Rozdział 2: Poznałem jego grzywkę.

4K 299 303
                                    


Kolejne dni mijały tak samo, bez żadnych ekscesów, niespodzianek czy nieprzyjemnych zdarzeń. Jedynym problemem był znowu ten cholerny, niewyżyty KOD szukający nowej sensacji.

I PO, ślepo go popierające.

Boże, ratuj..

O tajemniczym gościu, który jeszcze do niedawna kręcił się obok mojego domu nie było nic słychać. Raz tylko znalazłem mały prezencik; elegancko zapakowane bokserki z krótkim liścikiem, który do teraz trzymałem w szufladzie mojego biurka. Uwaga, cytuję: "Pogudźmy nasze zwaśnione rody jak Romeo i Julia". 

Uprzedzając wszelkie pytania, nie. Nie ogarniam o co chodzi, a moja żona do teraz śmieje się z tego misternie uknutego żartu (przynajmniej jej zdaniem, według mnie to nadal dość niskolotne). A ja zaczynam się powoli obawiać, że to wszystko już dawno przekroczyło poziom zwykłych kawałów.

Odsuwając na bok wszystkie irytujące sytuacje które były uprzejme mnie dotknąć, zdarzyła się jedna, jedyna rzecz która napawała mnie radością i chęcią do życia - leciałem do Ameryki. Właściwie, słowo leciałem, było niemalże przesadzone. Samolot, w którym siedziałem, właśnie przygotowywał się do lądowania. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz ekscytacji.

Na turbulencje mój żołądek zareagował gwałtownym protestem - zupełnie jak KOD, kiedy Imperator Jarosław K. postanowił ograniczyć wolność dziennikarzy w sejmie.

Te porównania nigdy nie przestaną mnie śmieszyć.

W efekcie tego, z samolotu wyczołgałem się zielony na twarzy, z potarganymi włosami i pomiętym garniturem, na który narzuciłem płaszcz. Świetnie, będę się prezentował jak ostatnia polska sierota wśród tak wysoko postawionych polityków Ameryki. 

Na lotnisku czekał już na mnie Donald Trump razem ze specjalnie oddelegowanymi członkami rządu. Nie zwróciłem na nich jednak większej uwagi; interesowała mnie tylko jedna osoba, od której mętnego spojrzenia zielonych tęczówek zaczynało szybciej bić serce. Nie podobało mi się to uczucie, było zbyt drażniące.

- Dzień dobry. Jak minął panu lot? - głos mężczyzny nie przypominał tego, który usłyszałem w słuchawce, kiedy zapraszał mnie do siebie. Pozytywnie mnie zaskoczył, był jeszcze głębszy i bardziej gardłowy, przez co nieubłaganie wdzierał się do świadomości, nie pozwalając tak szybko wyrzucić go z pamięci.

Zadrżałem. Mimo tego, że było całkiem sucho i bezwietrznie, niska temperatura dawała o sobie znać.

- Bez zarzutów, dziękuję - odpowiedziałem gładko, uśmiechając się szeroko. Starałem się wypaść swobodnie. Serdecznie uścisnąłem jego wyciągniętą dłoń. 

- Musi być pan zmęczony. Nie ma sensu tu dłużej stać, skoro w Białym Domu czeka na nas filiżanka gorącej herbaty - twarz Trumpa chwilowo rozjaśniła się za sprawą ledwo zauważalnego uśmiechu. Położył dłoń na odcinku lędźwiowym moich pleców, zaraz nad pośladkami i delikatnie popchnął mnie w stronę nieopodal stojącej limuzyny. Zacisnąłem dłonie w pięści i nieco spiąłem swoje mięśnie. Nie chciałem po sobie pokazać zakłopotania tym gestem.

Wsiedliśmy do limuzyny, która była przeznaczona tylko dla nas. Reszta osób, zarówno z delegacji mojej jak i Trumpa, weszła do czarnego Rolls-Royce'a stojącego kilka metrów dalej. 

Czułem się dosyć nieswojo; Donald Trump siedział idealnie naprzeciwko mnie, bacznie się mi przyglądając. Ten wzrok odrobinę mnie drażnił; zdawał się przewiercać mnie na wylot.

- Mamy... Niezbyt ładną pogodę dziś, prawda? U mnie w Polsce... hehe... jest pełno śniegu... - próbowałem jakoś nawiązać rozmowę, ale wyszło gorzej, niż jakbym uparcie milczał. Głupio się uśmiechnąłem, widząc rozbawiony wzrok mężczyzny. 

Zapowiadało się świetnie. Nie dość, że wypadnę na biedaka który nie potrafi przyjechać w wyprasowanej koszuli i garniturze, to jeszcze na niepełnosprawnego umysłowo gościa. Super, zaczynałem przypominać mojego szanownego poprzednika, Bronisława. 

Donald Trump jednak uśmiechnął się pobłażliwie i powoli się do mnie nachylił, kładąc swoją dłoń na moim kolanie. Mocno drgnąłem, zaskoczony tym gestem. Nerwowo rozglądnąłem się na boki, ale jechaliśmy dobre sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nie było mowy o ratowaniu się za pomocą wyskoczenia z samochodu.

Poklepał mnie po kolanie, najwidoczniej nie zamierzając zabrać stamtąd swojej dłoni. Natychmiastowo zesztywniałem. Mimo tego, że zrobiło mi się gorąco i nieswojo, spojrzałem w górę, na jego twarz. Próbowałem utrzymać jako taki kontakt wzrokowy i nie odwrócić głowy. Miałem na to ogromną ochotę; zamknąć oczy, nie patrzeć na niego, uznać że problem nie istnieje.

- Wyglądasz całkiem uroczo, kiedy jesteś tak zakłopotany - rzucił głosem cichym, zniżonym tak, że wydawał się być tylko pomrukiem. Przez dłuższą chwilę zamarłem, zastanawiając się czy się przesłyszałem; nie byłem nawet w jednym procencie pewien tego, co usłyszałem. 

Trump jednak nie zamierzał rozwiać moich wątpliwości. Jak gdyby nigdy nic wyprostował się, luźno oparł o fotel, a następnie spojrzał za okno limuzyny, widocznie pogrążając się w myślach i odcinając od rzeczywistości.

Reszta drogi, aż do Białego Domu, minęła nam w zupełnym, niczym niezmąconym milczeniu. Słyszałem tylko głuche, przyśpieszone bicie własnego serca.

I bałem się, że to zawał.


__________

Przyznaję bez bicia, rozdział miał się pojawić wcześniej - w niedzielę/poniedziałek. Ale napisałam większość... I jakimś cudem mi się nie zapisało, więc się zdenerwowałam i zrezygnowałam na kilka dni z pisania, sorry X"D

Dodatkowo przeskoczyłam i to bardzo - ale myślę, że tak będzie wygodniej i ciekawiej, bo wreszcie akcja może się dynamicznie rozwijać. 

No to miłego dnia~ c:



Melancholijne noce Donalda i Andrzeja.Where stories live. Discover now