Rozdział dziewiąty

Start from the beginning
                                    

Wszystko tutaj przywołuje bolesne wspomnienia. Zapach. Kolory. Światło. Odgłos kroków na posadzce. Szelest zasłon. Zwiędłe kwiaty na parapetach. To dlatego Pansy nie lubi tu wracać. Pamięć dobrych czasów bywa trucizną w złych.

Naciska klamkę i niemal odskakuje, słysząc niespodziewane skrzypienie. Natychmiast gani się w myślach za swój nieuzasadniony lęk i wchodzi do pomieszczenia.

Z zaskoczeniem stwierdza, że Saorise nic tutaj nie zmieniła. Nawet kurz został nietknięty. Ta myśl pokrzepia Pansy. Robi kilka kroków do przodu, jednocześnie przesuwając opuszkami palców po blacie komody.

Jej małe miejsce na ziemi. Tam, gdzie wypłakiwała sobie oczy po kłótniach ojca z matką. Tam, gdzie plotkowała z Dafne na wszystkie możliwe tematy, gdzie pisywała długie listy do znajomych w czasie wakacji, gdzie zaczytywała się w tanich mugolskich romansach, chowając się przed Saorise. To tu szykowała się na pierwszą randkę z Harrym. To tu nie mogła spać, rozpamiętując jego najdrobniejszy gest, uśmiech, spojrzenie. A teraz po prostu odchodzi. Już na zawsze.

Jakby we śnie pakuje wszystko do pudeł znalezionych na dnie szafy. Na początku przedmioty wydają się ciężkie, nieprzyjemne, nieprzyjazne. Szybko jednak Pansy przystosowuje się do rytmu — odkładając na bok uczucia, przegląda swój dobytek, która zbierała przez tyle lat. Jest inaczej niż wtedy, kiedy pakowała rzeczy Harry'ego. Prościej. O wiele łatwiej przychodzi jej dystans i świadomość, że tak właśnie musi zrobić i jest to nieuniknione.

Tak bardzo zatraca się w tym, że nie zauważa, jak za oknami robi się ciemno, a Saorise już od dłuższego czasu stoi w drzwiach i w milczeniu przypatruje się jej.

— Pomyślałam, że chętnie napijesz się ciepłej herbaty z mlekiem. Musisz być zmęczona.

Pansy powoli odwraca się w stronę matki. Niemal niezauważalnie kiwa głową, obserwując, jak drobne dłonie kobiety stawiają na stoliku filiżankę. Pewna, że zaraz po tym wyjdzie, nie potrafi powstrzymać zdziwienia, widząc, jak wchodzi i siada na brzegu fotela.

— Przepraszam, że ostatnio tak cię potraktowałam. Jestem wycieńczona tym życiem. — Z ust starszej Parkinson padają słowa, które burzą mur obronny ich obu. Kolejny raz zapada milczenie. — Nie chcę, żebyś ty też tak skończyła. Bez męża, sama w rozpadającym się ogromnym domu, z uszczuplonym majątkiem i córką, żywiącą do ciebie głównie nienawiść.

— Nie nienawi—

— Nie przerywaj mi — Saoirse łagodnie ją gani i ciągnie dalej. — Teraz, kiedy znów jesteś w towarzystwie, chcę ci jakoś pomóc.

Pansy marszczy brwi, zaintrygowana i zlękniona jednocześnie. Matka wydaje się nagle wyjątkowo słaba, krucha i pełna goryczy. W jej oczach kryje się senność, płynnie mieszająca się z bólem i trudną miłością, którą próbuje darzyć córkę.

— Kiedy ojciec umarł... Wiesz dobrze, że za dużo nam nie zostawił. Hazard i... Zresztą, nieważne. — Urywa, nerwowo zaczesując włosy za uszy. — Nie popierałam twojego związku z Potterem, więc nie mówiłam ci o tym wcześniej, ale odłożyłam dla ciebie trochę pieniędzy. Na bieżące wydatki w towarzystwie i posag. I teraz chcę ci je dać.

Dziewczyna wytrzeszcza oczy, przygotowując potok słów, który po chwili z niej wypływa. Nieokiełznanie, porywczo, ostro.

— Co? I nic mi nie mówiłaś przez tyle lat? Ignorowałaś te wszystkie dni, w których liczyłam każdego pensa, bo mieszkanie było tak horrendalnie drogie, że nie miałam za co kupić niektórych rzeczy?

— Mogłaś mieszkać tutaj — zauważa słabo Saorise, nawet nie patrząc na córkę.

— Teraz ty mi nie przerywaj. Potraktowałaś mnie jak... jak... jakbym nie była twoim cholernym dzieckiem. Nie muszę zasługiwać na twoje wsparcie, wybierając to, co ty uważasz za właściwie. Powinnaś pomagać mi zawsze. Zawsze, rozumiesz? — Pansy cała drży. Zdaje się, że zaraz wybuchnie. Dosłownie. — Posag? O czym ty w ogóle mówisz? Nikt już nie bawi się w te głupoty, które ty i cała ta arystokracka banda uważa za świętość.

Na początku Saoirse wygląd na wstrząśniętą. Jej oddech jest wyjątkowo szybki, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Nie trwa to jednak długo. Po kilkunastu sekundach zaciska usta w wąską kreskę, upodabniając się do majestatycznego, pełnego rezerwy posągu.

— Jak śmiesz tak mówić? — cedzi. — Nie musiałam ich zbierać. Nie musiałam ratować nas przed zgubnymi decyzjami twojego ojca. A wiesz, dlaczego to zrobiłam? — Urywa, a Pansy dostrzega w jej oczach łzy. — Bo cię kocham. Bo jesteś moim cholernym dzieckiem. Wyjdź. — Ostatnie słowo okazuje się niespodziewane dla ich obu.

Młodsza Parkinson ociężale wstaje, łapie za pudełko i rusza do wyjścia. Przed samym progiem zatrzymuje się.

— Zrób wreszcie jakiś dobry uczynek i wpłać te pieniądze na organizację charytatywną — wyrzuca z siebie, a potem wychodzi, zostawiając za plecami zrozpaczoną matkę, zimną herbatę i przeszłość, która wciąż szarpie za jej ramię, zmuszając do powrotu.

A Pansy nie zamierza wracać.

Spacer w pokrzywach [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now