Rozdział 7: Koniec śmieszkowania.

714 72 62
                                    


Pogoda w Waszyngtonie była wprost idealna. Kiedy wysiadłem z samolotu, jasne słońce oślepiło mnie na tyle, że potrzebowałem chwili, aby przyzwyczaić oczy do widoku. Potarłem palcami powieki i zapiąłem guzik marynarki, którą miałem na sobie. Było mi gorąco, ale z doświadczenia wiedziałem, że prezencja jest ważniejsza od własnego samopoczucia.

Powoli przesunąłem wzrokiem po lotnisku i poczułem nieprzyjemne ukłucie zawodu w piersi. Donald zaprosił mnie do Ameryki na negocjacje twarzą w twarz, co było warunkiem udzielenia pomocy w Polsce, więc spodziewałem się, że będzie na mnie czekał. W zamian za to zobaczyłem  dwóch facetów, ubranych w garnitury, którzy zmierzali w moją stronę. Odetchnąłem cicho, uznając że w ostateczności procesja powitalna też nie brzmi źle.

- Andrju Duda... - jeden z gości dygnął lekko i zaprosił mnie gestem do samochodu, stojącego nieopodal. 

Skinąłem mu tylko na przywitanie głową, po czym wsiadłem do samochodu. Skóra siedzeń była nagrzana, mimo włączonej klimatyzacji. Odetchnąłem głęboko. Serce nieprzyjemnie obijało się o klatkę piersiową, zdradzając zdenerwowanie. Bałem się stanąć twarzą w twarz z Donaldem - po tak długim czasie bez zamienienia nawet jednego słowa nie byłem pewien, jak będą wyglądać nasze relacje. Obawiałem się obojętności i odrzucenia, zapominając przy tym, że jedynym celem, dla którego przyleciałem do Ameryki, było ratowanie kraju. 

Droga nie była długa. Zajęty gonitwą myśli, odbywającą się w mojej głowie, z opóźnieniem zauważyłem, że zatrzymaliśmy się przed niewielkim domem. Wyprostowałem się, aby wyglądnąć przez okno. Okolica była bardzo spokojna; nie zauważyłem żadnych ludzi, ani nawet przejeżdżających aut. Wzdłuż ulicy stały inne domy; wszystkie białe, bardzo do siebie podobne, przyjemnie kontrastujące z zielenią ogródków. 

- Dlaczego się zatrzymaliśmy? - zapytałem mężczyzn, którzy odebrali mnie z lotniska. Zmarszczyłem brwi. Czyżby musieli coś załatwić po drodze? Nieprofesjonalne.

- Prezydent Trump czeka na pana w środku - poinformował mnie kierowca, ale ja nie ruszyłem się z miejsca. W pośpiechu odnalazłem telefon, schowany w kieszeni. Początkowo chciałem powiadomić kogoś o sytuacji, w której się znalazłem, ale zawahałem się. Przez głowę przebiegła mi myśl, że mogli mówić prawdę. Domek na przedmieściach był gruntem neutralnym, idealnym do rozmowy z Donaldem bez przeszkód. Może taki właśnie był jego plan? Bardzo chciałem w to wierzyć. 

Wysiadłem z samochodu, a wraz ze mną mężczyźni. Do drzwi prowadził wąski chodnik, a następnie kilka niewielkich schodków. Odetchnąłem głęboko i nacisnąłem klamkę drzwi, wchodząc do środka. Miałem jedynie nadzieję, że nie pożałuję tej decyzji.

Szybko jednak moje nadzieje zostały rozwiane; mężczyźni rzucili się na mnie, przytrzymując mnie i wyrywając telefon. Szarpnąłem się, przerażony sytuacją. Szybko pożałowałem, że zdecydowałem się na wylot do Stanów sam - nawet bez ochroniarzy. Byłem naiwny, myśląc, że nic mi nie grozi. 

W głowie miałem pustkę; nie wiedziałem co robić i co myśleć. Próbowałem obmyślić szybki plan ucieczki, ale nie potrafiłem - każdy bodziec i każda myśl docierała do mnie z opóźnieniem, jak w spowolnionym filmie. Czułem na ramionach żelazny uścisk mężczyzn, uniemożliwiający mi każdy ruch. Próbowałem kopnąć jednego z nich, ale bez powodzenia; uniknął tego i mocniej ścisnął moją rękę. Syknąłem z bólu.

Słysząc kroki poderwałem głowę, wyczekując nadejścia mojego oprawcy. Do moich uszu dotarło pełne zadowolenia prychnięcie. Serce biło mi mocniej niż kiedykolwiek; czułem nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej i robiło mi się słabo. Krew szumiała mi w uszach, a sekundy dłużyły się w nieskończoność. Kiedy jednak zobaczyłem znajomą sylwetkę, odetchnąłem z ulgą. Uświadomiłem sobie, że od początku nic mi nie groziło - teraz cała sytuacja wydawała się głupim żartem, mimo że niemal nabawiłem się zawału. Uśmiechnąłem się dobrodusznie, wpatrując w znajomą twarz.

