1. Groźba śmierci

421 22 31
                                    

Gdyby Heliosowi ktoś kiedyś nadepnął na odcisk, tak zapewne wyglądałaby jego zemsta - lejące się z nieba jak płynne szkło nieustępliwe gorąco, przed którym kryły się zwierzęta, a rośliny z jękiem bezradności usychały, czując, że nie zdążą wyhodować odpowiednio długich korzeni, by znaleźć wodę pod ziemią; niebo było nawet nie niebieskie, a wręcz białe, jakby nawet ono nie było w stanie znieść tego żaru, chmury również pouciekały w panice za horyzont, a sztywna już trawa kruszała przy najmniejszym poruszeniu, czy kiedy ktoś po niej chodził, czy kiedy powiał jeszcze gorętszy od zastałego powietrza wiatr. Jedyną nadzieją dla tej pustyni była zapowiadana od tygodnia burza.

Ale nieważne, co miało dziać się za dzień lub dwa, ważne, że teraz smażył się na tej patelni bez wyraźnego powodu, co więcej, musiał smażyć się tak dalej, może nawet kolejne kilka minut.

  - Jedź sobie na zadupie, mówili - przytoczył niczyje słowa i skrzywił się na dźwięk swojego schrypniętego głosu. - Będzie fajnie, mówili.

Wsunął czapkę z daszkiem bardziej na czoło i łapczywie wypił kilka łyków wody z butelki. Nie miał pojęcia, co tu właściwie robił - mógłby spokojnie zostać sam w domu, albo chociaż rzutem na taśmę zapisać się na jakiś obóz, jakikolwiek. Byle by w bardziej cywilizowanym miejscu niż jakaś tam farma. Gospodarstwo. Pipidówa?

Usiadł na ławeczce, z niechęcią stwierdzając, że jego nogi w większości znajdują się teraz w pełnym słońcu. Zastanawiał się, czy ktokolwiek miałby mu za złe, gdyby wciągnął je na zacienioną część ławki. Właściwie, czy ktoś tu w ogóle był? Nie, nie licząc staruszki z informacji, przysypiającej przy wentylatorze, peron stał całkiem pusty. Nie był z tego powodu szczególnie zadowolony, bo nie świadczyło to szczególnie dobrze o miejscu, w którym miał spędzić następne dwa miesiące. Ewentualnie krócej, jeśli kurczaki zadziobią go na śmierć.

Na początku nie mógł uwierzyć, że Shiro, ten Shiro, który ledwo przyjechał do miasta na studia, już zaczął podbijać serca wszystkich w okolicy urzekającymi sonatami pianinowymi dobiegającymi wieczorami z okien jego mieszkania, ten Shiro, który umiał dwa języki i aktualnie uczył się kolejnego całkiem hobbystycznie, ten Shiro, który całkiem niedawno wreszcie oświadczył się jego kuzynowi, Adamowi, ten Shiro, który z taką klasą zachowywał się zarówno w pracy jako opiekun do dzieci (głównie dlatego był stałym gościem w ich domu), jak i u siebie, gdy myślał, że nikt go nie widział, ten Shiro, który tak dobrze zna się na informatyce i majsterkowaniu, urodził się na przedmieściach przedmieść wypierdziszewa dolnego. Ta myśl wydała mu się tak abstrakcyjna, że na początku zwyczajnie się zaśmiał, ale kiedy jego matka spojrzała na niego z ukosa, zorientował się, że to raczej nie żart. A szkoda, bo byłby żartem naprawdę zabawnym.

Wyciągnął telefon, po raz setny sprawdzając, czy był zasięg. Nie było. Jęknął, zrozpaczony. Nie, żeby miał jakąś wielką nadzieję odnośnie prądu czy bieżącej wody na tej całej zapyziałej farmie.

  - Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia siedem.... trzydzieści osiem - przeliczył centówki w kieszeni i westchnął. Tyle nie wystarczy, żeby kupić bilet na powrót. Co prawda, jeden już miał, ale nie widziało mu się czekać na konkretną datę i godzinę na spieczonych słońcem kafelkach i panelach starego peronu. Bo co tu niby będzie robić? Założy własną cywilizację, bez suszarek i chusteczek nawilżających, żywiącą się tym, co znajdzie wokół siebie? W sumie, czy choć w najmniejszym stopniu różniło się to od życia na farmie? Nie dość, że jechał tu kilka godzin w pociągu bez klimatyzacji, i to jeszcze w klasie ekonomicznej, z biednymi, spoconymi i przede wszystkim śmierdzącymi pasażerami obok, to jeszcze czeka go ciężki i trudny żywot bez pomadki do ust, której w pośpiechu związanym z pakowaniem się zapomniał z domu. Boże, jak Lotor i jego kółeczko wzajemnej adoracji go zobaczą po wakacjach z tak spękanymi wargami, to padną!

Zobaczył ruch gdzieś przed sobą i natychmiast poderwał się z miejsca. Przyjechali po niego! Ludzie! Cywilizacja!

Ostatni raz poprawił czapkę na ciemnych lokach i zapatrzył się w pędzącą ku niemu plamę na horyzoncie. Zmrużył oczy. Zaraz, przecież to nie wyglądało na samochód...

O Boże.

Wnioskując z łatwości, z jaką Shiro dostał się na studia informatyczne, nie mógł wychowywać się w środowisku nieznającym wynalazków Tesli i Edisona, dlatego przez większość czasu był umiarkowanie spokojny - może nie będzie musiał chodzić do wychodka i kąpać się w balii, nie wspominając o możliwości naładowania swojego telefonu. Jednak teraz każda kolejna sekunda odbierała mu nawet tą niewielką nadzieję, że nie spędzi lata w towarzystwie amiszy, którzy nie tylko nie mieli w domach łazienki, ale pewnie nigdy nie widzieli nawet nożyczek do paznokci (na razie zakładał, że tępili je na losowych meblach).

Oto bowiem zbliżał się do niego... koń. Konkretnie to kuc. A jeszcze konkretniej, kuc zaprzężony do małego wózka, kuc, na którym siedział ktoś, kto ewidentnie był postacią ludzką. Postacią ludzką, która prawdopodobnie nie znała pojęcia "grzebień". Co więcej, zwierzę również nie wyglądało na jakoś szczególnie zadbane - kiedyś chyba było białe, ale teraz na wszystkich czterech kopytach miało ciemne plamy od niezmywanego błota, ba, nawet na brzuchu ostały się czarne kropki.

Z pewnym przerażeniem obserwował, jak osoba prostuje się w siodle i prostuje sobie zawiniętego wąsa, po czym taksuje go intensywnym, nieludzkim wręcz spojrzeniem.

Jeśli wszyscy na farmie tacy będą, to na dwieście procent nie przeżyje tego lata.

CherriesOn viuen les histories. Descobreix ara