1

1K 56 24
                                    

Kwiaty juniberry* nie były trudne w uprawie. Nie potrzebowały tak wiele wody jak kolorowe kwiecie na Ziemi. na Althei ich naturalne środowisko przypadało na cieplejszy i bardziej suchy klimat. Podobnie jak sukulenty potrzebowały ciepła, nawozić należało je jedynie latem preparatami ze znaczną domieszką azotu. Najlepiej rosły na parapetach okien, gdzie mogły wygrzewać się w promieniach słońca, ale jednocześnie od zabójczej temperatury chroniła je szyba.

Lance potrzebował niemal dwóch lat, aby dojść do tych wszystkich wniosków i udoskonalić sposób w jaki zajmował się kwiatami. Część z nich rosła w doniczkach w szopie na farmie McClainów, druga część roślin ozdabiała przydomowy ogródek. Młodsze rodzeństwo i kuzynostwo Lance'a bardzo poważnie podeszło do kwestii podlewania roślin i wyrywania chwastów, wystarczyło co jakiś czas przypomnieć im o potrzebach roślin i małolaty niemal wszystkim zajmowały się za niego.

Dni na farmie w pobliżu Varadero płynęły spokojnie, choć wypełniał je śmiech i wrzask dzieci.

Jak dobrze być znowu w domu, myślał sarkastycznie Lance za każdym razem, gdy rodzina zaczynała dawać mu się we znaki.

Tak naprawdę niewymownie tęsknił za swoim domem, rodziną i Ziemią, gdy przebywał w kosmosie. Za mówieniem po hiszpańsku i przekleństwami padającymi z ust Veroniki, zapachem gnojówki o poranku. Za atmosferą Varadero i kubańską kuchnią.

Właśnie przesadzał dopiero rozkwitający kwiat juniberry, który miał być prezentem dla Shiro i Curtisa, gdy do szopy weszła Veronica z tabletem w dłoni.

– Za cztery godziny musimy wyruszać – zakomunikowała, nie podnosząc wzroku znad ekranu. – Jesteś już spakowany?

Lance przyklepał delikatnie ziemię wokół kwiatu w nowej doniczce i sięgnął po konewkę.

– Tak, muszę jeszcze tylko zabezpieczyć te kwiaty, żeby nie zniszczyły się w trakcie podróży.

Veronica w końcu zwróciła uwagę na trzy gotowe doniczki ze zroszonymi kwiatami, stojące w najczystszym miejscu szopy. Kropelki wody nadal lśniły na liściach.

– Po co ci te badyle?

Lance westchnął przeciągle i z irytacją, Veronica nigdy nie umiała tak jak on i ich matka docenić piękna natury.

– To prezent dla reszty – wyjaśnił.

Podlał ostatniego kwiatka i zsunął z dłoni rękawice ogrodowe. Cisnął je na stojące nieopodal rozklekotane krzesło i wyprostował się. Krzyż lekko go bolał po kilkuminutowym kucaniu i pracy. Cały czas czuł na sobie wzrok Veronici.

– Musisz za nimi bardzo tęsknić skoro masz zamiar podarować im akurat to – skwitowała z wrednym uśmieszkiem.

– Nie denerwuj mnie – burknął Lance.

– Oj, no weź. Twoja obsesja na punkcie tych kwiatów jest przeurocza.

Nienawidził przekomarzać się z nią na ten temat, ale po tak długim czasie umiał wybrnąć z sytuacji bez narażenia się na powrót smutku.

– Czy to dziwne, że chcę się otaczać pięknymi rzeczami skoro w domu mamy zbyt mało luster? – Błysnął w jej stronę garniturem białych zębów.

– Co mają lustra... Ty narcyzie!

Oburzenie w jej głosie przypomniało mu, jak przekomarzał się kiedyś z Keithem. Tęsknił za jego głosem i miał nadzieję, że jeszcze dzisiaj go zobaczy. Nie zapytał Shiro kogo zaprosił na kilkudniowy pobyt w swoim nowym domu, ale Lance był pewien, że Keith obowiązkowo widniał na liście gości. Byli z Shiro dla siebie jak bracia. Kiedyś Lance również myślał o Keithie jak o kimś więcej niż przyjacielu, ale od tamtego czasu nie widywali się zbyt często. Wciąż pamiętał ich rozmowę podczas oglądania zachodu słońca i jakie słowa wtedy padły...

naprzód || klanceWhere stories live. Discover now