Rozdział dziesiąty

275 51 8
                                    

— Pansy, idziesz jutro z nami do pubu? — Przy uchu Parkinson rozlega się ciepły głos, który należy do Elinor, koleżanki z pracy.

Zwraca ku niej roztargnione spojrzenie.

— Och, sama nie wiem.

— Ten jeden raz możesz wyjść — wtrąca się Stacey i wychyla głowę znad stosu papierów.

Pansy rozgląda się po twarzach dziewcząt i zdezorientowana widokiem tak ogromnego wyczekiwania oraz presji malującej się w zmarszczonych nieznacznie brwiach i opuszczonych lekko kącikach ust, odpowiada:

— Hm, w porządku.

— Takiej odpowiedzi oczekiwałam — stwierdza z zadowoleniem Elinor. Po chwili dodaje. — Wiesz, miałyśmy iść dzisiaj, ale przypadkiem usłyszałyśmy od panny Collins, że wychodzisz wcześniej, więc pewnie nic by z tego nie wyszło. Jutro, dziewiętnasta, spotykamy się tutaj, przed biurem.

Parkinson delikatnie kiwa głową, a następnie wspiera ją na dłoni, spuszczając wzrok na blat biurka. Nie wini ich, że ciekawość kazała im podsłuchiwać — sama pewnie również by dociekała, ale nie potrafi skryć urażenia. Od początku pracy tutaj starała się oddzielić swój magiczny świat od mugolskiego i musiała przyznać, że dość nieźle jej to szło, ale skoro już teraz zaczęły interesować się takimi drobiazgami, co będzie potem? Nie chce rezygnować z tej posady, lubi jej powtarzalność, rutynę, określone zasady. Mimowolnie wzdycha i wstaje, oświadczając cicho, że musi iść do toalety.

Kiedy zamyka się w kabinie, wypuszcza z ust westchnienie ulgi. Namiastka błogości nie trwa jednak długo — po chwili ogarnia ją poczucie niepokoju i stres, który wisi nad nią od rana, czyli od momentu, gdy postanowiła odwiedzić dziś Teodora w pracy. Dlatego poprosiła pannę Collins o możliwość wyjścia wcześniej.

Nie ma pojęcia, dlaczego to robi. Przeklęty Nott od tamtego spotkania u Dafne ciągle prześladował ją w myślach i budził dawną Pansy, skorą do wścibstwa i plotek. Podświadomie czuje, że nie chodzi tylko o to. Może chce mu pomóc. Może w tej fatalnej miłości przypomina ją samą. Może po prostu potrzebuje zajęcia.

Przeczesuje palcami włosy, a następnie spuszcza wodę, by ewentualne osoby obok nie nabrały absurdalnych podejrzeń.


Idąc w stronę Ministerstwa Magii, Pansy ani przez chwilę nie dziwi się, że Teodor tam pracuje. Usłyszawszy to wczoraj od Dafne, która zadzwoniła do niej wieczorem, nawet nie mrugnęła. Wszyscy Ślizgoni od zawsze wiedzieli o tym, że ludzie tacy jak Nott i Malfoy skończą na jakichś ciepłych posadkach w biurze. Teodor już od pierwszego roku był świetnie zorganizowany i sumienny, i właśnie tym zjednał sobie nauczycieli — w przeciwieństwie do Parkinson.

Wchodzi do zniszczonej budki telefonicznej i powtarza procedurę, którą tak dobrze zna z podręczników i własnych wizyt. Kiedy już dostaje numer, bierze kilka głębokich wdechów, usiłując dodać sobie otuchy.

Dawno tutaj nie była. Ma wrażenie, że magii jest tyle, że powietrze aż od niej wibruje. Wszędzie są elegancko ubrani czarodzieje, gwar rozmów ani na moment nie ustaje, a szum nazwisk boleśnie wybija Pansy z rytmu. Czuje się tu obco. Żałuje, że nie włożyła klasycznej czarodziejskiej szaty — mimo że poza Ministerstwem mugolska moda zaczęła gładko łączyć się z tą dobrze Parkinson znaną, tutaj mało kto nie ma na sobie tradycyjnego ubrania. Lekko oszołomiona rusza w stronę windy.

Tym razem szczęście jej dopisuje, bo oprócz niej i dwóch czarownic w średnim wieku nikt nie jedzie. Wysiada dopiero na piętrze Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.

Musi minąć trochę czasu, zanim odnajduje wąski korytarz prowadzący do równie wąskiego, cichego biura. Spodziewała się czegoś okazalszego. Czegoś, na co dawny ślizgoński Nott spojrzałby z aprobatą godną arystokraty. Nie małej klitki poza zasięgiem wszystkich.

Siada na pojedynczym krzesełku przed drzwiami, lecz zaraz po tym otwierają się i Pansy słyszy obojętne, wyzute z emocji:

— Proszę.

