny Szewczyk na drinki z rumem i limonkami. Misia po raz kolejny pozwoliła, by ktoś zaszczepił jej w głowie nieodpowiednie myśli. Wcześniej Strzemecki tym głupim pytaniem, teraz Olga równie głupią uwagą. Karol nie kupił pierścionka z granatem bezmyślnie. Zadzwonił o pierwszej w nocy, gdyż Misia milczała cały dzień. Dlatego go wybrała — bo się o nią troszczył.

— Obudziłem cię? — Głos Karola złagodniał. — Cholera, rzeczywiście, jest późno. Straciłem poczucie czasu.

— Nie obudziłeś mnie. Nic nie szkodzi. Wszystko dobrze. Przepraszam.

— Nie przepraszaj mnie, Misiu. Odezwij się jutro, dobrze? Śpij spokojnie. Kocham cię.

— Ja... Dobranoc.

Wcisnęła czerwoną słuchawkę. Zrobiła to tak szybko, a zarazem tak gwałtownie, że telefon wypadł jej z ręki i uderzył o podłogę. Nie wiedziała, czy miała ochotę wybuchnąć płaczem, czy bardziej zwymiotować. Ukucnęła, po czym zaczęła klepać zimne panele w poszukiwaniu telefonu. Podskoczyła gwałtownie, kiedy ktoś powoli uchylił drzwi, wpuszczając do środka trochę światła. Odwróciła głowę. Kacper patrzył na nią bez cienia tej dziwnej wrogości z wcześniejszej wymiany zdań. Wręcz przeciwnie — widziała na jego twarzy zmartwienie, a przynajmniej takie odniosła wrażenie.

— Wszystko okej? — zapytał, wyciągając dłoń w jej stronę.

Nie odpowiedziała, ale skorzystała z pomocy — oparta o Kacpra podniosła się o wiele pewniej na drżących nogach. Schowała telefon za plecami, jakby miał zdradzić wszystkie wypowiedziane wcześniej kłamstwa. Misia ciężko przełknęła ślinę, wciąż wymieniając spojrzenia z Kacprem. Nie wiedziała, dlaczego znów myślała, że usłyszy z jego ust uwagę. Po raz kolejny cierpliwie czekał na moment, w którym sama dojdzie do siebie; przybierze na twarz pogodną maskę, poprawi koszulę i wróci do salonu.

— Sylwester wrócił do Sopotu — oznajmiła nagle.

Nie chciała tego powiedzieć. Była wręcz pewna, że ta myśl nie pojawiła się w jej głowie, by Misia mogła ją zweryfikować. Po prostu wyskoczyła niekontrolowanie spomiędzy warg, tak niekulturalna jak beknięcie. Imię Strzemeckiego smakowało na języku dziwną goryczą, którą mógłby zeń spłukać tylko łyk drinka. Kacper patrzył na Misię normalnie, bez cienia zaskoczenia, bez negatywnych emocji przyczajonych pod powierzchnią. Poprawił oprawki okularów i westchnął cicho.

— Wiem — przyznał. — Klawisz mi powiedział. Sylwek był na bankiecie, prawda?

Pokiwała głową. Kacper wiedział, ale i tak zapytał. Sądziła, że powie więcej, jednak zrobił coś, czego w życiu by się nie spodziewała — przytulił ją. Objął ramionami, nie jakoś przesadnie mocno, acz na tyle, by Misia poczuła miękkość jego swetra. Wstrzymała oddech, a kiedy wypuściła głośno powietrze, musiała odwzajemnić ten uścisk, inaczej jej plecami wstrząsnąłby szloch. Przytulona do Kacpra, gdy czuła jego perfumy, miętę, limonkę, lekką mgiełkę papierosowego dymu — nie miała odwagi zapłakać. Mogła tylko trwać, słysząc nierówne bicie serca, chłonąc obce ciepło.

Zrozumiała, co oznaczał ten gest.

Kacper powiedział „przepraszam", choć niczym nie zawinił. Po prostu wiedział, czego Misia potrzebowała akurat w tamtym momencie. By ktoś udawał, że ją rozumie. By ktoś udawał, że wchłania jej ból. Przez pięć minut sama chciała poudawać. Cokolwiek.

*

Leżąc w ciemnościach salonu Karoliny, na rozłożonej kanapie i w pachnącej pościeli, Misia snuła domysły. Nie mogła zasnąć, mimo że wypiła dwa drinki, a Kacper oddychał już spokojnie na materacu tuż obok. Gdyby wychyliła się lekko, mogłaby zapewne dotknąć palcem jego czoła. Wracając do domysłów, oczywiście dotyczyły Kacpra. Gest sprzed kilku godzin, krótkie przytulenie wprowadziło Misię w stan zawieszenia bowiem nie miała zielonego pojęcia, co powinna o tym myśleć. Z jakiegoś powodu tego potrzebowała. Z drugiej zaś strony nie rozumiała, dlaczego Kacper to zrobił. Nie odezwał się do niej więcej, nawet na nią nie spojrzał.

Gdyby posłuchała swojej intuicji trzy lata temu i zabrała Rydzewskiego na bankiet, prawdopodobnie on zostałby jej narzeczonym. Pasował do idealnego obrazka ojca wszystkim prócz stanu konta, ale Andrzej potrafiłby dodać brakujący element do zięcia perfekcyjnego pod wszystkimi innymi względami. Kacpra cechowała duża kultura osobista, ubytki w urodzie dotychczas uzupełniał wiedzą, planował zrobić doktorat, potem aplikację sędziowską, jego ojciec był ważnym graczem na rynku giełdowym. Misia jednak w dwa tysiące jedenastym roku nie przejawiała Kacprem Rydzewskim zainteresowania w najmniejszym stopniu. Dlatego miała stanąć na ślubnym kobiercu z Karolem Słotą zaś przez ponad rok krew Andrzejowi Witkowskiemu psuł Sylwester Strzemecki.

Znów rozbolał ją żołądek. Nie powinna myśleć o takich bzdurach. Znów wymówiła w myślach imię Sylwestra, a to natychmiast przywołało jego twarz. Musiała z tym skończyć. Nie mogła zamknąć oczu, ale nie potrafiła utrzymać ich otwartych. Sama siebie skazała na tonięcie we wspomnieniach, wystarczył kawałek nieprawdopodobnego scenariusza. Przypomniała sobie za co przede wszystkim nie lubiła Kacpra. Gdyby nie on, nigdy nie poznałaby Sylwestra na tamtej domówce. Zobaczyłaby go z drugiego końca pokoju, westchnęła z dziwną tęsknotą za czymś, co nie było jej pisane, a potem o nim zapomniała. Niestety, przedstawiono jej osobę, która bez większych starań potrafiłaby zniszczyć poukładane życie jednym zdaniem. Prawie mu się to udało ledwie tydzień temu. Nie mogła pozwolić na więcej. Z tak intensywną myślą zasnęła, zaciskając palce mocno na kołdrze.

Nie czując kaca po wizycie w mieszkaniu Karoliny, Misia nastawiona była na tydzień naprawiania szkód. Zaczęła już w niedzielę nauką na ewentualną wejściówkę otwierającą nowy semestr. Znów posprzątała w pokoju, po czym odmówiła zjedzenia prawego Twixa od Patrycji i dzielnie zniosła fochy siostry z tego tytułu. Wiedziała, że to pogorszy ich relacje, gdyż nikt nie miał gorszych humorów niż młodsza Witkowska, ale od Walentynek traktowała Misię lepiej. Już w poniedziałek jednak zajęła łazienkę na prawie dwie godziny, przez co Michalina musiała umyć zęby w kuchni, bo drugą okupowała wściekła matka.

To nie był koniec poniedziałkowych katastrof. Pierwszych ćwiczeń co prawda nie otworzono wejściówką, aczkolwiek prowadzący miał na imię Karol, co przypomniało Misi o narzeczonym i rozbolał ją brzuch. Musiała do niego zadzwonić, nie zrobiła tego jednak przez cały dzień, uznawszy, że skoro nie ma nic do powiedzenia, to nie będzie Karolowi zawracać głowy. Do nikogo się właściwie nie odzywała, nawet do Karoliny — nie miała z tym trudności, gdyż obok niej tkwił Kacper, unikający Misi jak ognia. Przypomniał jej o Sylwestrze, zapewniając bezsenną noc z poniedziałku na wtorek. Gdy w końcu zasnęła, we śnie wielka ręka próbowała ją udusić i uratował Michalinę dopiero budzik.

We wtorek znów przeżyła prawie połowę dnia bez otwierania ust w celu innym niż wzięcie łyka kawy. Nikt nie czuł też potrzeby mówienia czegokolwiek do Michaliny, prócz opiekuna koła, któremu przewodniczyła. Przyjęła na siebie spory projekt i nawet nie mrugnęła mimo świadomości, że powinna poświęcić więcej czasu ślubowi oraz magisterce. Nie chciała zawieść kolejnej osoby, nawet jeśli miałaby rozciągnąć dobę do trzydziestu godzin, by ze wszystkim zdążyć. Trochę pocieszyła ją wizja ciężkiej pracy, będącej jednocześnie wymówką do niewychodzenia z pokoju. Po ostatnich dwóch wyjściach miała jeszcze kaca moralnego, a poza tym Karol również ciężko pracował i przynajmniej ograniczała ryzyko zawadzania mu przy jego ważnych projektach.

Z tą myślą wyszła z budynku wydziału we wtorkowe popołudnie, by zaraz wydać z siebie zaskoczone „och" na widok Maksa stojącego niedaleko ławek przy wejściu. Gdy dostrzegł Michalinę, od razu jej pomachał. Domyśliła się, że czekał na nią, choć przez chwilę walczyła z chęcią odwrócenia głowy, by sprawdzić, czy nie chodzi o kogoś za nią. Podeszła do niego na lekko drżących nogach i niekontrolowanie zmarszczyła brwi. Zapomniała o czymś. Na bank o czymś zapomniała.

— Cześć.

— Cześć.

Zapadła cisza. Maks cierpliwie czekał na coś więcej ze strony Misi — widziała to w jego twarzy i usilnie próbowała sobie przypomnieć, co takiego jej umknęło. Biegła sprintem przez poniedziałek, próbując wyłapać coś odchodzącego od normy, skręciła w stronę niedzieli... Maks napisał do niej. W niedzielę wieczorem. Jak przez mgłę widziała własne palce wystukujące na klawiaturze „do zobaczenia we wtorek". Umówiła się na kawę z dwojgiem znajomych Karola — Maksem oraz Alicją, którą poznała ostatnio w Manifeście. Dopiero co myślała o nadchodzącej chwili spokoju w samotności. Jak mogła zapomnieć?

— Przepraszam, zamyśliłam się — wypaliła szybko, gdyż widziała, że Maks już otwierał usta, by coś powiedzieć.

Pokiwał głową, ale nie wyglądał na przekonanego. Nie chciał chyba jednak drążyć, bo odpowiedział:

— Ala będzie czekać na nas na miejscu, bo ma jeszcze meeting.

Tym razem Misia kiwnęła głową. Po chwilowej niezręczności spod szyldu „kto powinien ruszyć pierwszy", poszła za Maksem w stronę jego samochodu zaparkowanego niedaleko wydziału. Przyjechała swoim, zamiast zabrać się rano z Patrycją, bo przecież zapomniała zupełnie o spotkaniu, ale według niej było już za późno, by zwrócić na to uwagę. Postanowiła zawrócić potem na wydział pod byle pretekstem i pojechać do domu własnym autem. Czuła się jak idiotka — miała nadzieję, że tego po niej nie widać. Maks i tak już wyglądał na zaniepokojonego jej nawiedzonym zachowaniem.

W samochodzie otuliło Misię przyjemne ciepło. Kiedy wyjechali już z wydziałowego parkingu, czuła rumieńce na policzkach. Była to wina zmiany temperatur w jakichś dziewięćdziesięciu procentach — pozostałe dziesięć stanowił wstyd za własną pamięć. Jak mogła zapomnieć o kawie? Przecież zdziwiła ją ta propozycja! Nie sądziła, by zrobiła dobre wrażenie na ostatnim spotkaniu z tą dwójką, poza tym przecież nie utrzymywała kontaktu ze znajomymi Karola. Maks musiał wziąć jej numer od niego. Pewnie wiedział, że dziś z nimi wychodziła. Zaczęła snuć domysły, czy narzeczony „przypadkiem" wpadnie do kawiarni. Po chwili złapała się na nerwowym obracaniu pierścionka zaręczynowego, aż podrażniła przylegające do serdecznego palce.

