Rozdział 2.

6.7K 423 8
                                    

Siadam na kanapie i patrzę we wzorzysty dywan, kiedy tata odpala samochód i odjeżdża.  W naszym domu, każdym po kolei, nieporozumienie i smutek jest na porządku dziennym, więc za bardzo się temu nie dziwię. Opieram się o miękkie oparcie skórzanej kanapy i ciężko oddycham. Patrzę w sufit, nie mając najmniejszej ochoty na nic. Zastanawiam się przy tym, czy mogłabym tutaj być naprawdę szczęśliwa i czy byłaby możliwość, żeby zostać na dłużej. Chcę w końcu zostać gdzieś na stałe, zapuścić korzenie, nie chodzi o miejsce. Bo gdybyśmy pojechali do Niemiec zamiast do Australii, myślałbym o tym samym, to pewne. Jednak mimo wszystko w tym miejscu jest coś przyciągającego, czuję się tutaj dobrze i wiem, że przede mną wiele ciekawych zdarzeń. Chcę w końcu od kilku lat normalnie żyć. Ten stały pośpiech mnie wykańcza, mimo że podniosłam się z dna, na którym wylądowałam, wiem, że jeszcze długa droga przede mną. Jestem świadoma, że w każdej chwili mogę ponownie znaleźć się na tym samym dnie. Chciałabym poczuć, że gdzieś naprawdę należę, czy to tak wiele?

Ubieram kremową bluzkę z kołnierzykiem, na którego końcach połyskują złote wstawki. To jedna z moich ulubionych koszul. Tak na marginesie, mam wielkiego fioła na punkcie bluzek z kołnierzykami, zdobionymi czy nie, kołnierzyk to kołnierzyk. Wsuwam na stopy czarne trampki i lekkim krokiem schodzę na dół. Jestem zdziwiona swoim spokojem, przecież zaraz będę musiała zmierzyć się z nowymi ludźmi, z całą klasą wypełnioną obcymi osobami. Dodatkową trudnością jest to, że dochodzę do ich grona w ostatniej klasie liceum, gdzie wszyscy dobrze się znają, pozawierane są już przyjaźnie. Już teraz, będąc na przedostatnim schodku wiem, że będę sama. Ojca już nie ma, wyszedł wcześnie rano do pracy, jak zawsze. Chwytam jabłko w dłoń, podrzucam, łapię i z uśmiechem na ustach wgryzam się w soczysty miąższ. Spoglądam przez okno, pogoda jest cudowna, wszystko wydaje się być takie szczęśliwe. Jedynie ja nie mam powodów do radości. Rozpoczęcie roku, nowi znajomi, a raczej ich brak. Wzdycham głośno, zeskakuję z krzesła i wychodzę z domu, zamykam drzwi na klucz, by udać się w stronę szkoły.  

Po drodze mijam różnych ludzi, niektórzy spieszą się do pracy, inni  tak jak ja do szkoły. Są też tacy, którzy niczym się nie przejmują, idą wolnym krokiem i cieszą się piękną pogodą.

Spacer na rozpoczęcie zajmuje mi jakieś piętnaście minut, ale to nie zmienia faktu, że jestem cała mokra. Nie spodziewałam się, że będzie dzisiaj aż tak ciepło, ale jestem w Australii i nie powinnam się temu dziwić. Jakby nie patrzeć wciąż jest to dla mnie trochę za gorąco, kilka stopni mniej naprawdę zrobiłoby mi niemałą przyjemność. Jedynym plusem tego upalnego dnia jest to, że nie mam mokrych plam pod pachami. To byłoby już za wiele, nie dość, że wyglądam jak jagnię wpuszczone w sam środek stada wygłodniałych wilków, to jeszcze miałabym być spocona. Podziękuję za takie atrakcje. Stoję z boku i czekam, aż całe wydarzenie w końcu się zacznie, bo chcę jak najszybciej wrócić do domu i ściągnąć lepiące się ubranie.

Niektórzy ludzie patrzą na mnie z zainteresowaniem albo tylko mi się wydaje i tak naprawdę jest to niechęć i kpina. Nie chcę tego wiedzieć, by się bardziej nie dołować. Opieram się o wysokie drzewo i słucham przemówienia dyrektora. W międzyczasie wykopuję mały dołek w ziemi, na której stoję. Chwilę później odchodzę na chodnik, by nikt nie dowiedział się, że to moja sprawka.

Stoję w palącym słońcu, mam wrażenie, jakby za chwilę skóra miała zająć się ogniem. Po nosie spływa powoli kropelka potu, ale próbuję nie zwracać na to uwagi i stoję w miarę prosto oraz staram się lekko uśmiechać. Na moje szczęście apel właśnie dobiega końca i dosłownie za momencik będziemy mogli iść do klas. Podekscytowanie tym, że zaraz znajdę się w chłodnym, klimatyzowanym miejscu, zupełnie wymazuje z mojej głowy myśli o rówieśnikach i ich reakcji na moją osobę.

Who are you when no one is looking? // Luke BrooksOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz