❰ Rozdział 4 ❱

183 11 26
                                    

Strzały ustały. Zrobiło się nienaturalnie cicho. Pojedyncze kawałki szyby jeszcze spadały ze swojego poprzedniego miejsca. Uderzały o podłogę i rozbryzgiwały się na miliony kawałków, dostając się w każdą możliwą szczelinę, pokrywając każdą możliwą powierzchnię.

Casey dalej chronił głowę dłońmi. Powieki miał zaciśnięte, a mięśnie napięte. Ale nie czuł bólu. Nie czuł, żeby jakakolwiek wystrzelona kula przeszyła jego ciało. Nie czuł, żeby szkło rozcięło jego skórę. Ale... Był zdezorientowany. Dalej nie dowierzał w to, co się wydarzyło. Czy ktoś właśnie ostrzelał remizę? I to w biały dzień? Nie docierało do niego.

Wreszcie, gdy wszystko ucichło, a Matt słyszał swój własny, nierówny oddech - otworzył oczy. Promienie słońca początkowo raziły go. Obraz jednak powoli się wyostrzał, widział coraz więcej.

Casey powoli położył dłonie na pokrytej szkłem podłodze. Dokładnie czuł każde szkiełko dotykające jego skórę i wbijające się w nią. Nie mógł tutaj zostać...

Po chwili podniósł głowę do góry, podpierając się na rękach. Krew. Jego dłonie były nią okryte. Krople szkarłatnej cieczy spokojnie spływały na podłogę... Casey zamarł. To nie była jego krew.

— Severide? — oczekiwał odpowiedzi od (byłego już) kolegi, bezskutecznie. Był przerażony. Rozglądał się, ale niewiele widział. — Severide!

Matt krzyknął, gdy tylko zobaczył strażaka. Leżał na boku prawie nieruchomo kilka metrów od niego, w ciągle rosnącej kałuży krwi. Nie widział czy oddychał. Nie wiedział czy żyje. Kapitan wstał, rozcinając sobie przy tym delikatnie dłonie, a następnie podbiegł do Kelly'ego. Przyklęknął i powoli przewrócił porucznika na plecy.

— Severide... — mówił pełnym stresu głosem. Był w szoku, że coś takiego się wydarzyło. W takiej chwili. Całkowicie nieodpowiedniej. Pierwszy raz od dawna nie wiedział co ma robić... A jego dłonie trzęsły się.

Wreszcie ogarnął się. Sprawdził puls i oddech.

— No dalej... — nie mógł znaleźć miejsca, gdzie wyczułby puls. Przez emocje nie mógł zareagować szybko i profesjonalnie. A przecież był strażakiem. I to cholernie dobrym. Umiał panować nad emocjami w trudnych chwilach, ale... nie w takiej. Nie uczono ich reagowania w sytuacji ostrzelania remizy...

Matt wreszcie wyczuł puls. Odetchnął z ulgą. On żył. Dalej żył... Klatka piersiowa poruszała się nierówno... Ale teraz miał inny problem - skąd się wzięła kałuża krwi.

Casey przyjrzał się dokładnie strażakowi. Szukał źródła krwawienia, co nie należało do najłatwiejszych rzeczy... Ubrania Severide'a były we krwi, co uniemożliwiało dokładne zlokalizowanie miejsca trafienia, a ponadto słońce wbijało się w oczy. Jedna kula drasnęła szyję. I to dosłownie drasnęła - przeszlifowała jedynie naskórek, wywołując niewielkie krwawienie. Druga przeleciała na wylot przez lewy bark, tworząc niewielkie uszkodzenia. Na tym się nie skończyło...

Życie postanowiło ewidentnie ukarać Severide'a i Casey'ego. Trzecia kula trafiła w klatkę piersiową.

— Należało mi się... — odezwał się niewyraźnie Severide. Marnował swoje siły.

— Zamknij się... — odpowiedział bez zawahania Matt. — Znaczy nie, hej! Mów, pleć te głupoty dalej, tylko nie odpływaj! Ej!

Severide powoli tracił przytomność. Zaczynał mieć trudności z oddychaniem. Tracił zbyt dużo krwi. Jego siły słabły. Kapitan próbował za wszelką cenę zatamować krwawienie. Zaczynał panikować. Miał wrażenie, że minęło sporo czasu od strzelaniny, a nikt nie przychodził...

❝ No chance ❞ [Chicago Fire]Where stories live. Discover now