Jechali w milczeniu. Misia uparcie rozmyślała o tym, czy Karol podejrzewa jak beznadziejną idiotkę poprosił o rękę, natomiast Maks jechał wolno i spokojnie w stronę Wrzeszcza. Zwróciła uwagę na złoty kolczyk w jego prawym uchu. Był tam wcześniej? Skromne, małe kółko. Odruchowo dotknęła swojego kolczyka z granatem, dopasowanego idealnie do pierścionka. Przypomniała sobie rozmowę z Olgą. „Pasowałby do ciebie bardziej szafir". Nim zdążyła powstrzymać język, spomiędzy jej ust wyszło głupie pytanie:

— Wiesz może, czy Karol sam wybierał mój pierścionek zaręczynowy?

Maks zmarszczył brwi. Pewnie zastanawiał się, dlaczego uznał za dobry pomysł zapraszanie Michaliny na kawę. Miała ochotę wyskoczyć przez okno, ale jedynie zacisnęła mocno wargi, czekając na odpowiedź.

— Chyba... chyba tak — odparł z lekkim wahaniem. — Dlaczego pytasz?

— Tak tylko...

— To naprawdę bardzo ładny pierścionek, Misia. Nawet Ala uznała, że jest ładny, a potem nie obgadywała cię za plecami. To dobrze wróży.

Mrugnął do niej, z lekkim uśmiechem. Z trudnością go odwzajemniła. Czuła się tak, jakby jej usta zdrętwiały, miały już na zawsze tak zostać w tym nienaturalnym wygięciu kącików ku górze, utknąć w fałszu i strachu. Z pewnym zdziwieniem odnotowała powrót do neutralności, gdy tylko Maks wrócił wzrokiem do jezdni. Skręcił obok Galerii Bałtyckiej, zmierzał w stronę dolnego Wrzeszcza. Misia była tam tylko raz, na okropnie słodkich naleśnikach z Tosią. Obie musiały zapijać ten lunch wodą — tak samo naleśniki jak i wodę Michalina oddała potem naturze, wymiotując w krzakach na osiedlu.

Maks zaparkował przed brzydkim budynkiem przy ulicy Lelewela i kiedy wyszli z samochodu, Misia najpierw rozejrzała się wokół. Nie znała za dobrze tych okolic, złożonych z niskich, trochę obdrapanych kamienic. Tuż obok wybudowano niepasujące do nich wysokie bloki mieszkalne, choć może po prostu wypadały gorzej w świetle ponurego dnia, a w słońcu nie przypominały potworów czyhających na ledwo stojące budyneczki. Powoli już zmierzchało, temperatura zaś spadała coraz niżej, zmierzała w rejony cyfr ujemnych. Michalina poprawiła szalik i niekontrolowanie pociągnęła nosem. Zadziałało to niczym znak dla Maksa, by przyspieszyli.

Trochę niepewnie szła za nim oblodzonym chodnikiem, w stronę Wajdeloty przez ulicę Aldony. Misia pomyślała, że matka kazałaby jej się więcej uśmiechać, a mniej garbić. Próbowała spełnić obie te komendy jednocześnie i prawie zrobiła fikołka. W ostatniej chwili złapał ją Maks — aż do kawiarni na skrzyżowaniu ulic robiła małe kroczki, uczepiona jego ramienia. Świetnie, usłyszała w głowie chłodny głos matki, czy potrafisz zrobić coś dobrze? Obie — Michalina oraz Alina Witkowska aktywnie żyjąca w jej głowie — znały odpowiedź. Brzmiała ona „nie". Nie potrafiła. Potrafiła tylko doskonale udawać, oczywiście oprócz studiów. Uczyć się Misia umiała jak mało kto, nie było to jednak dla matki interesujące. Nie gwarantowało za wiele, prócz aprobaty kilku grubych mężczyzn w brzydkich garniturach.

W czasie, gdy Michalina dzielnie zadawała sobie ból w myślach, zdążyli wejść do lokalu. W dosyć małym, ale dzięki temu przytulnym miejscu nie mieściło się za wiele stolików, a niektóre niemal przylegały do kontuaru. Stała za nim sympatyczna dziewczyna zmywająca właśnie blat. Alicja siedziała przy oknie, rozparta na krześle i rozmawiała cicho przez telefon. Na widok Maksa i Misi burknęła cicho „no idę już, nie skrzecz tyle, pindo", po czym wrzuciła komórkę do torby. Posłała im szeroki uśmiech. Przez czerwoną szminkę jej zęby wydawały się nienaturalnie wręcz białe.

Maks poszedł zamówić im kawy, zaś Misia podeszła do stolika i zdrętwiały palcami rozpięła guziki płaszcza. Gdy powiesiła go już na wieszaku obok czerwonego, zamszowego płaszczyka Alicji, usiadła naprzeciw niej, składając dłonie na kolanach. Alicja ją onieśmielała. Miała przeszywający wzrok, niczym Karol, ale w zupełnie inny sposób. Zdawała się doskonale wiedzieć, co myślą wszyscy w jej towarzystwie, a co za tym szło — szukała tylko odpowiedniego momentu, by uderzyć w nich swoją wiedzą. Była niebezpiecznym rozmówcą dla Misi, zwłaszcza tak rozproszonej jak dziś. Ratowała ją łagodna aura Maksa.

Wrócił dosyć szybko i usiadł między nimi, zacierając zimne ręce, by trochę je ogrzać. W lewym uchu nie miał złotego kółka, a złotą kropkę. Zmierzwił włosy, które wiatr ułożył mu w grzywkę nad czołem, po czym westchnął ciężko. Alicja wciąż milczała, uśmiechnięta i patrzyła to na niego, to na Misię.

— No, spytajcie. Ala, kto jest pindą? — powiedziała w końcu cicho, głosem równie przeszywającym, co spojrzenie. — Kto się odważy?

— Ala, kto jest pindą? — zapytał Maks, udając znużenie. Choć może nie udawał. Misia nie znała go tak dobrze, by wiedzieć.

— Amelia.

— Amelia?! A ty z nią nie zerwałaś, bo była dla ciebie za stara?

— Nie, ona ze mną zerwała, bo dałam jej siostrzeńcowi zapalić skręta, ale nie o to chodzi. Przedwczoraj zadzwoniła, a ja mam słabość do niej.

— Alka...

Maks przewrócił oczami, na co Alicja zachichotała. Misia przebywała całkowicie poza ich orbitą. Nie wiedziała, o co chodzi, jedynie zmarszczyła brwi na wzmiankę o skręcie. Kimkolwiek była Amelia, trochę ją rozumiała. Nie lubiła zapachu marihuany ani tego, jak ludzie się po niej zachowywali. Musiała zacisnąć dłoń w pięść, gdy jej myśli zawędrowały wprost do Sylwestra oraz jego skrzyneczki z jointami, którą ukradła mu dwa lata temu i nadal trzymała bezpiecznie w swojej szafie. Miała nadzieję, że zniechęciła go tym samym do palenia — nie wiedziała, jak drogi był to biznes. Z rozmyślań wyrwało ją nadejście kelnerki. Wymachując kucykiem, rozstawiła na stoliku trzy kawy, posłała im uśmiech, po czym wycofała się na swoje stanowisko za kontuarem. Misia spojrzała w otchłań swojej latte. Czwarta kawa dziś. Nie mogła sobie przypomnieć, czy do pierwszej jadła śniadanie. Chyba nie.

— Dobra, koniec tego pierdolenia, bo gubimy Misię. Dobrze się czujesz?

Michalina wytrzeszczyła oczy na Alicję. Ta upiła łyk swojej czarnej kawy i przeszywała wzrokiem zdezorientowaną Michalinę. Czekała cierpliwie na odpowiedź — nie uznała za nią pokiwania głową.

— Tak — odpowiedziała w końcu cicho. — Dobrze się czuję. Trochę się zamyśliłam, przepraszam.

— Właśnie widzę. Blada taka jesteś. Jadłaś coś dzisiaj?

— Tak.

— Za szybka odpowiedź. Kłamiesz. Ja mam ochotę na słodkie, a nie będę jadła sama, bo wtedy dupa szybciej rośnie. Zamówię ci coś. I bez marudzenia! Maksiu ma z czego chudnąć, on nic nie dostanie.

Maks prychnął, próbując jednocześnie dać Alicji kuksańca w ramię, ale była szybsza — wstała już, nie czekając nawet na reakcję Misi. Ta czuła, jak jej policzki znów pokrywa rumieniec. Nie tylko dlatego, bo miała rację i Alicja potrafiła przejrzeć ją na wylot. Sprawiła to uwaga skierowana w stronę Maksa, którą ten po prostu zignorował — Michalina nie przełknęłaby nic przez następny tydzień. A musiała przełknąć coś dziś! Zaraz! Pewnie ciasto. Poczuła mdłości, najgorszy ich rodzaj — wszystko, co dziś przeszło przez jej przełyk zaczęło powoli wracać, napełniając usta dziwną goryczą. Pragnęła zniknąć, ale musiała wziąć się w garść.

Próbując uspokoić oddech, a także żołądek, obserwowała ruchy Alicji. Po chwili ta przyniosła im po kawałku sernika z malinami, przed Maksem łaskawie stawiając talerzyk z dwoma owsianymi ciastkami. Zmierzwiła mu włosy, w odpowiedzi dostała zaś kuksańca, którego wcześniej uniknęła. Zaśmiała się i opadła na swoje krzesło. Misia brała szybkie wdechy przez nos, tak samo wydychała powietrze. W końcu rozchyliła lekko usta, wypuszczając głębszy wydech. Nie mogła tego zjeść. A jeśli już musiała, szukała sposobu, by bez podejrzeń ze strony znajomych Karola uciec potem do toalety. Upiła łyk latte, który ledwo przeszedł przez ściśnięte gardło.

— Teraz jesteś jeszcze bledsza — powiedziała Alicja. Zmarszczyła brwi. — Maks...

— Wszystko w porządku — przerwała jej Misia. Miała zadziwiająco mocny głos. — Naprawdę. Taką mam urodę, jestem blada. Dziękuję za troskę.

Alicja zmrużyła lekko oczy, ale nic na to nie odpowiedziała, choć Misia widziała, że bardzo ją korciło. Czuła wdzięczność. Dłoń drżała jej lekko, gdy sięgnęła po widelczyk, a potem dziabnęła sernik. Wsunęła mały kawałek do ust, czując całą gamę emocji — od przerażenia po dziwną euforię — gdy dotarł do niej smak. Subtelny, niezdradzający w ogóle słodyczy, lekki. Jak chmura, na której chciałaby się znaleźć, nie schodzić nigdy na dół, zastygnąć...

— Sprawdziłam cię, po tych drinkach w Manifeście — przemówiła znów Alicja, zatrzymując Misię gwałtownie w środku jej zapętlenia na marzeniach o chmurze. — I rozumiem, co Karol widzi w tobie. Ale co ty w nim... ha ha!

— Alka, prosiłem cię...

— Cichaj. — Machnęła ręką na Maksa i kontynuowała: — Amelia robiła twojemu ojcu kampanię dwa lata temu. Tak odkryłam Sylwestra. Tak miał na imię, prawda? Boże, co poszło nie tak?

ŁUP! Michalina spadła z chmury prosto na twardy beton, uderzyła plecami o ziemię i straciła oddech. Kiedy w końcu mogła odetchnąć głęboko, pożałowała tego, bo ledwie powstrzymała rozdzierający krzyk. Chciała wrzasnąć. Najgłośniej jak potrafiła, wydać z siebie ryk, który rozwaliłby szkło. Dotarło do niej, po co Alicja chciała się spotkać. Nie rozumiała tylko, dlaczego przystał na to Maks. Wyglądał jak treser, któremu z klatki uciekło wyjątkowo groźne zwierzę i zaczęło polowanie wśród bezbronnych ludzi. Posłała mu wystraszone spojrzenie. Ten sam strach widziała w jego oczach.

— Alka, serio. Obiecałaś, że się będziesz zachowywać, to miało być miłe spotkanie, żeby pokazać, że jesteśmy normalni — powiedział. — Nie lubisz Karola, dobra. Ale Misia jest jego narzeczoną, mogłabyś się powstrzymać.

Alicja zmrużyła oczy. Posłała Maksowi nieodgadnione spojrzenie, a potem odgarnęła włosy za uszy i nachyliła w stronę Misi. Wyglądała teraz dla odmiany na łagodną, co tylko wzmogło w Michalinie chęć wrzaśnięcia.

— Przepraszam, Misiu. Naprawdę przepraszam. Przepraszam, że nie rozumiem, co widzisz w tym oschłym, lodowatym, betonowym kawałku ludzkiej padliny. Najwyraźniej jestem ślepa na coś, co objawia się wybranym. W ciebie też rzuca teczkami?

