❰ Rozdział 6 ❱

146 11 37
                                    

Krótka wskazówka zegara spokojnie sunęła w stronę ósemki. Nie spieszyła się i ewidentnie nie miała zamiaru zmieniać tempa. Było jej dobrze spowalniając czas. Mogła wywołać więcej emocji, które są nierozłączną częścią szpitala. I to nie tylko te negatywne odczucia, ale również pozytywne... w pewnym sensie.

Na sali Severide'a panowała niekomfortowa cisza, którą co jakiś czas przerywała aparatura. Jej odgłos odbijał się od ścian, a następnie trafiał z podwójną siłą w Matt'a, zakłócając wszystko. Nawet najmniejsza zmiana dźwięku paraliżowała go ze strachu, pozytywne myślenie było odpędzane w najczarniejszy kąt, a calutka nadzieja znikała niczym ostatni promień słońca, chowającego się za horyzontem.

Dopiero co skończyła się druga, o wiele krótsza operacja. Choć tak naprawdę Casey nie wiedział jak się ona potoczyła - nie miał pojęcia, czy były jakiekolwiek komplikacje, czy udało im się tym razem poskładać porucznika w całość albo czy są szanse, że wyjdzie z tego praktycznie bez szwanku. Po prostu - dr. Rhodes od razu po operacji poszedł w swoim kierunku, nie zamieniając ani jednego słowa z Matt'em.

Casey miał złe przeczucia, a zachowanie Connor'a oraz wpuszczenie go na salę chwilę po operacji tylko go w tym upewniały. Poprzednim razem tak nie było - i to wzbudzało pewne wątpliwości. O co chodziło? Wpuścili go, bo nie było już szans uratować Severide'a? Bo to koniec? Bo się poddali? Nie wiedział.

Kapitan siedział na krześle tuż koło łóżka strażaka i wpatrywał się w niego. Zaintubowany, przypięty wieloma kablami do urządzeń... Twarz Kelly'ego była jakby bez życia - nie poruszała się, straciła swój dawny kolor.

To wszystko wydawało się dla Matt'a nieprawdopodobne.

— Nigdy nie sądziłem, że zobaczę cię w takim stanie — odezwał się wreszcie Casey, z nadzieją, że Severide go słyszy. — A naprawdę dużo razy byłeś w MED, ale nigdy... tak.

Atmosfera zrobiła się gęsta, a Matthew miał problem z mówieniem. Czuł gulę w gardle, która go powstrzymywała...

— To nie może się skończyć teraz, w tej chwili... Tak naprawdę... Zawsze taki byłeś. Ukrywałeś kontuzje, trzymałeś w głębi siebie ten ból tylko po to, by móc pomagać i być strażakiem. I teraz co? Tak po prostu umrzesz? Po jednej, małej kulce, która trafiła w nieprawidłową osobę? Jak śmiesz... Wychodziłeś z gorszych sytuacji, o wiele gorszych. A wiem to doskonale. W końcu znamy się od ponad 13 lat...

Głos kapitana zaczynał się powoli łamać.

— Przeszedłeś przez uraz kręgosłupa, wielokrotne poparzenia, bycie ofiarą wybuchu, skok z trzeciego piętra, pobieranie szpiku tylko ze znieczuleniem miejscowym, pobicia czy przygniecenie przez komin i ty mi pokazujesz, że takie coś małego jest w stanie cię złamać? Czy ty jesteś poważny? Nie zdziwiłbym się, gdyby tobie nic się rano nie stało, tylko dlatego, że ja znajdowałbym się w swojej kwaterze. Pewnie byś nawet nie zauważył, że masz w sobie coś nadmiarowego.

Pojedyncza lampa w sali mignęła, wywołując mały dreszcz na plecach Matt'a.

— Z resztą... Zawsze lubiłeś pomagać i nie zważałeś na ryzyko... — Casey zaśmiał się krótko. — Pamiętam jak opowiadałeś mi o tym chłopcu z koparki. Dobra akcja, ciekawy pomysł z uruchomieniem przewróconej maszyny, choć Boden był nieźle wkurzony przez całą twoją nieobecność i brak odzewu. Myślał, że całkowicie zapomniałeś o robocie, ale jak się dowiedział co się stało, to trochę zmienił nastawienie do tego. Mimo wszystko niezły wykład ci dał o braniu telefonu na biegi! No nie powiem, słyszałem wszystko całkowicie przypadkowo.

Matt zatrzymał się na chwilę i wrócił do tamtego dnia. To było dość śmieszne wspomnienie. Przed ich zmianą Boden zaprosił Severide'a do swojego biura, a on sam dziwnym zbiegiem okoliczności również znalazł się w jego okolicy. Komendant drzwi nie zamknął, więc Casey wszystko słyszał i ledwo powstrzymał swój śmiech.

❝ No chance ❞ [Chicago Fire]Where stories live. Discover now