Podnosi się ociężale.

— Witaj, Teodorze.

Wita ją ostre, nieprzyjemne spojrzenie i lodowaty ton.

— Co ty tutaj robisz, do licha ciężkiego?

Mimowolnie uśmiecha się. — Gdzież twoje maniery? Ostatnio spotykam samych mężczyzn bez manier.

— Jeśli ktoś tu nie ma manier, to ty — warczy Nott. — Wyjdź albo podaj mi sensowy powód twojej wizyty.

— Chciałam porozmawiać.

Jego wzrok nadal pozostaje pełen jadu i niechęci, ale wskazuje jej dłonią krzesełko.

— Przepraszam, zachowałam się wtedy jak idiotka. Miałam coś w stylu... — urywa na chwilę, a Teodor pogania ją niecierpliwym ruchem bladej dłoni. — Kiedy jest ci ciepło i nagle ktoś poleje cię lodowatą wodą, trochę wariujesz. Tak właśnie się wtedy czułam. Nie widziałam was tak długo i och, wiem, że to było z mojej strony okropne, ale...

— Rozumiem. Coś jeszcze? — przerywa jej tak, jakby wymieniała swoje ulubione dania, a nie próbowała go przeprosić.

— Ja... w zasadzie... Daj mi drugą szansę, Teodorze. Chcę zapracować na bycie przyjaciółką po tym, jak to wszystko zepsułam — mówi i dopiero po chwili uświadamia sobie, co powiedziała.

Przyznała się do winy. Zaczęła szukać przebaczenia u kogoś, z kim nie miała dotąd aż tak bliskich relacji, a kto przyciąga ją jak magnes. Zrobiła coś, co jeszcze niedawno powodowałoby, że paliłaby się ze wstydu.

Nott milczy. Przenosi wzrok z maleńkiego kominka na jej twarz. A potem krzyżuje swoje spojrzenie ze spojrzeniem Pansy. Wpatruje się w nią przez kilkadziesiąt sekund. Parkinson próbuje ukryć drżenie rąk. Wreszcie po chwili, która dla ich obojgu podobna jest godzinie, Teodor zmywa z twarzy niechęć.

— Dobrze. Udowodnij to — mówi cicho, znów skupiając swą uwagę jedynie na kominku.

— Jak? — Parkinson niemalże zrywa się z krzesełka.

— Pomyśl — odpowiada, a na jego ustach pojawia się coś na kształt drwiącego uśmiechu.

Pansy kiwa głową, zaciskając zęby. Następnie zaś wstaje, żegna się lakonicznie i wychodzi. Nott jakby tego nie zauważa.

Na korytarzu pozwala sobie na westchnienie pełne zmęczenia i ulgi. Z całych sił tłumi frustrację i zdenerwowanie. W szkole pewnie rzuciłaby Teodorowi kilka ostrych zdań, zakończonych siarczystymi przekleństwami, a on tylko udawałby urażonego. Wszystko byłoby w porządku.

Ale nie jest w szkole i nic nie jest w porządku.

Czasami myśli, że chciałaby cofnąć się w czasie. Zacząć znów z białą kartą.

Machinalnie odpowiada na dzień dobry kogoś, kogo w ogóle nie kojarzy i wraz z innymi zjeżdża windą na dół, zastanawiając się, jak odzyskać czyjeś zaufanie i szansę na długi, nieprzerwany sen.

Czuje się, jakby śniła, błądziła w amoku, a wszystkie nieszczęścia wystarczyłoby zdmuchnąć niczym dmuchawca, aby odleciały z pola widzenia. Wdychając mieszaninę perfum, kawy i potu, cierpko uświadamia sobie, że czas baśni minął i nadszedł czas goryczy.

— Cholera jasna — mówi nagle sama do siebie.

Pozostali czarodzieje nieznacznie się odsuwają.


Wysiada z windy nieuważnie, jakby błądziła we mgle i natychmiast na kogoś wpada, rozrzucając wokół mnóstwo pergaminów. Niezdarnie podnosi się, mrucząc pod nosem przeprosiny i próbując zebrać kartki, ale czarodziej jedynie prycha protekcjonalnie i stanowczym ruchem odpycha ją. Roztargniona nie protestuje, pozwalając porwać się tłumowi ludzi. Przystaje, dopiero gdy ktoś zaczepia ją, pytając o godzinę. Bezmyślnie wskazuje zegar wiszący na ścianie i odwraca się w drugą stronę, mając wrażenie, że widziała jakiegoś znajomego. Mruży lekko oczy.

A potem zauważa Harry'ego, który stoi zaledwie kilka metrów od niej i Astorię, która wylewnie wita Draco. Nie wie, na co patrzeć.

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now