Maks jęknął ze zrezygnowaniem. Podparł policzek na dłoni i utkwił wzrok w swojej kawie. Stracił zapał do ratowania sytuacji, bo najwyraźniej jedyna skuteczna metoda polegała na wyrzuceniu Alicji na ulicę. Misia przełknęła ciężko ślinę. Wpatrywała się w Alicję jak zahipnotyzowana. Jakimi teczkami? Słyszała w uszach przeciągły pisk, a bezpieczna chmurka sernika uciekała coraz szybciej, coraz wyżej w niebo.

— Jakimi... jakimi teczkami? — wykrztusiła. — Nie rozumiem.

— Och, ona nie wie? — Alicja uderzyła dłonią w stół i spojrzała na Maksa z dezaprobatą. — Nie zna czwartkowych tradycji czwartego piętra? Latających teczek Karola?

— Karol nie...

— Tak, Karol na pewno nie zachowuje się tak samo w domu. Jest potulny jak baranek. Nie wyzywa kobiet od szmat, nie rzuca teczkami, nie przewala biurka stażysty. Kurwa, czy tylko ja próbuję uratować tę biedną dziewczynę przed błędem?

— Alka...

— Przestań. Wiesz dobrze, dlaczego nalegałam, żebyś mnie wziął na te kawę. Misia ma prawo wiedzieć, a ty jej nie powiesz, bo inaczej Karol zrobi ci kuku. Ja się go nie boję, jestem wyżej od niego, tatuś Słota może co najwyżej gwizdnąć sobie w trąbkę. Misia, uciekaj, dobrze ci radzę.

— Jezu, przymknij się — warknął Maks. — I nie przerywaj mi ciągle. Nie chcę Karola bronić. Tak, Misiu, Karol rzuca czasem teczkami w stażystów. Ale pracujemy teraz nad dużym projektem, o czym pewnie wiesz, bo w sumie Karol mi zaproponował, żebym cię gdzieś wyciągnął, bo on sam nie ma czasu. To po prostu stres, tak działa stres.

Alicja prychnęła. Maks ją zignorował i kontynuował, patrząc na — wciąż przerażoną rozwojem sytuacji — Michalinę. Miał uspokajający głos.

— To nie jest spotkanie mające na celu odwiedzenie cię od ślubu. Ala jest po prostu... — spojrzał wymownie na Alicję — ... zmartwiona, bo z Karolem mają kosę.

— Nie mam z nikim kosy.

— To jak mam nazwać to, co teraz robisz? Ten sabotaż z czego wynika? Z kobiecej solidarności?

— Tak. A to, co ty robisz teraz, to bronienie obrzydliwego kolegi. Ach, przypominają mi się studia na polibudzie.

Maks umilkł i uniósł brwi. Zabrakło mu argumentów. Michalina odważyła się przełknąć ślinę, bo w ustach zaschło jej tak bardzo, że prawie straciła oddech. Pisk w uszach przybrał na sile, dłonie drżały teraz mocniej, serce niemal galopowało jej w piersi, próbując uciec z ciała, uciec jak najdalej. Tak jak Misia. Też chciała uciec. Z kawiarni, z Gdańska, ze swojego życia. Nienawidziła teraz siebie, Alicji, Sylwestra, Kacpra. Maksa. Własnej matki. Próbowała uwierzyć w to, co słyszała, ale nie potrafiła. Natrafiała na barierę, nie mogła się przez nią przebić, mimo że waliła weń pięściami. Karol był najcierpliwszym i najrozsądniejszym człowiekiem, jakiego znała. Nie nazwałby kobiety szmatą.

Szukała wymówki, by stamtąd wyjść. Rozpaczliwie poszukiwała choć strzępka zdania-klucza, które pozwoliłoby jej uciec. Zaciskała dłoń w pięść, myśląc gorączkowo. Wtedy zadzwonił jej telefon. Podskoczyła i rzuciła w stronę torby. Dzwoniła Patrycja. Misia szybko wcisnęła zieloną słuchawkę. Błagała w duchu, by chodziło o coś ważnego.

— Halo?

— Misiaaa. — Patrycja musiała bardzo szybko się przemieszczać, co Misia wywnioskowała z dyszenia i trzasków. — Odbierz mnie z Klifu. Samochód pana Janusza się rozkraczył gdzieś w Sopocie. Plis.

Młodsza Witkowska musiała być naprawdę zdesperowana, skoro dzwoniła do Michaliny. Typowa odpowiedź na taką prośbę brzmiałaby „idź na kolejkę", ale Misia szukała ucieczki. To był jej moment. Musiała tylko — pierwszy raz od dawna — wsiąść w tramwaj i podjechać do swojego samochodu na parkingu wydziału. Podniosła się jeszcze zanim rozłączyła rozmowę z zaskoczoną Patrycją.

— Muszę iść. Moja siostra potrzebuje pomocy.

— Coś się stało? — Alicja wyraźnie zbladła, co dało Misi satysfakcję.

— Nie, nastolatkowe sprawy — odparła szybko, kręcąc głową. — Muszę iść, przepraszam. Dziękuję za kawę i... i troskę. Cześć!

Nim Maks zdążył zaproponować Misi podwózkę, ta już zarzuciła na siebie płaszcz i owinęła szyję szalikiem, po czym jak oparzona wyskoczyła z kawiarni. Zdążyło się całkiem ściemnić, a lampy rzucały brzydkie, pomarańczowe światło na ulice. Misia była zdecydowana. Ruszyła szybkim krokiem w stronę przystanku tramwajowego za ulicą Lelewela — dostrzegła go już wcześniej, kiedy wysiadła z samochodu Maksa. Czuła, jak rozpiera ją energia. Robiła to jednak tak mocno, że kiedy tylko Michalina wyszła na skrzyżowanie ulic, zwymiotowała na środku chodnika. Prawie upadła na kolana. W ostatniej chwili znalazła oparcie w ścianie kamienicy.

Traciła powoli kontakt z rzeczywistością. Kontury nabierały ostrości, by zaraz zamazać. Nie wiedziała, czy dotyka zimnej cegły, czy to ona dotyka jej. Powoli spadała w ciemność. Na tyle powoli, by uratowały ją czyjeś ramiona. Sylwester? Zacisnęła mocno powieki, a potem otworzyła je szeroko. W tym wszystkim poczuła jeszcze ukłucie rozczarowania, gdy — niczym księżyc — objawiła jej się okrągła twarz Maksa. Nie był Sylwestrem.

— Nie mów Karolowi, proszę — wykrztusiła.

Potem opadła w czarną otchłań.

*

Po spotkaniu z Alicją i Maksem oraz omdleniu na środku chodnika, Misia rozpoczęła powolny proces coraz głębszej izolacji. Czuła wstyd zmieszany ze strachem na wspomnienie tamtego wtorku. Jeśli wcześniej miała mętlik w głowie, teraz jej mózg musiał przypominać pole bitwy. Piła dużo kawy, z premedytacją pomijała posiłki, większość czasu spędzała w swoim pokoju. Robiła notatki, przygotowywała projekt, rozporządzała pozostałymi członkami koła tak, by dopasowywali się do jej wizji. Wpadła w pętlę. Wyrwać z niej potrafiła ją tylko Tosia, która zaproponowała kawę w piątek. Misia poszła nań niechętnie, a niechęć tylko postępowała z każdą minutą spotkania.

— Dobrze się czujesz? Wszystko w porządku? — zapytała Tosia zmartwionym głosem, gdy nie dostała odpowiedzi na swój monolog.

— Tak, w porządku — odparła przez zaciśnięte zęby. — Ciebie też nasłał Karol?

— Jak to: też?

— Nieważne.

Spotkanie zakończyły bardzo szybko, a zanim Misia opuściła sopocką kawiarnię, poszła jeszcze zwymiotować całą wypitą kawę. Poczuła ulgę wynikającą z autodestrukcji — to był ulubiony rodzaj ulgi, powolny rozpad, nad którym panowała. Właśnie tak sobie mówiła, płucząc wodą usta. Znów zamknęła się w pokoju i napawała ciszą. Kiedy od ciszy słyszała już pisk w uszach, włączyła płytę Myslovitz. Odliczała minuty do następnego połączenia Karola, a potem przeczekiwała je, wpatrzona w wyświetlacz. Nie chciała z nim rozmawiać. Nie mogła udawać już „wszystko dobrze". Wszystko było bardzo niedobrze — winowajcą pozostawał Sylwester Strzemecki. Kręcił się po jej głowie jak zagubiona skarpetka w bębnie pralki.

Sobota została jej ulubionym dniem tygodnia. Rodzice około siedemnastej pojechali na imprezę do znajomych w Bydgoszczy. Dwie godziny później pan Janusz podjechał po Patrycję, którą zaproszono na nocowanie u koleżanki. Misia została sama, ale odważyła się wyjść z pokoju dopiero późnym wieczorem, prawie nocą. I to tylko dlatego, bo musiała uzupełnić szklankę z wodą, a dzbanek stał na blacie w kuchni.

W domu panowały przyjemne cisza i ciemność. Misia odetchnęła, wychodząc na korytarz. Idąc boso poruszała się niemal bezszelestnie, choć nawet nie musiała, bo matka przebywała poza domem. Miałaby wiele do powiedzenia na temat wyglądu swojej córki. Misia myte ostatnio w czwartek wieczorem włosy związała niedbale na czubku głowy. Zarzuciła na siebie bawełnianą sukienkę, której nie miała odwagi nosić publicznie — zbyt przylegała, mimo bycia wygodną. W domu i tak ukryła ją pod rozciągniętym swetrem z dziurą na ramieniu. Dziurę tę zrobił Sylwester papierosem, niechcący, dwa lata temu. Zamienił tym samym jeden z ulubionych swetrów Misi w „ciuch po domu".

Zacisnęła mocno powieki, stając u szczytu schodów, z dłonią zaciśniętą na poręczy. Coraz mniej kontrolowała te nagłe wizyty Strzemeckiego w jej głowie. Wyskakiwał niczym diabeł z pudełka, krzyczał do ucha, siał zamęt. Oszalała. Powoli popadała w szaleństwo. Nie umiała się bronić przed twarzą, której nie potrafiła nienawidzić. Czuła już tylko bezsilność.

Z cichym westchnieniem zeszła powoli na dół. Światło zapaliła dopiero w kuchni — chwilę mrużyła oczy w wejściu, gdy poraził ją blask jarzeniówek. Potem postawiła szklankę na blacie i nalała sobie wody z dzbanka. Patrycja nigdy nie pamiętała o tym, by przefiltrować wodę, ale teraz był pełen — zapewne pani Mariola pomyślała o Misi. Znów westchnęła. Zabrała szklankę i nim zgasiła światło w kuchni, upiła jeszcze łyk. Powoli, delektując się ciszą oraz samotnością, rozpoczęła wędrówkę z powrotem do swojego pokoju.

Gdy dotarła do schodów, usłyszała warkot silnika samochodu na podjeździe. Patrycja postanowiła jednak spać w domu? Rodzice wszczęli kłótnię na imprezie, więc wracali wcześniej, agresywnie milcząc? Misia uniosła brwi, upijając kolejny łyk wody. Zaczęła wchodzić po schodach. Jeden stopień — jeden łyczek. Rozbawiła tym samą siebie, czekając aż wściekły członek rodziny wejdzie do środka i rozpocznie jazgot, za którym nie tęskniła. Ledwie powstrzymała wrzask, gdy zamiast tego ktoś zaczął walić w drzwi. Upuściła szklankę, rozlewając tym samym wodę. Na szczęście nie zbiła szkła — nie chciałaby wdepnąć w nie w ciemnościach.

Odwróciła się i zacisnęła mocno dłoń na poręczy. Walenie w drzwi nie ustawało. Ktoś uderzał mocno pięściami, chyba nawet dwa razy kopnął z całej siły. Michalina czuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Oddychała szybciej, z pewnym trudem. Zachowała jednak zimną krew. Przeskoczyła na ślepo kałużę, po czym podeszła do telefonu stacjonarnego na blacie kuchennym. Nie mogła intruza oszukać, że jej nie ma — wcześniej zapaliła światło — ale nie zamierzała czekać, aż jakiś świr ją zabije. Wpisała numer alarmowy i powoli podeszła w stronę drzwi. Chciała zerknąć przez wizjer. Wstrzymała oddech, gdy zobaczyła Karola. Nadal próbował znokautować drzwi.

— Karol, przestań pukać! — krzyknęła, próbując przekrzyczeć hałas. — Już ci otwieram!