Przede mną stał Bronisław Komorowski.

- Bronek! Co tu się dzieje? To jakiś głupi kawał? - zapytałem wesoło. Mężczyźni mnie puścili, więc otrzepałem marynarkę i podszedłem bliżej, chcąc przywitać się z byłym prezydentem. Nadal cała sytuacja wydawała mi się dziwna - nie rozumiałem, co Bronisław robi w Stanach, ale po takim stresie cieszyłem się, że nic mi nie grozi.

- Chodź, usiądziemy i pogadamy - Komorowski zaprowadził mnie do niedużego salonu, gdzie usiedliśmy na kanapie. Obróciłem się w jego stronę i uniosłem brwi w górę.

- Więc? Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia? - rzuciłem, nieco się niecierpliwiąc. Poczułem ciepłą dłoń mężczyzny na swoim udzie i od razu się spiąłem; nie był to przyjemny dotyk, ale nie chciałem się od razu odsuwać w obawie, że stracę tym samym swoje szanse na odpowiedź. 

- Nie mogłem pozwolić, żebyś spotkał się z Trumpem - zaczął Bronisław, uważnie i z rozmysłem dobierając słowa. 

Poczułem nieprzyjemny dreszcz na plecach. Powoli docierało do mnie, że to nie był wcale głupi żart, a starannie przemyślana akcja. Chciałem się od niego odsunąć, ale mężczyzna złapał mnie za dłonie, przytrzymując je. Potrząsnął nimi, z zapałem w oczach wpatrując się w moją twarz. Miałem wrażenie, że żołądek wywraca mi się na drugą stronę.

 - Dlaczego? - mój własny głos brzmiał nadzwyczaj obco. Odchrząknąłem, próbując pozbyć się chrypki. 

- Zignorowałeś mój list. Moje wyznanie. I wiem, że winę ponosi za to Trump. Gdybyś tylko nie był w niego tak zapatrzony... - Bronisław nagle spoważniał, ściskając mocniej moje dłonie. Skrzywiłem się. - Nie pozwolę, żeby ktokolwiek nam przeszkodził.

Patrzyłem na niego tępo. Przeszkodził w czym? Jaki list? Nie przypominałem sobie, abym kiedykolwiek dostał jakąkolwiek wiadomość od Komorowskiego. Czułem się zagubiony jak nigdy dotąd. Nie wiedziałem co myśleć ani co robić, a uczucie bezsilności potęgowało we mnie z każdą chwilą. 

I wtedy, zupełnie nagle, wspomnienia uderzyły z podwójną siłą. 

"Koham twoje oczy

Twoje usta

I twój podbrudek terz.

Cichy wielbiciel, niepoprawny romantyk i nieśmiały wariat,

B. K."

B. K... Bronisław Komorowski... Jak mogłem być tak głupi?

- A więc to byłeś ty? - wydusiłem z siebie jedynie, tępo patrząc w ścianę, gdzieś ponad ramieniem mężczyzny. 

- Kocham cię tak, jak można kochać wschody i zachody słońca... Bezgranicznie, zachłyśnięty twym pięknem... 

Przełknąłem ślinę, a ściśnięte gardło odpowiedziało bólem. Bronisław zaczął się niebezpiecznie zbliżać; jego oczy pociemniały z pożądania, a moje ciało nie miało zamiaru się ruszyć mimo usilnych błagań umysłu. Z tej odległości mogłem zobaczyć każdą bruzdę na jego twarzy, szorstki, siwy zarost, spierzchłe wargi, które nerwowo oblizywał. W myślach powtarzałem sobie, że to tylko zły sen i zaraz się obudzę.

Ale tak się nie stało. 

Kiedy poczułem jego mokre wargi na moich ustach, a zaraz potem język, próbujący agresywnie je rozsunąć, zadziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody. Wyrwałem się i odskoczyłem, potykając o stolik i tracąc równowagę. Upadłem na podłogę wyłożoną panelami, boleśnie obijając sobie plecy. 

- Wypuść mnie stąd - wydusiłem tylko, ostrożnie się podnosząc. Nie spuszczałem wzroku z Bronisława.

Przez twarz mężczyzny przebiegł cień zawodu, ale szybko zastąpił go obojętną maską. Wstał, splatając ręce za plecami. Siwe kosmyki włosów opadły mu na czoło.

- Tego się właśnie obawiałem - powiedział cicho, wbijając we mnie żelazne spojrzenie. - Będziemy tu razem, szczęśliwi. Czy tego chcesz, czy nie. 





Melancholijne noce Donalda i Andrzeja.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz