Część II

259 38 4
                                    


sierpień 1977

Nad Londynem zebrało się więcej chmur. Błękit nieba całkiem zniknął za szarą zasłoną. Burza wisiała w powietrzu i nic nie mogło powstrzymać deszczu od zmoczenia ziemi. Pozostawało tylko pytanie, kiedy to nastąpi.

Ulica Pokątna także nie poprawiała mi nastroju zniszczonego przez poranny list. Nieliczne sklepy zostały otwarte. Większość właścicieli wolała siedzieć ukryta w domach, niektórzy nie mieli do czego wracać.

Pokątna powoli popadała w ruinę. Coraz więcej sklepów powoli zaczynało zmieniać się w kamienne bloki z powybijanymi szybami, drzwiami zabitymi deskami, pustymi, mrocznymi wystawami, na których kiedyś kolorowy towar zachęcał do zakupu. Tylko Bank Gringotta się nie zmienił. Biały budynek górował nad sklepikami. Gobliny nie mogły narzekać, bo czarodzieje potrzebowali skarbca, nawet śmierciożercy.

Wszystko wyglądało przygnębiająco dla samotnego wędrowca. Gdybym mógł być tutaj z przyjaciółmi, wszystko wyglądałoby o wiele lepiej. Ta czerń i szarość mogłaby nawet przybrać jasne barwy, ale tak pozostawała jedynie czernią. Taką samą, jak ta, która powoli zaczynała zagłębiać się w moim sercu.

Rozglądałem się w nadziei, że jednak uda mi się zobaczyć gdzieś Lunatyka, który, tak jak ja, postanowiłby wybrać się na zakupy, podczas gdy Rogacz i Łapa nas wystawili. Jednakże nigdzie nie wypatrzyłem znajomej sylwetki przyjaciela.

Pomimo soboty i zbliżającego się wielkimi krokami początku roku szkolnego, niewielu czarodziejów spacerowało po brukowanej ulicy. Nieliczni, których zobaczyłem, starali się jak najszybciej załatwić wszystkie sprawunki i wrócić do domu. Młodzież i dzieci policzyć mogłem na palcach obu rąk. Wszędzie widziałem tylko ponure twarze, rozglądające się z trwogą, jakby zza rogu miał zaraz wyskoczyć jakiś śmierciożerca i pozabijać wszystkich.

Ta barwna ulica, którą zapamiętałem, gdy miałem jedenaście lat stawała się ruiną. Jeżeli wojna potrwa dłużej, zniknie całkowicie i już nigdy nie podniesie się na nogi albo wchłonie ją ulica Śmiertelnego Nokturnu. Coraz więcej sprzedawców zamykało swoje interesy, liczba sklepów kurczyła się, za to rosła ilość maleńkich straganów, gdzie podejrzane typy sprzedawały amulety ochronne i inne badziewia, które nie działały. Chyba tylko ich (nie licząc śmierciożerców i Sam-Wiesz-Kogo) nie obchodziło życie ludzkie, byleby tylko zarobić. Świat powoli staczał się na dno.

W oddali mignęła mi sylwetka wysokiego chłopaka w czarnej pelerynie o tłustych, okalających twarz włosach i haczykowatym nosie. Przemykał się przy ścianach budynków, by po chwili zniknąć w jednej z bocznych uliczek. Zastanawiałem się, czy nie podążyć za nim i nie podokuczać mu, ale ostatecznie zmieniłem zdanie. Samemu nie miało to sensu, cała frajda znikała. Rogacz i Łapa by się nie zastanawiali, jednak nie musieli wiedzieć, że pozwoliłem uciec Smarkerusowi.

Chociaż zastanawiałem się, co mógł tu robić. Może spotykał się z jakimś podejrzanym towarzystwem. Z takim jak on wszystko stawało się możliwe. Równie dobrze już mógł należeć do zwolenników Sam-Wiesz-Kogo lub nawet zagęszczać szeregi śmierciożerców. Gdybym go przyłapał, mógłbym liczyć na nagrodę i na wielkie uznanie ze strony przyjaciół. Przestałbym być wiecznym nieudacznikiem i tchórzem. Jednak nie zrobiłem tego, coś mnie powstrzymało.

Czy teraz tego żałuję? Tak. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. O ile w ogóle szedł na spotkanie ze zwolennikami Czarnego Pana.

Nadal rozglądając się za Lunatykiem, postanowiłem jak najszybciej załatwić wszystkie sprawunki. Mógłbym wtedy wcześniej wrócić do domu i... I znów się nudzić, jak podczas ostatniego tygodnia. Odkąd wróciłem z dwutygodniowych wakacji w Dolinie Godryka, w domu Rogacza, niewiele miałem do robienia. Wszystko traciło sens i z niecierpliwością wyczekiwałem pierwszego września. A wcześniej dzisiejszego dnia, gdy znów mieliśmy się spotkać.

Spowiedź zdrajcy || Peter PettigrewWhere stories live. Discover now