Uderzył jeszcze dwa razy, a potem zapadła cisza. Misia odłożyła telefon na szafkę i przekręciła najpierw górny zamek, potem dolny. Gdy otworzyła lekko drzwi, Karol natychmiast odsunął je na pełną szerokość, po czym porwał Michalinę w objęcia. Pisnęła, podniesiona nagle z ziemi. Nie zdążyła mu się nawet przyjrzeć, ale zdążyła poczuć, ile wypił. Dużo. Musiał wypić dużo, by tak śmierdzieć alkoholem. W ciemności czuła tylko ten porażający odór, zagłuszył jej wszystkie myśli i niemal sparaliżował. Trzasnęły drzwi, zostawiając Misię sam na sam z toksyczną mgłą, w której błądził Karol.

Ramka zdjęcia wiszącego na ścianie wbiła jej się w plecy, gdy przycisnął ją do ściany, zamykając drogę ucieczki w którąkolwiek ze stron. Nadal ledwie dotykała stopami podłogi, ale Karol był tak blisko, że nie mogła stracić równowagi. Pocałował ją. Agresywnie, uderzając zębami o zęby, z uczuciem, jakby głodował kilka miesięcy. Wpadła w panikę. Nie chciała tego odwzajemniać, poczuła gwałtowne mdłości. Uniosła ręce i położyła je na ramionach narzeczonego, próbując go od siebie odepchnąć. Bezskutecznie. Musiała go ugryźć w język. Zrobiła to najmocniej jak umiała, przez co najpierw wydał z siebie dziwny okrzyk bólu, a potem poluzował uścisk. Od razu skorzystała z okazji, by wydostać się z jego objęć.

Niemal biegiem pokonała odległość między Karolem a włącznikiem światła w kuchni. Kiedy nastała jasność, nabrała odrobinę pewności i wycofała w głąb pomieszczenia. Nie wiedziała, dlaczego odczuwała taki strach. Nie poznawała Karola. Nigdy nie zachowywał się w ten sposób. A na pewno tak nie wyglądał. Kiedy wszedł do kuchni — choć bardziej wtoczył — wyglądał jak jedno wielkie nieszczęście. Zwykle ułożone jasne włosy teraz pozostały w nienaturalnym nieładzie, miał błędny wzrok, trochę poszarpaną koszulę. Ciężko dyszał.

— Misia — powiedział bełkotliwie. — Misia. Unikasz mnie.

— Jesteś pijany, Karol — odparła najspokojniej jak potrafiła, choć było to trudne, bo wciąż się do niej zbliżał. Nie miała już gdzie uciec. — Jesteś pijany, kiedy wytrze...

— BO MNIE, KURWA MAĆ, UNIKASZ!

Uderzył pięścią w drzwi lodówki. Michalina podskoczyła, wystraszona gwałtownością tego gestu. Przypomniała sobie słowa Alicji o przewalonych biurkach i latających teczkach. Miała ochotę wybuchnąć płaczem, robiąc ostatni krok do tyłu. Zacisnęła mocno palce na blacie kuchennej szafki. To ona go doprowadziła do tego stanu. Samodzielnie, z okrutną premedytacją. Przez nią się tak zachowywał. Unikała go. Miał rację. Nie mogła jednak tego przyznać, kiedy nie panował nad sobą.

— Wcale nie — przemówiła znów łagodnie. — Nie unikam cię. Jutro nie będziesz pamiętał tego, co...

— Kłamiesz! Same kłamstwa! Nawet teraz mnie unikasz!

Znowu był blisko. Zbyt blisko. Wpadał powoli w obłęd, przerażał ją. Patrzyła na niego, nie potrafiąc ukryć swoich uczuć. Nie mogła już oddychać z nerwów, coś w środku dławiło zbyt mocno, by dała radę wziąć głębszy wdech. Czuła nadejście płaczu, ale wstrzymywała go resztką sił. Nadeszło nieuniknione. Karol znów jej dotknął. Złapał wyjątkowo mocno jak na pijanego, zataczającego się człowieka i posadził Misię na blacie. Nienawidziła siebie za to, że włożyła tę sukienkę, gdy czuła dłonie Karola na udach tuż pod jej cienkim materiałem. Chciała umrzeć. Błagała o to, by uderzył w nią piorun. Zastygła, zaciskając mocno powieki. Przełykała powoli łzy, słone krople mieszczące w sobie cały strach.

— To wszystko jego wina — wychrypiał Karol, przykładając czoło do czoła Misi. — To wszystko przez niego.

Otworzyła oczy. Zatrzymał dłonie w jednym miejscu, palił wybrany fragment skóry lodowatej z nerwów, uspokoił się. Ujęła twarz narzeczonego w dłonie i odsunęła ją od swojej. Chciała na niego spojrzeć, mimo uczucia przerażenia pustoszącego jej słabe ciało. Musiała zapanować nad sytuacją, by uciec z tej pułapki. Próbowała uchwycić zamglone spojrzenie Karola. Bezskutecznie. Przeniosła ręce na jego ramiona i lekko nim potrząsnęła. Nagle wyłapał ostrość, zamrugał dwa razy, odzyskał równowagę. Przeniósł dłonie na biodra Misi, na szczęście ukryte pod dwoma warstwami ubrań.

Przytuliła go. Bardzo mocno przyciągnęła do siebie i oparła brodę na jego ramieniu. Odwzajemnił ten uścisk niemal z rozpaczą, nagle roztrzęsiony. Jeśli Misia wcześniej nazywała siebie śmieciem, teraz była całym wysypiskiem. Uczepiła się Karola kurczowo, zacisnęła mocno dłonie na materiale koszuli, chcąc przekazać mu wielkie „przepraszam" samym gestem. Wiedziała, że za to, co mu robiła w ostatnich dniach, jedno słowo nie wystarczy. Nienawidziła siebie z całej siły. To była jej wina. Kiedy zachowywała się normalnie, Karol nie czuł potrzeby pić, a na pewno nie w takiej ilości. Wyprowadziła go z równowagi i musiała pomóc mu do niej wrócić.

— Przepraszam — powiedziała cicho do jego ucha. — Przepraszam. Będzie dobrze. Obiecuję. Musisz teraz pójść spać. Okej?

Nie miała pewności, czy słowem, które wymamrotał w jej włosy było „tak", ale kiedy go od siebie odsunęła, nie protestował. Zaprowadziła go do kanapy, gdzie posłusznie dał się położyć i przykryć kocem. Zdjęła mu buty, podsunęła pod głowę poduszkę, na wszelki wypadek przyniosła miskę z kuchni — mogły obudzić go mdłości. Rozpaliła w kominku, przeniosła materiały do nauki do salonu, nalała wody sobie i Karolowi. Zanim usiadła w fotelu, gotowa pilnować narzeczonego w trakcie głębokiego, pijackiego snu, przykucnęła przy nim. Pogłaskała go delikatnie po głowie i odgarnęła włosy z czoła. Dlaczego mu to robiła? Dlaczego doprowadzała do takiego stanu, skoro tak lubiła spokojną twarz Karola? Ten spokój również ją uspokajał.

— Przepraszam — wyszeptała. — Już więcej o nim nie pomyślę. Obiecuję.

Wiedziała, że składa obietnicę, której nie jest w stanie spełnić, ale wierzyła we własną silną wolę. Musiała poskładać się wbrew sobie, wbrew szczątkom starej siebie próbującym przejąć nad nią władzę. Nie była tą samą Michaliną. Wychodziła za mąż za kogoś, kto ją kochał i o nią dbał, mimo że na każdym kroku to utrudniała. Przez nią doszedł na sam skraj — musiała go stamtąd wyciągnąć.

Złożyła delikatny pocałunek na czole Karola, a potem usiadła w fotelu i wróciła do nauki. To umiała robić najlepiej — tylko to mogło ją teraz uspokoić. Rzędy literek do zapamiętania. Nie zamykała oczu. Wiedziała, co mogło zaatakować ją w ciemności pod powiekami. Nie była gotowa. Spojrzała znów na Karola. Musiała wyryć sobie jego obraz w głowie równie mocno, co Strzemeckiego. Mocniej. Przykryć go. Zapomnieć.

Dla dobra wszystkich.


SYLWESTER

Nie wyspał się. Tak najkrócej mógł podsumować beznadziejny walentynkowy wieczór. Bolała go szyja, trochę lewy bark, ciągle drętwiała dziwnie łydka. Nie miał szczęścia w tym tygodniu. Liczył, że następny przyniesie jakiś piorun, który uderzy w Karola Słotę, rozwiązując tym samym wszystkiego problemy Sylwka. Zarechotał do siebie głupio, wpatrzony w skromną zawartość lodówki Miśka. W końcu sięgnął po jogurt Tośki, wyglądający jak gówno z reklamy, ale przynajmniej truskawkowe. Zasiadł ze swoim łupem do stołu w kuchni i westchnął nad nim ciężko. Znowu zdrętwiała ta jebana łydka. Agnieszka mogła mu ją urżnąć tasakiem od razu, na miejscu, w Manifeście, zamiast dręczyć opowieściami o Sebie.

Sylwester wcale nie czuł truskawek w tośko-gównie. Ledwie przełykając, zaczął czytać skład. Jogurt z gwiazdką. Nie miał zamiaru szukać wyjaśnienia gwiazdki, jogurt był jogurtem. Aromat czegoś tam. Kulturalne bakterie. Nie. Kultury bakterii. Znowu zaśmiał się z własnego żartu. Jest! Owoce dziewięć procent. Truskawki, sok z truskawek. Jasne. Jak ona mogła to jeść? Może gdyby musiał na śniadanie wciskać w siebie coś, co zostawiało w ustach posmak rzygów po oranżadzie, też chodziłby taki wściekły. Odłożył pudełko na stół, po czym nawet nie powstrzymał beknięcia, które sam uznał za dosyć obrzydliwe jak na niego. Dobra, i tak był tu sam, niewyspany, a teraz też głodny.

Siedział bez sensu dopóki nie usłyszał pikania domofonu. Misiek z Tośką wrócili, gdziekolwiek poleźli o jedenastej w sobotę. Wolał usunąć celownik z czoła samodzielnie, schować w swoim pokoju, nikomu nie zawadzać. Wyrzucił połowę jogurtu do śmietnika, wrzucił łyżeczkę do zlewu i jak najszybciej czmychnął do bezpiecznej nory. Uwalony wygodnie na łóżku, wydał z siebie stęknięcie godne nosorożca, dokładnie w momencie, gdy trzasnęły drzwi. Miał nadzieję, że Tośka niczego nie usłyszała. Już i tak zaczęła się tłuc od wejścia.

— Gdzie on jest?

— Pewnie jeszcze u Klawisza, spo...

— WIDZĘ JEGO BUTY, MISIEK. ON TU JEST. GDZIE JESTEŚ, DEBILU? STRZEMECKI, NIE UKRYJESZ SIĘ PRZEDE MNĄ!

Syrena alarmowa. Głos Tośki porównałby do syreny alarmowej. Wrzeszczała niedaleko jego drzwi, a każdy dźwięk wwiercał się bezlitośnie w czaszkę. Sylwester usiadł na łóżku i potarł kark, gotowy na konfrontację, ale krzykaczka odeszła w stronę kuchni. Jakimś cudem odkryła brak jogurtu od razu, do tego rozpoczęła wojnę o wrzucenie łyżeczki do pustego zlewu. Gdzie miał ją wsadzić? Sobie w dupę? Może Tośce w oko. Czy mógł kogoś nie cierpieć bardziej? Dobra, Karola. Tego skurwiela ubiłby na miejscu mieszadełkiem do drinków. Dziewczynie swojego brata mimo wszystko by odpuścił.

Ostatnia myśl straciła ważność w tym samym momencie, w którym Krzyżanowska wtargnęła do jego pokoju niczym rozjuszony byk. Drzwi odbiły się od ściany i prawie popchnęły Tośkę na szafę, ale dzielnie utrzymała równowagę. Sylwester zdążył jeszcze parsknąć, zanim wrzasnęła piskliwie:

— Ty debilu!

— Tosia... — Głos Michała brzmiał wyjątkowo słabo jak na kogoś, kto miałby chronić młodszego brata przed wariatką.

— Ty debilu! Ty skończony debilu! — kontynuowała Tośka. — Miałeś z nią zerwać! Jaki ty jesteś bezmyślny, nie mam po prostu słów, zajebać ci cegłówką to chyba za mało, żebyś zmądrzał!

— O co ci chodzi? — zapytał Sylwester, średnio wzruszony jej furią. Straciła na kreatywności w wyzwiskach.

— O co mi chodzi? Mi?! Misiek, wytłumacz mu. Nie mam siły. Misiek, nie chowaj się! Chodź tu!

