Część I

423 49 12
                                    


sierpień 1977

Sobota zapowiadała się wyjątkowo pogodnie. Na błękitnym niebie świeciło słońce, tylko od czasu do czasu przysłaniane przez kilka śnieżnobiałych, puchatych obłoczków. Temperatura nie należała do najwyższych, ale nie można było narzekać. Lekki wiatr poruszał zielonymi koronami drzew. Ptaki wyśpiewywały radośnie swoje trele, wzbijając się ku lazurowemu niebu, udając się do swoich gniazd, by tam nakarmić młode, lub szukając partnera.

Sielankowy krajobraz jak na północną Anglię. Dobrze, że nie padało. Chociaż raz pogoda dopisała.

Z radością wstałem z łóżka i zszedłem do kuchni na śniadanie. Zastałem matkę ustawiającą już talerze na stole. Ojca nigdzie nie było, prawdopodobnie wyszedł już do pracy. Z powodu Sami-Wiecie-Kogo i jego śmierciożerców wszystkie departamenty w Ministerstwie Magii zostały postawione w stan najwyższej gotowości. Nawet ci, którzy niewiele mieli wspólnego z przestrzeganiem prawa i całe życie spędzili za biurkiem, musieli stanąć do boju.

Niestety, okropne i mroczne czasy, nie oszczędzały nikogo. Wszyscy byli narażeni, może z wyjątkiem starych, czystokrwoistych rodów, które jawnie popierały Sami-Wiecie-Kogo. Czarodzieje ukrywali się w domach i modlili, aby fatum w postaci Morderczej Klątwy nie dopadło także ich lub najbliższej rodziny.

Z roku na rok było coraz gorzej. Znacznie więcej morderstw, tajemniczych zniknięć, nawet ataków na całe miasta mugoli. W tych okolicznościach cieszyłem się, że mój dom zbudowany został na skraju lasu, z dala od niemagicznych wiosek.

Coraz częściej donoszono o pojawieniu się wilkołaków, dementorów, inferiusów czy nawet olbrzymów. Wszyscy na służbie po tej drugiej, złej stronie. Wszyscy gotowi, by zabijać, niszczyć. Wprowadzić nowy porządek.

Świat chylił się ku zagładzie i nic nie mogło się temu przeciwstawić. Nawet wspaniały Albus Dumbledore nie był w stanie pokonać Sami-Wiecie-Kogo. Nigdy nie wyzwał go na pojedynek, nie stanął do walki, nie zapobiegł temu, co działo się naokoło. Nie zrobił nic, a ludzie nadal wierzyli w jego wielkość. Przecież mógł powtórzyć swój sukces, swoje wielkie zwycięstwo jak to w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym nad Grindelwaldem.

Rogacz i Łapa mieli inne zdanie. Wierzyli, że Dumbledore działa, prowadzi jakąś tajną organizację, której członkowie walczyli ze śmierciożercami. Jednak nigdy nie potwierdzili swoich domysłów, nawet dyrektor milczał.

Obaj chcieli rzucić szkołę, by przyłączyć się do czynnej walki, jednak ostatecznie, pod naciskiem państwa Potterów, musieli porzucić ten zamiar do czasu zakończenia Hogwartu. Wiedziałem, że teraz będą za wszelką cenę chcieli dołączyć do wojsk Dumbledore'a i pewnie mnie także tam wcisną wbrew mojej woli.

Nie chciałem, aby wojna trwała dłużej, ale nie chciałem też brać w niej czynnego udziału. Nie byłem Rogaczem ani Łapą, nie byłem nawet Lunatykiem. Odwaga nigdy nie należała do moich mocnych stron, pomimo że trafiłem do Gryffindoru, co owego pierwszego września chyba najbardziej zaskoczyło właśnie mnie samego.

Wielkie czyny wolałem zostawić lepszym od siebie. To oni najlepiej nadawali się do tej roli. Poradzą sobie ze śmierciożercami, może nawet z Sami-Wiecie-Kim. W końcu byli najlepsi, wszyscy ich uwielbiali, w zaklęciach i zdobywaniu wiedzy nie mieli sobie równych. Perfekcyjni w każdej dziedzinie. To byli przyszli bohaterowie, a nie ktoś taki jak ja.

Szara mysz, żyjąca w ich wiecznym cieniu, przez wielu nawet niezauważana, szczególnie, gdy chodziło o dziewczyny. Wszystkie lgnęły do Rogacza i Łapy, nawet Lunatyk, który stronił od ich towarzystwa, miał większe wzięcie. Kto zachwyciłby się niskim chłopakiem o mysich włosach i spiczastym nosie? Moje wyniki w nauce także pozostawały wiele do życzenia.

Spowiedź zdrajcy || Peter PettigrewWhere stories live. Discover now