Rozdział XVIII

28 5 1
                                    

JAKUB

Nigdy nie kochałem Izabeli, ale niewątpliwie była ona dla mnie ważna, być może nawet najważniejsza spośród wszystkich dziewczyn, jakie udało mi się poznać. Jeśli jednak coś w niej kochałem, to chyba tylko jej miłość do mnie ― zupełnie bezwarunkową i skłonną do wyrzeczeń.

Teraz miałem już pewność, że ze strony Izy nie musiałem już obawiać się niczego, bo po dzisiejszym wieczorze pewnie skoczyłaby za mną w ogień, gdybym ją o to poprosił. Wątpiłem nawet w to, że kiedykolwiek jeszcze poruszy przy mnie temat tych nieszczęsnych dzienników. Wracając do domu uśmiechałem się z triumfem pod nosem i żałowałem jedynie, że wcześniej nie wpadłem na pomysł, by ją w ten sposób ugłaskać. Oszczędziłbym sobie wielu nerwów.

Po kilkunastu minutach uświadomiłem sobie jednak, że moje nogi wcale nie zmierzały do starej i odrapanej kamienicy, w której znajdowało się moje małe mieszkanie. Kierowane dziwnym przeczuciem skręciły w prawo kilka przecznic wcześniej i zatrzymały się w dzielnicy przytulnych, jednorodzinnych domków. Skoro już tu jestem... Zacząłem wypatrywać domku z czerwonymi pelargoniami na balkonie i starą jabłonią pośrodku ogrodu. Zamyśliłem się głęboko, próbując sobie przypomnieć, ile razy wspinałem się po tej jabłoni i pukałem w okno na pierwszym piętrze...?

Ogród wokół domu Andżeli nic się nie zmienił, odkąd wspinałem się na jej balkon po raz ostatni. Pominąwszy oczywiście takie detale jak rowerek jej młodszej siostry pozostawiony na środku trawnika i fakt, że zamiast od śniegu, gałęzie jabłonki uginały się od białych kwiatów. Nie tracąc czasu, wspiąłem się na bramę i zgrabnie przeskoczyłem na drugą stronę ogrodzenia. No, no, nie wyszedłem jeszcze z wprawy... Ale o tej porze roku taka wspinaczka była dziecinnie prosta ― pamiętałem jeszcze dobrze, że zimą prawie złamałem sobie nogę, ślizgając się po oblodzonym podjeździe. Teraz nie obciążała mnie ani puchowa kurtka, ani ciężkie, zimowe buty, więc wejście na jabłonkę także nie sprawiło mi większych problemów.

Jeszcze tylko jeden etap dzielił mnie od celu ― musiałem chwycić za balkonową barierkę i przeskoczyć na drugą stronę. Potarłem dłonie o dżinsy i zdziwiłem się widząc na nogawkach ciemniejsze smugi. Ręce pociły mi się z nerwów. Co mam zrobić, żeby przekonać do siebie Andżelę? Jeśli o nią chodzi, nie jestem w stanie tak gładko wydusić z siebie „Kocham cię"... Zresztą, może i jest naiwna, ale zna mnie chyba lepiej niż Izabela i podejrzewam, że na takie wyznanie zareagowałaby tylko śmiechem.

Chwyciłem za barierkę i jedną stopą oderwałem się od gałęzi, ale moja dłoń ześlizgnęła się z gładkiego metalu. Zawisnąłem w powietrzu, trzymając się grubego konaru jedną ręką, podczas gdy ten, na którym siedziałem, pękł z głośnym trzaskiem. Zakląłem pod nosem i ostatkiem sił po raz drugi chwyciłem się barierki. Nagle usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi i chwilę później nad swoją głową ujrzałem twarz Andżeliki.

― Co ty tu robisz?! ― warknęła, podając mi rękę.

― Nic ― odparłem zadowolony, że udało mi się nie skręcić karku. ― Przyszedłem cię odwiedzić.

― Po co? ― zapytała podejrzliwie, krzyżując ramiona na piersiach. Miała na sobie jasnoróżowy, miękki szlafrok i wysłużone kapcie. Mimo niewinnych zamiarów, przez moją głowę przemknęło pytanie: „Czy pod tym szlafrokiem jeszcze coś jest...?"

― Chciałem pogadać jak za starych dobrych czasów ― powiedziałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język. Po mojej wspinaczce spędzaliśmy ze sobą zawsze wiele czasu, z czego bardzo niewiele przeznaczaliśmy na gadanie.

― Pogadać. Jak za starych dobrych czasów? ― uniosła brwi.

― Dobra, po prostu pogadać. Pasuje? Wpuścisz mnie czy nie?

Dzienniki '09 [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now