Sylwester i Tośka spojrzeli w stronę drzwi. Michał przyszedł do nich z ociąganiem, bez przekonania podgryzając herbatnika. Wyglądał na bardzo zmęczonego, z oklapniętymi włosami, w wygniecionej koszulce. Zwłaszcza to drugie źle wróżyło, bo przecież Michał prasował nawet poszewki na poduszki. Nie miał zbyt wielu dobrych wiadomości dla brata — Sylwek wiedział już zanim Misiek otworzył usta.

— Sandra tu wczoraj była. Szukała cię. Wlazła nam do mieszkania i zaglądała w każdy kąt, a kiedy Tosia próbowała ją wyprosić, to rozpłakała się na środku przedpokoju i nie można było jej wygonić. No więc została. Zjadła połowę naszej kolacji. Opowiadała o jakimś... jakimś... nie wiem. Wydaje mi się, że mogła...

— ... była najebana! — przerwała mu Tośka. — Waliło od niej spirytusem na kilometr, nie mogłam tego dzieciaka tak wypuścić, bo przecież to jest przyszła szwagierka mojej przyjaciółki. Ale tak ją przeorałeś psychicznie, że nie mogła nawet obliczyć, kiedy ostatnio łaskawie jej odpisałeś. Nie miała pojęcia, o czym mówię, jak zapytałam, czy zerwaliście. Niezależnie od tego, jaka jest, bo jednak jest trochę upierdliwa, należy jej się chociaż szczerość z twojej strony, Strzemecki. Jak przyjdzie tu jeszcze raz, przysięgam, oberwiesz.

— Nie przyjdzie — powiedział bez przekonania Sylwester.

— Tak, bo ciebie tu nie będzie, wypierdolisz w podskokach — warknęła. — Po co ty tu w ogóle wróciłeś co? Guza szukasz? Szczęścia w cudzym nieszczęściu? Pochwal się. Jaki jest twój genialny plan?

Sylwek nie odpowiedział. Spuścił wzrok i udał, że niesamowicie fascynuje go materiał spodni, a potem ślad poparzenia papierosem na nadgarstku. Nie wiedział, jak wyjaśnić swój powrót. Czuł potrzebę, więc przyjechał. Takie wytłumaczenie jednak na bank nie usatysfakcjonowałoby tej głupiej krowy. Musiała mieć czarno na białym, najlepiej na piśmie wszystkie dowody, by mogła zrównać je z ziemią, a potem wyrzucić go pod most. Gdy znów na nią spojrzał, uświadomił sobie, że mógł jej nie cierpieć równie mocno jak Słoty. Oboje sabotowali jego próby zrobienia czegokolwiek.

— Chcę oddać Misi hajs — powiedział w końcu cicho. Bardzo cicho. Sam siebie ledwie usłyszał.

— Co? Głośniej, geniuszu. Nie słyszę.

— Chcę oddać Misi hajs — powtórzył nienaturalnie głośno.

Tośka patrzyła na niego w osłupieniu, z otwartymi ustami. Czekał, aż wleci tam mucha i ją udławi. Oczywiście, nie spieszyło mu się z oddawaniem Miśce tych pieniędzy, na pewno nie teraz. Miał jeszcze trzy stówy od Karola, mógł wyciągnąć nawet więcej, gdyby dobrze to rozegrał. Więcej — jego narzeczoną. Gdyby spłacił swój dług, może porozmawiałaby z nim normalnie, bez wrzeszczenia. Sama powiedziała, że ma dać jej spokój, jeśli niczego od niej nie chce. Uświadomił sobie właśnie — chciał. Chciał wszystkiego. Wszystkiego albo niczego, wóz albo przewóz, Sopot albo Warszawa. Miśka chciała, by czegoś chciał. Nie przyszłaby do niego wszczynać awantury, gdyby było inaczej.

— Czekaj, czekaj. — Tośka ułożyła ręce na biodrach, stając w wojowniczej pozie. — Mówisz teraz, że przyjechałeś tutaj rozpierdalać wszystko, bo chcesz oddać hajs?

Zapadła cisza. Nie musiał odpowiadać. Dobrze usłyszała, tylko się upewniała. Sylwester spojrzał na Miśka z nieskrywanym strachem, kiedy Tośka zamknęła oczy i zaczęła głośniej oddychać. Brała głębokie wdechy, tkwiąc tak na środku pokoju, a kiedy w końcu opanowała atak gniewu, powiedziała tylko:

— Michał, załatw to, bo ja go zabiję. Rozumiesz? Zabiję.

Wysyczawszy ostatnie słowo, wyszła z pokoju, zarzucając włosami, jakby chciała znokautować wszystkie roztocza na swojej drodze. Sylwek wywrócił oczami, po czym opadł na poduszkę, prawie uderzając głową o ramę. Czuł obecność swojego brata w pokoju oraz jego wzrok, kiedy Michał szukał odpowiednich słów. W końcu podszedł i przysiadł w nogach łóżka, z głębokim westchnieniem. Sylwester zmienił pozycję tak, by móc na niego spojrzeć, ale nie musieć się podnosić. Naprawdę nie wyglądał dobrze. Potrzebował chyba snu. Może Tośka tak na niego wpływała.

— Do kiedy zamierzasz zostać w Trójmieście? — zapytał w końcu Misiek cicho.

— Do twoich urodzin. Raczej.

— Tutaj?

— A gdzie?

Michał odwrócił głowę i zaczął udawać, że podziwia ścianę. Sylwester drgnął, po czym usiadł, czując nagle, jak coś zaczyna mu uciekać. Coś, na co od początku liczył. Bezpieczna przystań. Misiek nie miał prawa po prostu go stąd wyrzucić przez Tośkę. Za kogo ona się uważała, żeby dyrygować wszystkimi w mieszkaniu? Sylwester szturchnął ramię brata, trochę jakby był psem trącającym go nosem. Smutnym psem. Zbitym kumplem. Mówił bez słów „no ej, no weź, no ej".

— A gdzie? — powtórzył słabo.

— Słuchaj... nie możesz tu wiecznie siedzieć, na pewno nie tu. Skoro chcesz zostać aż do kwietnia, to... to musisz iść do matki.

— Misiek, weź. Żartujesz. No ej.

Michał pokręcił głową. Mówił poważnie. Ewidentnie było mu ciężko z tą decyzją, ale Sylwek czuł się za bardzo zdradzony, by próbować coś na tym ugrać. Miał ochotę strzelić bratu w mordę — nawet ze świadomością, że na pewno nie poprawiłby własnej sytuacji. Na chwilę zniknął z Trójmiasta i wszystko szlag trafił. Nie miał wyjścia. Musiał działać. Zrobić cokolwiek.

— Dobra. Ale daj mi chwilę czasu. Muszę najpierw coś załatwić — powiedział chłodno. Najchłodniej jak umiał z nożem wbitym w plecy.

Misiek pokiwał głową. Uniósł rękę, jakby chciał poklepać brata po ramieniu, ale zrezygnował na widok miny Sylwestra. Mógł mówić spokojnie, jednak nie zamierzał ukrywać ochoty na to, by przestawić co nieco w nijakiej szczęce Miśka. Całkowicie wlazł pod pantofel nawiedzonej przyjaciółki Miśki i nie próbował nawet wystawić spod niego palca. Żałosne. Sylwester nigdy by mu tego nie zrobił — mieszkał w tym mieszkaniu od początku, a wystarczyła chwilowa nieobecność, żeby zadomowił się tu prawdziwy pasożyt. Wrzód na dupie. Zaraza. Gdyby nie była kobietą, to u niej planowałby przemodelowanie szczęki.

— Weź idź, co? — burknął, nie mogąc na Michała patrzeć.

Oficjalnie został sam na polu bitwy. Przed wymyśleniem planu na odbicie księżniczki z rąk oślizgłego węża musiał poświęcić chwilę na bycie zgorzkniałym klocem. Tak dla zasady. Słyszał w głowie głos Klawisza mówiący mu, że gdyby nie spierdolił, jeździliby na narty i pili alpejskie herbaty. Byliby jak królowie zagranicznych wyjazdów, pierwszych weekendów września na Mazurach, sopockich corocznych licytacji organizowanych przez Witkowskiego.

Sylwester wiedział jedno na pewno — herbatę alpejską piłby z prądem. Mógłby jeść kartonowe koreczki na bankietach, a potem wypluwać je w chusteczki i wsuwać starym gburom do kieszeni ku rozpaczy Misi. Mógłby łazić po jej absurdalnie wielkim domu, wkurwiając starego Witkowskiego oddychaniem. Za dolary babci pojechaliby z Miśką gdzieś, gdzie można oglądać śmieszne zwierzęta w ich środowisku naturalnym. Nie, do Paryża. Miśka chciała lecieć do Paryża. Zaplanowała całą podróż już w podstawówce. Mógłby zjeść bagietkę, a ona kupiłaby beret. Mógłby. Gdyby tego wszystkiego nie spierdolił.

Podjął decyzję. Byle frajer z przedziałkiem nie zabierze mu żadnego z widoczków: ani Michaliny Witkowskiej, ani wieży Eiffla. Gdyby na nią zasługiwał — w porządku. Ale nie zasługiwał. Sylwester nie zamierzał pozwolić na aż taką niesprawiedliwość, jeśli mógł jej zaradzić. Był to Miśce winien.

*

Operacja „oddam Misi hajs" okazała się trudniejsza do przeprowadzenia niż Sylwester sądził. Nie umiał planować rzeczy, wszystko robił spontanicznie, więc już na samym początku natrafił na przeszkodę. Nie wiedział, gdzie mógłby złapać Misię tak, by była sama. Wymyślanie sposobu zajęło mu dwa dni — w międzyczasie Tośka co krok dawała do zrozumienia, jak bardzo nie może się doczekać jego wyprowadzki. Każde zetknięcie z nią w mieszkaniu miało swój finał w sprzeczce, pośrodku której stał Michał, nie wiedząc, komu kibicować. Sylwester nadal uważał go za zdrajcę, więc miał to gdzieś. Nie znalazł wiele czasu na myślenie o pójściu do matki — priorytetem pozostawała Misia.

Prawdę mówiąc, była jednocześnie priorytetem oraz wymówką. Priorytetem z powodów oczywistych — należało ją uratować od przyszłości z Karolem Słotą. Wymówką z powodów mniej oczywistych — nie chciał odwiedzać matki. Nie żeby mieli jakieś straszne relacje. Powiedziałby bardziej: teraz już żadne. Zawsze lepiej dogadywał się z jej współlokatorką, bo Irma roztaczała wokół siebie ładne zapachy świeczek i głaskała go po głowie nawet jeśli coś zepsuł. Matka zaczynała krzyczeć, w najgorszych przypadkach porównując go do ojca. Ojca uznanego za zaginionego, prawdopodobnie martwego, który pozostawił po sobie wspomnienia porównywalne z tymi syna — pełne jego winy, jego błędów. Obaj wyrządzili wiele złego ludziom, ale Sylwek nadal uchodził za lepszego człowieka. Matka miała inne zdanie, nawet jeśli próbowała to ukryć. Nie mógł u niej mieszkać, nie po tym co zrobił rok wcześniej.

Po cichu liczył, że jego problem pójdzie do kąta rozwiązać się samodzielnie. Misia zobaczy pieniądze, które zarobił, by jej zwrócić i ucieknie z nim gdzieś. Oczywiście razem z tym tysiącem zwróconego długu. Bez niego mogliby planować morderstwo Karola Słoty co najwyżej pod mostem. Tak, Sylwester miał w głowie cudowną wizję. Dlatego we wtorek stanął przed wydziałem prawa i administracji. Budynek nic się nie zmienił odkąd ostatni raz Sylwek wystawał przed drzwiami, czekając na Misię. Może trochę zbrzydł ten już wcześniej okropny niebieski kolor na ścianach. Nie był architektem by nazwać to inaczej niż „no, zbrzydło". Misia pewnie umiałaby sklecić recenzję architektoniczną. Gdyby na przykład wyszła w końcu na zewnątrz.

Po piętnastu minutach odmarzania Sylwester zdał sobie sprawę ze swojego głupiego zachowania. Po pierwsze, może wcale jej tam nie było. Po drugie, jeśli była, to o której kończyła zajęcia? Kolejna kwestia — nie mógł tak po prostu zaatakować na wejściu „siema, mam twój hajs". Pogoniłaby go od razu. Pochuchał w dłonie, by je trochę ogrzać i odszedł kawałek, znajdując dobrą kryjówkę za niewysokim murkiem. Na szczęście rosły za nim krzaki. Sylwek miał podwójne krycie, zwłaszcza gdy lekko kucnął. Mógł czekać. Nie zniechęcił się tym, że prawdopodobnie robił to bez sensu. Na tym etapie pozostała mu wiara w przeznaczenie.

Kiedy minęło pół godziny, a Sylwester stracił czucie w palcach wskazujących i środkowych obu dłoni — z jakiegoś powodu w innych jeszcze nie — minęła go grupka studentów wychodzących z wydziału. Narzekali na plan. Plan. Plan! Plan musiał być w internecie! Oczywiście Sylwek przez dwa dni na to nie wpadł, myśl nie zaświeciła w jego głowie na czerwono również podczas powolnego zamarzania. Wyjął telefon z kieszeni i zgrabiałymi palcami podjął próby odblokowania telefonu. Gdy już odniósł sukces, wszedł na stronę wydziału prawa. Zgubił się w zakładkach pięć razy, ale w końcu jego telefon posłusznie pobrał plan Misi w formacie PDF.

Kończyła wykład za godzinę. Na pewno w nim uczestniczyła — potrafiłaby przyjechać na wydział z zapaleniem płuc, żeby niczego nie opuścić. Na pierwsze, a zarazem ostatnie wagary poszła z Sylwestrem. Całe spędziła na zastanawianiu się, czy właśnie dobiega końca jej akademicka kariera. Jeśli nie złamała obu nóg i obu rąk, dotarła na miejsce. Mógł poczekać. Schował ręce do kieszeni, by kontynuować obserwację wejścia na wydział ze swojej bezpiecznej kryjówki. Przypominał trochę stalkera — niemiłe uczucie — ale czy miał aktualnie inne wyjście? Dom Misi odpadał, dzwonienie do niej odpadało, w każdym innym miejscu pewnie przeszkodą pozostawał Karol. Kampus był bezpiecznym, neutralnym punktem. Sylwester zrozumiał, że tak smakowała desperacja. Nie zamówiłby jej w restauracji — miała posmak gówna, nawet jeśli prowadziła do zwycięstwa.

Misia prawie umknęła mu wśród ludzi. Dostrzegł ją jednak i aż się wyprostował. Szła z dłońmi w kieszeniach płaszcza, z pochyloną głową, patrząc pod nogi. Przełknął ciężko ślinę. Przez ostatnie dni wyobrażał ją sobie w zielonej sukience, lecz taka zimowa Misia w płaszczu również mogłaby zagościć na stałe w jego wyobraźni. Kurwa, każda Misia mogłaby, jakiej by teraz nie wymyślił.

To było żałosne i nawet Michał spojrzałby na niego z niedowierzaniem, ale Sylwester poczuł się onieśmielony. Stracił całą odwagę, wizję kartonowych koreczków i beretów pod wieżą Eiffla. Nie wiedział, co miałby jej powiedzieć. Musiał jednak zrobić cokolwiek. Już zbierał siły na szybkie wyskoczenie zza murku, kiedy Misia przystanęła przy jakimś spaślaku. Uśmiechał się do niej. Jakiś spaślak szczerzył zęby do Michaliny Witkowskiej!

Sylwek inaczej nie umiał typa określić. Miał mordę jak pączek, jak księżyc w pełni, jak pierwszy naleśnik przed przewróceniem na patelni. Do tego Klawisz powiedziałby, że „wyglądał gejowo" i Sylwester musiał mu przytaknąć. Kto tak stał niezgarbiony mimo bycia naleśnikiem w pełni imitującym pączka? Nie żeby miał coś przeciwko gejom, ale czego tamten niby szukał u Miśki? Porady prawnej? Wyglądał jakby zlazł z billboardu reklamującego gówno-jogurt Tośki, może ludzie z działającymi kubkami smakowymi go pozwali.

— Słaby z ciebie agent.

Sylwester prawie wrzasnął, słysząc nad sobą spokojny głos. W ostatniej chwili zdusił w sobie — zapewne dosyć piskliwy — krzyk. Tak skupił się na podglądaniu Miśki z nieciekawym spaślakiem, że nie zwracał uwagi na własne ruchy. Prawie zwisał z murku, mrużąc oczy. Nie zauważył nawet Kacpra, dopóki ten nie przemówił nagle nad jego głową. Trochę Sylwka przewyższał, a wcale się nie garbił, więc Sylwester musiał na siłę wyprostować plecy, aż poczuł strzyknięcie w kościach. Miśka ze spaślakiem zniknęli za rogiem. Gdzie szli? Pewnie do Karola. Może Karol był gejem? Misia robiła za brodę. Co za wizja. Sylwester prawie narzygał sobie na buty.

— Co to za typ? — zapytał, odpuszczając na razie gorące powitania z dawno niewidzianym kolegą.

Kacper wzruszył ramionami i poprawił środkowym palcem wieśniackie okulary. Zawsze miał brzydkie oprawki, a potem narzekał, że wszystkie dobre dupy przepadają mu na rzecz Sylwka czy Klawisza. Oni chociaż umieli wyglądać. Kacper nie mógł z daleka przyciągnąć swoją wiedzą bezużyteczną. Teraz nawet tego nie miał.

— Daj sobie spokój, Sylwek — powiedział, krzywiąc się, jakby połknął cytrynę. — Jesteś na spalonym.

— Rozmawiałeś z nią?

Nie musiał odpowiadać. Z Kacpra też był słaby agent, bo zdradził wszystko spojrzeniem. Pod nieobecność starego kolegi ucinał sobie o nim pogawędki z Miśką. Z jakiegoś powodu to potwornie Sylwka zirytowało. Teraz on się skrzywił i wyszedł zza murku, by stanąć naprzeciw Rydzewskiego. Czy może: zdrajcy. Jebanego Judasza. Kacper zajmował aktualnie pierwsze miejsce na liście osób, którym Sylwek dałby w mordę. Nawet w tej sekundzie — oczywiście gdyby tylko nie miał palców zdrętwiałych z zimna i czuł w ogóle, co robił dłońmi.

— Kiedy z nią rozmawiałeś? — zapytał znów. — Mówiła ci wprost, że nie chce mnie widzieć?

— Sylwek... — jęknął Kacper, po raz kolejny poprawiając oprawki. Nerwowy ruch. Winny! — Czy ona musi mi mówić takie rzeczy? Nie musi. To oczywiste, że nie chce cię widzieć. Nie robię ci na złość. Po prostu ci radzę. Daj sobie spokój.

Wyższy niż zwykle głos. Uciekające spojrzenie. Poprawianie tych szpetniejszych od ryja Słoty oprawek. Poza studenta na obronie. Oczywiście. Co za skurwiel! Sylwek prychnął z pogardą, nie mogąc uwierzyć w to, co odkrył całkiem niechcący. Kolejny nóż w plecy! Kto jeszcze polował na Miśkę? Kto jeszcze chciał oberwać w ryj? Gotowało się w nim jak w garnku z wodą na pełnym gazie. Skoro nie mógł jeszcze rozwalić typowi nosa, postanowił chociaż dać do zrozumienia, że w innych warunkach zafundowałby mu krwotok:

— Kurwa, Rydzewski, jak chcesz ją przelecieć, to lepiej ty daj sobie spokój.

— Co?

— Okulary se zmień, jak chcesz startować do Miśki, frajerze. Bo inaczej nawet ten typek będzie miał więcej szans niż ty. Nara, jebany Judaszu. Dwa razy się oglądaj za siebie w Sopocie.

Sylwester splunął na chodnik, prawie na buta Kacpra, ale nie trafił. Potem zostawił go osłupiałego przed wydziałem, po prostu odszedł w drugą stronę najszybciej jak potrafił, potykając się jeszcze o krawężnik. Złożył groźbę bez pokrycia, bo nie miał nawet swoich ludzi, żeby zaatakowali Rydzewskiego w ciemnej uliczce. Był gotów poświęcić pieniądze do oddania Misi i załatwić jakiegoś karka do połamania nóg wężowi jadowitemu z wydziału prawa. Rydzewski nie próżnował przez rok! Zawsze jakoś dziwnie na Miśkę patrzył, jak szczeniak. Może Klawisz chciałby mu wpierdolić za darmo. Walka o honor przyjaciela. Mógłby frajera położyć małym palcem. Ciekawe czy odmówiłby Sylwestrowi od razu, czy najpierw udawał, że się zgadza, tak dla zabawy.

Przystanął na środku ścieżki prowadzącej w stronę przystanku tramwajowego. Dotarło do niego, jak brzmiał we własnej głowie. Jak chory pojeb. Wpadł w furię, jakby ktoś nacisnął mu w głowie przełącznik. Gdyby nie ujemna temperatura, Sylwek zapewne rzuciłby się na Kacpra z pięściami. Dobra, może jednak nie patrzył na Miśkę jak szczeniak. Prawdę mówiąc, Sylwester nie mógł sobie przypomnieć, czy w ogóle na nią patrzył. Wątpił w troskę starego kolegi, ale jeśli odpadała możliwość zauroczenia Misią, to dlaczego był taki nerwowy? Dlaczego tak uparcie powtarzał „daj sobie spokój"? Głupie szczudło, Judasz, ślepy chuj. Na pewno czegoś od niej chciał. Mógł pomarzyć, zwłaszcza w tych cynglach z bazaru.

Sylwester zacisnął dłonie w pięści w kieszeniach kurtki. Musiał odreagować. Nie znał lepszego sposobu niż zerwanie z Sandrą. Nareszcie. Musiał raz na zawsze odkleić ten plaster. Napisał do niej wiadomość, ledwie trafiając w klawisze. Nie czuł nawet, że uderza w wyświetlacz telefonu kciukami. W końcu wysłał krótkie pytanie: „gdzie jesteś?".

*

„Co poszło nie tak?" zapytał sam siebie. Oczywiście, miało to miejsce już po tym jak znowu przespał się z Sandrą, dosyć bezmyślnie i odruchowo, a potem włączyła piosenki o drzewach. Chociaż nie. Nie było tam nic o drzewach. O dziwo. Coś mamrotała o Sebie, ale Sylwek przysnął bardzo szybko, nawet nie zdążyła zapłakać. Nic nie załatwił, a czas zamiast zwalniać, tylko przyspieszał.

Miał czas tylko do soboty na wyprowadzkę z mieszkania Miśka. Musiał przenieść swoje rzeczy z miejsca na miejsce, ale zupełnie nie miał pomysłu gdzie. W środę rano uciekł z mieszkania Sandry pożegnany dwoma machnięciami dłoni Matyldy, która siedziała w salonie ze swoim kolegą. Chłopak nie wyglądał jak tamten spaślak od Miśki, Sylwek nie zamierzał walczyć więc o honor swojej nowej koleżanki. Matylda mogła mieć dwa metry — nadal ją lubił.

Sandry nie lubił. Nie cierpiał jej. Nie mógł jednak odmówić Słocie jednego — potrafiła zabrać z niego destrukcyjny gniew. Oczywiście metoda pozostawała dosyć niemoralna i raczej nie chciałby tego opisywać w ramach przedstawiania rewolucyjnego sposobu na relaks, ale ważne, że działało. Zrywając z nią pozbawiał się szans na skuteczne ochłonięcie. Udobruchał ją jakimiś wymijającymi wymówkami o braku czasu, załatwianiu spraw i innych takich — dzięki temu dostał, czego chciał. O Sebie nie miał zamiaru słuchać, więc wyciszył jego imię. Potem musiał uciec. Nie wiedział za bardzo, co dalej.

Pewnie dlatego wrócił w to samo miejsce po dwóch dniach nieudanych prób wymyślenia rozwiązania dla wszystkich swoich problemów. W międzyczasie Tośka zaczęła ostentacyjnie planować, co zrobi ze starym pokojem Sylwestra. Naprawdę ciężko było nie chcieć przemeblować jej szczęki, ale mimo błędów wychowawczych matka wychowała go na mężczyznę niebijącego kobiet. Z tego powodu męczył się z Sandrą — nie mógł po prostu tej wariatki zabić. A marzył o tym. Na przykład w czwartkowe popołudnie, kiedy włączyła nagle Kasię Kowalską. Śpiewała o krwi. „Mojej krwi chcesz?" pytała, a Sylwester odpowiadał w duchu, że nie, na chuj mu jej krew. Krew Sandry — to co innego. Chociaż pewnie w żyłach Słoty płynął rozpuszczalnik. Przeżarłby mu skórę.

Piosenka wjeżdżała na niepokojące tony, a Sandra tańczyła po pokoju w obcisłej kiecce. Sylwester potarł skronie, natychmiast opuścił jednak dłonie, gdy poczuł na sobie spojrzenie młodej Słoty. Wymusił uśmiech. Musiał wyjść grymas, ale to nie wzbudziło w niej niepokoju. Cierpliwie wytańczyła — zupełnie nie do rytmu — całą piosenkę, potem pozwoliła ciszy zapaść na dłuższą chwilę. W pokoju rozbrzmiało coś, co Klawisz bez wahania nazwałby „akompaniamentem do ruchania" i zapewne stworzył taką składankę. Może Sandra akurat ją puściła — w końcu na playliście dla Seby wszyscy zawodzili po polsku, nie po angielsku.

Zaczęła tańczyć. Znowu. Teraz trochę inaczej. Mniej jak szamanka przywołująca deszcz, a bardziej jak dziewczyna z klubu nocnego w Grand Theft Auto: San Andreas. Nieważne. Sylwester wiedział, że dostanie w końcu coś dla siebie, więc wsłuchał się w piosenkę niededykowaną chociaż raz Sebie.

(sloth to leniwiec, znał słowo z mema, którego kiedyś podesłał mu Klawisz)

Sandra zbliżyła się do niego, wiła niczym wąż najpierw przy Sylwku, potem na nim. Wąż jadowity, hipnotyzujący najpierw swoją ofiarę, by ta niczego nie podejrzewała. I nie podejrzewała — ofiara losu, Sylwester Strzemecki — bo zbyt pochłonęło ją obmacywanie węża, a poza tym nie grzeszyła inteligencją. No i słuchał piosenki. Bezsensownej.

(ale dobrze, że to nie o drzewach, tylko o leniwcach, leniwce nie mają drzazg)

Wąż jadowity, szpilka-zapałka, Sandra Słota łaskawie pocałowała go w usta zanim zeszła na dół. Niżej, niżej. Sylwester odhaczył sobie kolejne zwycięstwo, przetrwał krew Kasi Kowalskiej, żeby dostać chociaż chwilę rozluźnienia w ten czwartek chujowy jak barszcz.

(moment, dlaczego ten typ śpiewa o kretach...)

Usta Sandry mogły sprawić mu przyjemność tylko w jeden sposób i nie było to na pewno opowiadanie o Sebie. Może dlatego tak długo zbierał się do tego zerwania. Zabierałby sobie naprawdę rzadkie w ostatnim czasie chwile satysfakcji. Zmierzał tam powoli, w tempie wyznaczanym przez Słotę, bo już przecież doskonale go znała.

— Kurwa mać!!!

A przynajmniej na tyle, by mieć świadomość, że zada więcej bólu, jeśli użyje zębów tuż przed samym, wyliczonym co do sekundy, finałem. Czując ból, Sylwester zapomniał nawet swojego imienia. Zapomniał też o leniwcach, kretach i niepomyślanej jeszcze myśli oceniającej piosenkę jako „lepszą na drzemkę niż ruchanie".

Odepchnął Sandrę od siebie tak gwałtownie, aż poleciała na podłogę. Mało brakowało, a uderzyłaby głową o komodę. Otarła usta wierzchem dłoni. Wyglądała jak wariatka, w rozczochranych włosach, podparta na rękach zgiętych w łokciach, jakby była gotowa do ucieczki rakiem przez okno. Przez moment Sylwek miał jeszcze mroczki przed oczami z bólu. Kiedy usiadł, odetchnął z ulgą, nie widząc krwi. Świruska pewnie dodałaby odgryzienie penisa nieposłusznego kochanka do listy osiągnięć. Braciszek potrafiłby wybronić ją w sądzie. Ewentualnie całkiem słusznie wysłałby Sandrę do szpitala psychiatrycznego.

— Czy ciebie popierdoliło? — zapytał Sylwester słabym głosem. Podciągnął gwałtownie bokserki i spodnie, prawie sam upadł na podłogę. Nie chciał gryźć się w język. To byłoby już zbyt wiele.

— Myślałam, że tak właśnie lubisz, Agnieszka podobno kąsa przy obciąganiu — odparła chłodno Sandra.

Wytrzeszczył na nią oczy. Powoli wstała z podłogi, obdarzając Sylwka spojrzeniem pełnym gniewu. Mogłaby zabić go na miejscu. Była przez całe spotkanie jakaś nieswoja, ale nie przyszedłby mu do głowy tak durny powód. Mimo wszystko poczuł lekki dreszcz na plecach. Chciał też się podnieść, jednak Sandra nie zamierzała na to pozwolić — nie mogłaby wtedy patrzyć na Sylwestra z góry.

— Myślałeś, że nikt mi nie doniesie, że z tą zdzirą spędziłeś piątek, co? — powiedziała, a z każdym słowem wchodziła na wyższe tony. — To źle myślałeś! Z tą brzydką krową! Biedną! Śmierdzącą! Fajnie było? Co? Fajnie? Fajnie? Fajnie?!

Kiedy nie mogła już mówić bardziej piskliwie, zaczęła go okładać rękami po głowie. Uderzała mocno i zadziwiająco celnie jak na kogoś w szale — Sylwestrowi pozostało tylko cierpliwie jej atak znieść, ale niestety nakręcał tym Sandrę mocniej. Oczekiwała chyba, że drugi raz popchnie ją na podłogę. Musiałaby zacząć gryźć. Po chwili sama na to wpadła, kłapnęła nawet zębami, jednak przewidział jej następny ruch i udało mu się Słotę unieruchomić. Prawie spadli z łóżka nim przygwoździł ją do materaca — mocno wierzgała nogami, nie ustawała w próbach odgryzienia mu innych części ciała. Mogła mieć wściekliznę. Nie wykluczał tego.

— Uspokój się! — krzyknął. — Nie rozumiesz!

— PUŚĆ MNIE! RATUNKU!

— Kurwa, uspokój się!

Nagle całkiem znieruchomiała, co pozwoliło Sylwkowi na sekundę odetchnąć. Zrobił to jednak zdecydowanie za szybko — Słota jedynie zbierała siły. Zaczęła wierzgać dwa razy mocniej, machała głową, próbując znokautować Sylwestra włosami.

— MATYLDA! — ryknęła w kołdrę. — MATYLDA! MATYLDA! MATYLDA! POMOCY!

— Zamknij się!

Sandra wrzeszczała ile sił w płucach. Szyby w oknach tylko cudem wytrwały tę próbę, tak samo uszy Sylwka. Próbował zatkać jej usta, ale niestety nie miał trzeciej ręki. Nie zdążył nic więcej wymyślić. Wszystko działo się bardzo szybko. Gwałtownie otworzono drzwi. Ktoś wbiegł do środka. Sylwester nagle siedział już na podłodze, zakrywając dłonią krwawiący nos. Nie umiał myśleć złożonymi zdaniami. Bolało go już wszystko. Miał mroczki przed oczami. Sandra płakała. Kiedy zdążyła podrzeć sukienkę? Co, kurwa?

— Powinniśmy zadzwonić na policję. Jesteś cała? — powiedział męski głos.

Sylwester odchylał głowę do tyłu, trzymając nasadę nosa, ale zaraz przechylił się do przodu niczym jajko i zwymiotował na podłogę. Czuł metaliczny posmak w ustach. Miał wrażenie, że wszelkie smarki życia zablokowały mu zatoki, wywołując niesamowity ból. Rozpoznał Matyldę. Górowała nad wszystkim jak żyrafa i patrzyła z przerażeniem na Sylwestra. Jakiś facet wypytywał Sandrę, czy nie zrobiono jej krzywdy.

— To ona... — wycharczał Sylwek.

Usłyszał „tooooa" z własnych ust, a potem znowu zwymiotował w to samo miejsce, poszerzając brunatną kałużę. Przecież ona go ugryzła! Ona zaczęła go okładać! Próbował tę furiatkę tylko uspokoić! Patrzyła na Sylwka przez palce i chlipała, kręcąc jednocześnie głową, co miało chyba odpowiadać na durne pytania tamtego typa. Matylda wybiegła z pokoju. Sylwester podjął kolejną próbę wyjaśnienia, że prawie został wykastrowany.

— Ty lepiej siedź cicho, typie — przerwał mu kolega Matyldy. — Na twoim miejscu siedziałbym... Matylda! Miałaś pójść po telefon!

— Uspokój się — burknęła, wchodząc do pokoju z rolką ręczników papierowych.

Urwała trzy płatki, gdy przykucnęła przy Sylwestrze. Sandra zza palców piorunowała wzrokiem plecy współlokatorki, a jednocześnie nadal odstawiała dramat, jakby doszło do próby zgwałcenia, nie zaś działań w obronie własnej. Matylda złapała Sylwka za kark i wsadziła jego głowę między kolana, jednocześnie przyciskając mu ręcznik do nosa. Miała przyjemnie chłodne dłonie, a dotyk delikatny — gdyby podzielała wrogość reszty towarzystwa, pewnie postępowałaby z nim jak z workiem ziemniaków.

— Matylda...

— Sandra, czy Sylwester zrobił ci krzywdę? — zapytała Matylda. Miała chłodny głos, chłodny jak jej skóra.

— Nie widzisz...

— Czarek, ciebie nie pytałam. Sandra? Zrobił czy nie?

Zapadła cisza. Do uszu Sylwestra doszło pojedyncze chlipnięcie. Matylda dyskretnie ścisnęła jego kark. Nie wiedział, co to oznaczało, ale dryfował w przyjemnej pustce, pochylony z zamkniętymi oczami. Cios musiał być naprawdę mocny — bolała go czaszka, pulsowała przy każdym uderzeniu serca. Szkoda, że nie umiał sobie przypomnieć samego nokautu, tylko moment tuż po, kiedy siedział tam, gdzie wcześniej zepchnął Sandrę.

— Nie zrobił — powiedziała drżącym głosem. — To była mała sprzeczka.

— Jesteś pewna? — zapytał od razu Czarek. Jakby ktoś go, kurwa, prosił o wciskanie trzech groszy. — Sandra...

— Przepraszam. Wystraszyłam się tylko...

Sylwester uniósł głowę, mimo że Matylda próbowała przygwoździć go do podłogi. Nie patrzyła na niego, tylko na młodą Słotę. Ona za to patrzyła prosto w oczy Sylwka. Z jego perspektywy wyglądała upiornie. Pobladła, rozczochrana, z drżącą dolną wargą, w poszarpanej sukience, oparta o tego całego Czarka, ale ze spojrzeniem nadzwyczaj przytomnym. Wyglądała na zadowoloną. Nie. Nie mogła...

Nagle go olśniło — choć może po prostu za mocno oberwał w mordę i doznał wstrząsu mózgu — Kasia Kowalska nie śpiewała o Słocie. Kasia Kowalska śpiewała o nim.

Sandra chciała jego krwi. I dostała. Krew Sylwka przyozdobiła panele. Nie doszedł jeszcze o co chodziło w piosence o leniwcu, ale pewnie też ktoś go zabijał. Pożałował każdej kropli piwa wypitej w towarzystwie Agnieszki. Na pół świadomie oparł się o Matyldę i przymknął oczy.

Poczuł chwilową ulgę. Tyle zdążył poczuć.

A potem było ciemno.

Może jednak oberwał za mocno.

Może wszystko mu się przyśniło.

Może.

*

Widząc swoją twarz w lustrze, Sylwester nie poczuł nawet przerażenia — był zbyt otępiony lekami przeciwbólowymi. Podobno dostał też coś na sen, ale nie zasnął na kiblu, więc szpitalne prochy chyba średnio działały. Wytrzeszczył oczy, po czym dotknął lekko nasady nosa. Od razu zabolało go każde możliwe miejsce w czaszce, w którym mógłby jakikolwiek ból odczuwać. Plaster na nosie naklejony chyba dla picu — bo na pewno niezbyt pomocny — tylko przeszkadzał w szybkim mruganiu. Dodatkowo ktoś podrapał Sylwka po policzku, zostawiając brzydką rysę.

Wyglądał jak ofiara bójki albo zaatakowany przez chuliganów bezdomny. Toaleta na oddziale ratunkowym szpitala na Zaspie miała dosyć mdłe światło, może w jaskrawszym oświetleniu prezentowałby się gorzej. Zapomniał przez chwilę, po co wlazł do toalety. Wiedział, że na zewnątrz czekała Matylda. Według lekarza, który sprawdzał, czy Sylwek nie doznał wstrząśnienia mózgu, to ona go tu przywiozła.

Wyszedł na korytarz, popchnąwszy z całej siły ciężkie drzwi. Zabolało go w skroniach — przez wysiłek, ale również na widok Michała. Stał z Matyldą, śmiesznie przy niej niski i przeczesywał włosy palcami. Poklepała go po ramieniu. Pewnie go obgadywali. Sylwek jakoś potrafił to wyczuć przez piekące uszy. Albo policzki. Nie mógł jednoznacznie stwierdzić. Czuł istne napierdalanie z tyłu, z boku, z przodu głowy. Może Karol rąbnął go w łeb cegłówką? Taki scenariusz miał sens, patrząc po bólu. Ale pewnie koczowałaby już tu Sandra, zasmarkana i zapłakana. Może Misia.

Ból przybrał na sile.

— Sylwester!

Głos Matyldy mimo lekkiego wykrzyknika nadal działał jak balsam na uszy. Może Sandra byłaby znośniejsza z takim głosem. Myśli zbyt szybko uciekały z orbity Sylwka, by zastanawiał się nad tym dłużej. Ruszył w stronę Michała i Matyldy wzdłuż ściany, wodząc po niej dłonią. Zimne kafelki. Ach. Zimne kafelki. Mógłby przyłożyć do nich głowę i tak zostać. Nie zrobił tego jednak — odleciałby, potem nagle znalazł w innym miejscu, a facet w białym kitlu świeciłby mu latarką po oczach. Albo robiłby to Michał, żeby Sylwestra jeszcze bardziej dobić. Wystarczyło, że teraz patrzył na niego jak na kompletnego idiotę. Co się stało? Może naprawdę cegłówka.

— Czarek powinien cię przeprosić — powiedziała Matylda wyraźnie zawstydzona całą sytuacją. — Walnął cię moim podręcznikiem do historii. Dwa razy. Pamiętasz? Cokolwiek?

Sylwester przystanął akurat w momencie, gdy wypowiedziała ostatnie zdanie. Wytrzeszczył na nią oczy. Uświadomił sobie, że naprawdę dużo musiało zniknąć mu z głowy. Nie znał żadnego Czarka, nie pamiętał podręcznika. Dwa razy. Ostatnim wydarzeniem, które potrafił teraz przywołać, był seks z Sandrą. Taki średni, z perspektywy. Bywało lepiej. Nawet na ręcznym. Zwłaszcza wtedy, bo bez jej udziału. I bez jej głosu. W sumie to bardzo ciekawa kwestia, bo...

— Sylwester?

... bo gdyby nie istniała Sandra, wielu facetów pewnie nie doceniłoby faktu posiadania rąk. Rąk, które nie marudzą i nie są kościste, zazdrosne, głośne. Słyszał w głowie przeciągły pisk. Nie, chyba nie uprawiał seksu z Sandrą. Wisiał na murku. Pobił Kacpra. Pobił? Nie, dobra, nie pobił. Chciał, to różnica. Gdyby pobił Kacpra, byłaby tu Karolina i darła mordę. Przy niej też jazda na ręcznym zyskiwała platynowy status. Seks z nią musiał męczyć bardziej niż utknięcie za traktorem na drodze szybkiego ruchu...

— Sylwester???

... co jest również bardzo ciekawe, bo czy traktory mogą poruszać się po drodze szybkiego ruchu? Gdzie była Misia? Miał nadzieję, że pobił go Karol. Wyszło szydło z worka, frajer pod krawatem stracił panowanie nad sobą, pokazał prawdziwą twarz. Misia — najpiękniejsza na świecie. Misia. Gdzie poszłaś z tym spaślakiem? Wracaj. Poleciałby z nią teraz wszędzie, gdzie by chciała. Miał pieniądze. Tysiąc złotych w banknotach i resztę na koncie. Andrzej mógł mu nagwizdać. Ale najpierw drzemka.

— Nie ma sprawy — powiedział Sylwester. — Nie ma sprawy. Poczekam.

Michał i Matylda wymienili spojrzenia. Głowy dziwnie im pływały po całym kadrze. Zaraz, jakim kadrze? Nadal płynęli. Nadciągnął sztorm. Burza. Piorun. Wrum wrum. Nie, nie traktor! Sylwester wytrzeszczył oczy, a potem zmrużył. Matylda miała cztery głowy. Musiał złapać ramię Michała.

— Nie ma sprawy. Nie ma sprawy. Nie ma sprawy. Nie ma...

No i znowu ciemno. Kurwa mać.

*

Kiedy obudził się kilkanaście godzin później, traktor i sztorm zniknęły. Leki nasenne połączone z przeciwbólowymi oraz ogólnym przemęczeniem zadziałały na niego tak mocno, że długo nie mógł otworzyć oczu, zapadał więc w kolejne drzemki. Odzyskał pełną przytomność w sobotę. Kolory były jaskrawe, sufit zaś wisiał dziwnie nisko. W mieszkaniu Michała panowała cisza. Dudniła w uszach, kiedy Sylwester wstał w końcu do toalety. Widząc swoje odbicie w lustrze — przekrwione oczy, fioletowe sińce pod nimi, podrapany policzek, gniazdo z włosów na głowie, podpuchnięta dolna warga — nagle przypomniał sobie ostatnie dni. Akcję z Sandrą, szpital, głos Michała w samochodzie, Kacpra na uczelni, Misię z tamtym typem. Z zażenowania własnymi wspomnieniami odkleił plaster z nosa.

Nic w nim nie pękło. Nie poczuł nagłego olśnienia. Pozostało mu jedynie okropne zmęczenie. Nie chciał słuchać niczego, co zapewne miała mu do powiedzenia Tośka, co dodałby Michał. Wyczerpał wszelkie dostępne opcje. Spalił pozostałości mostów. Zakopał po sam nos w gównie. Wyglądał jak zwłoki. Nadszedł czas na powrót do matki. Absolutnie nie na jego warunkach, nie z chęci zobaczenia po latach kobiety, która go urodziła. Nie. Po prostu został zapędzony w kozi róg i zaczynał powoli wspinać się po ścianie.

Zamierzał nakłamać o jakiejś bójce. Albo wymyślić po drodze całą historię napaści w ciemnej sopockiej uliczce. Pakował swoje rzeczy, czując pulsowanie w skroniach i czole, a dramat rósł w siłę. Nic mu nie zabrali. Po prostu myśleli, że jest za Arką. Bo to jacyś kibice Lechii byli. Z Brzeźna. Z Nowego Portu! Tam już raz dostał w ryj, dlaczego nie mógł dostać drugi? Jeszcze sobie nie uwierzył, ale przecież dopiero co bajeczkę wymyślił.

Wyszedł z mieszkania, nie pozostawiając po sobie nawet śladu, jakby nigdy tu nie wrócił. Klucze zostawił w skrzynce, ukradł Tośce nieotwartą jeszcze buteleczkę Ketonalu. Nie zamierzał prosić brata już o żadną przysługę. Nigdy. Nie chodziło nawet o urażoną dumę. Dobra, chodziło. Tylko i wyłącznie. Ale breloczek z wiewiórką zabrał. Tak po prostu, by Michał dostał jasny sygnał — wszystko w porządku. Sylwester naćpany lekami albo w złym stanie psychicznym nie zabrałby breloka. Prawda? Prawda?

Nieprawda. Jadąc autobusem do domu matki patrzył na wiewiórkę z taką nienawiścią, że musiał wyrzucić ją do śmietnika, kiedy tylko wysiadł. Trochę inaczej zapamiętał okolicę — zamiast wyzywać Michała albo breloczek, zaczął się rozglądać. Ulica Kujawska wyglądała teraz jak las, gdzie pośród drzew przypadkowo poustawiano klockowate budynki. Nie wiadomo, gdzie wylądował bliźniak, w którym matka mieszkała z Irmą. Albo Irma z matką. Nie miał pojęcia, na jakich zasadach wynajmowały sobie lokum. Nigdy nie pytał — matka też go nie pytała, dlaczego był głupi. Pozostawiali sobie domysły.

Narzucił kaptur na głowę i ruszył chodnikiem, który kilkanaście kroków później zmienił się w wydeptaną w twardym śniegu ścieżkę. Leśne osiedle zgęstniało, zaczął mijać solidne furtki z ostrzeżeniami o groźnych psach, w jednym z domów przyjmował nawet psychiatra. W końcu Sylwek trafił pod numery trzydzieści cztery oraz trzydzieści pięć. Przedzielony na pół dom wyrósł przed nim jak wrota po wypowiedzeniu zaklęcia. W tym przypadku brzmiało ono „kurwa", co Sylwester wymamrotał, wdepnąwszy butem w ukryte pod śniegiem psie gówno. Irma naprawdę była czarownicą.

Chwilę krążył pod domem, ale kiedy poczuł na sobie zbyt czujne spojrzenie kobiety czekającej aż jej golden retriever osika wszystkie drzewa w promieniu kilometra, ruszył w stronę drzwi lewego bliźniaka. Odchrząknął, zanim zadzwonił dzwonkiem. Nagle zaczął się stresować spotkaniem z matką. Zapomniał całą historyjkę o Nowym Porcie. Mimo podwójnej dawki leków przeciwbólowych znów rozbolała go głowa. Pomyślał, że jeśli policzy do dziesięciu i nikt mu nie otworzy, zawróci do Michała.

Jeden... dwa... trzy...

Pójdzie do Sandry z nią zerwać. Tak raz na zawsze, zanim wykastrowałaby go maczetą, nie zębami. Zabije ją. Matylda pomogłaby mu zakopać zwłoki.

Cztery... pięć... sześć...

Ucieknie do Warszawy. Ale najpierw zostawi Misi te pieniądze w jakimś miejscu, do którego będzie musiała odnaleźć drogę poprzez czytanie zagadek. Olśni ją, że tylko Sylwester może ją uratować. Pojedzie za nim.

Siedem... osiem...

Usłyszał szczęk zamka. Drzwi otworzono na oścież i stanęła w nich matka. Anna Praga, niegdyś Strzemecka, najstabilniejszy element w życiu Sylwestra, nieważne ile razy próbował ją przewrócić, wykreślić, zniszczyć, odpędzić. Wciąż była w tym samym miejscu. W bliźniaku pośród drzew, zadbanym budynku pomalowanym na morski kolor, z wielkimi oknami i jakimś amuletem wiszącym nad drzwiami. Czekał, aż zacznie krzyczeć. Potrzebował, by ktoś na niego nakrzyczał. Wrzasnął słowo czy pięćdziesiąt o jego głupocie. O jego wyglądzie nieszczęścia spod najbardziej pechowej gwiazdy. Patrzył na własną matkę, widząc w niej odbicie Michała i czekał.

Wtedy właśnie go przytuliła. Nagle objęła syna ramionami, pozwalając mu bardzo ostrożnie oprzeć brodę na jej ramieniu. Przymknął powieki, czując nagle straszną niemoc. Musiał odwzajemnić jej uścisk, żeby nie pociągnąć ich obojga schodami w dół.

— Mamo... — wymamrotał. — Mamo...

— Wiem, co się stało. Nie musisz mówić — zapewniła go od razu spokojnym, kojącym głosem.

— Mamo. Ona wychodzi za Karola Słotę. Misia wychodzi za Słotę. Za Słotę. Misia. Misia wychodzi za Słotę.

Odsunęła go od siebie, ale nie puściła. Mamrotał wciąż te same słowa w różnej kolejności, tracąc powoli sens, gubiąc znaczenie. Patrzył na matkę i szukał u niej pomocy; pomocy w złożeniu zdań. Rozsypały się. Trzymała go mocno za ramiona, a on tonął w zupie z liter. Dotarło do niego, że wszystko rozjebał. Wszystko. Machnął młotem pneumatycznym i teraz siedział w gruzach.

— Mamo... — powiedział znów, niemal jęknął. — Ona...

— Wiem. Wiem, Sylwek. Tak mi przykro.

Sylwestrowi też było przykro. Naprawdę przykro. Tak przykro, że poczuł jak pieką go oczy. Po raz pierwszy odkąd złamał sobie bark w oliwskim lesie szesnaście lat wcześniej. Teraz też płakał z bólu, ale nie miał już pojęcia, czy w stu procentach fizycznego.

----------------

*Myslovitz – Długość dźwięku samotności

Continue Reading

You'll Also Like

1.9K 204 14
Eurowizję oglądam od 2014 roku i zawsze czekam na nią z niecierpliwością. Choć z czasem mój entuzjazm nieco opadł, nadal jest to dla mnie ciekawe wyd...
850K 31.2K 56
Życie pewnej samotnej alfy i samotnej omegi ****************************************** sceny 18+ przekleństwa YAOI nie lubisz nie czytaj! HAPPY END!
135K 379 3
Co tu dużo mówić, nazwa wszystko wyjaśnia
29.5K 2.4K 126
Czarek odkąd został Adoptowany przez Anne i Wiktora bardzo się zmienił. Tutaj będę pisać różne opowieści z ich życia prywatnego. (nie inspiruje się z...