ROZDZIAŁ #29

1K 44 24
                                    

   Quidditch. Najbardziej magiczna, według mnie najlepsza gra na ziemi. Coś, co wciąga wszystkich. Coś, na co za każdym razem setki ludzi patrzą z zapartym tchem, dla niektórych czarodziei to coś, w czym gra się nie tylko o zwycięstwo, ale też honor i szacunek. Coś, co może łączyć jak i dzielić. Wiedzieli o tym wszyscy czarodzieje. Zwłaszcza ci, którzy uczyli się w Hogwarcie. Zwłaszcza ci z Gryffindoru i Slytherinu. 
   Mecze Quidditcha między tymi domami od zawsze bardziej przypominały wojnę, niż szkolne rozgrywki. Wszyscy byli tego świadomi i nikt, nigdy nie próbował tego zmienić Tak po prostu musiało być. Jedyne co, to nauczyciele, którzy zawsze byli bardziej czujni, niz przy okazji innych meczy. 

   W Wielkiej Sali od rana panuje napięta atmosfera, oba domy rzucają sobie mordercze spojrzenia, a przed wielka bójka na środku sali powstrzymuje ich tylko obecność Dumbledore'a. A w samym środku tego wszystkiego są dwie drużyny, które wygrywając zdobywają tymczasową przewagę, rządzą w zamku aż do następnego meczu. Dlatego to kochałam. Dlatego od drugiej klasy byłam w drużynie Gryffindoru. Kochałam rywalizację, kochałam walczyć, kochałam triumfować. Przegrane tez się zdarzały, oczywiście, ale były rzadkie i zawsze potem odkuwaliśmy się w następnym meczu, dlatego nigdy nie przejmowaliśmy się ty zbyt bardzo. W każdym razie staraliśmy się, ale James jako kapitan wariował za każdym razem, kiedy przegrywaliśmy ze Ślizgonami. W gruncie rzeczy, z nikim innym nigdy nie przegraliśmy. Nie, odkąd ja pamiętałam w każdym razie. Byłam dumna z bycia częścią drużyny i przed każdym meczem odczuwałam tą samą, cudowna ekscytację. 

   Tamtego dnia wszystko zaczęło się tak samo, jak w poprzednich grach. Po śniadaniu pożegnaliśmy się ze znajomym - i nieznajomymi, którzy nam kibicowali - a potem ruszyliśmy całą drużyną na boisko, żeby się przygotować, ostatni raz powtórzyć taktykę, przebrać w stroje i wysłuchać motywacyjnej gadki mojego brata, kapitana. Tak jak zawsze wylecieliśmy na boisko i tak jak zawsze zaczęliśmy grać, od razu starając się przejąć prowadzenie. Pogoda była wyjątkowo niesprzyjająca grze. Była gęsta mgła, mżawka od rana nie ustawała i wiało na tyle mocno, że ciężko było utrzymać miotłę w odpowiedniej pozycji. W dodatku, dementorzy nadal musieli przebywać na terenie szkoły, a wtedy pilnować meczu, więc cały czas latały dookoła boiska, sprawiając, że powietrze robiło się ciężkie i jeszcze zimniejsze. Miałam złe przeczucia i wiedziałam, że nie byłam jedyna, bo i James i Syriusz co chwile patrzyli na mnie, jakby chcąc się upewnić, że nikt mnie jeszcze nie porwał. Byłam pewna, że przesadzają. Ochrona zamku znacznie się zwiększyła, byłam pewna, że teraz nikt z zewnątrz nie zdoła dostać się do środka. Byłam całkowicie pewna, że to niemożliwe, ufałam Dumbledorowi. Jednak byłam pewna, że ktoś ucierpi podczas tego meczu. Miałam głęboką, egoistyczną nadzieję, że nie będę to ja. Cierpienia miałam dość już do końca życia. 
    Zaczęło robić się jeszcze ciemniej, co wszystkich nas przyprawiło o ciarki. Nikt z nas nie chciał więcej przebywać na miotle, w prawie całkowitej ciemności, otoczony dementorami. Ale nie mogliśmy przerwać gry, dopóki ktoś nie złapie znicza. Modliłam się więc, żeby James znalazł go jak najszybciej, chociaż wiedziałam, że wypatrzenie go to nie było łatwe zadanie w dobrych warunkach, a co dopiero wtedy. Jednak mój niepokój zaczął rosnąc z każdą chwilą, nie mogłam się skupić, moje podania tłuczkiem były niecelne, a miotła kompletnie ze mną nie współpracowała, targana wiatrem. Deszcz się nasilał tak mocno, że ledwo widziałam koniec swojej miotły, a krzyki widowni, która robiła się coraz mniej zaludniona, były ledwo słyszalne. Brzmiały bardziej jak cichy szmer liści za oknem, niż wrzask dziesiątek nastolatków. Ciężka atmosfera udzielała się wszystkim, nawet Ślizgonom, którzy grali mniej składnie i mniej zaciekle, i tym razem wcale nie chodziło o sportowego ducha zaciekłej walki. Chodziło o coś dużo gorszego. O coś niebezpiecznego. 

    Moje obawy potwierdziły się już niedługo po tym, jak warunki osiągnęły najgorszy poziom. Nic nie widziałam, nic nie słyszam i ledwo utrzymywałam się na miotle, bo wiatr już nie tylko miotał nią, ale tez uparcie próbował mnie zrzucić. 
    Usłyszałam przeraźliwy pisk. Nie wiedziałam, z której strony, bo wydawało mi się, jakby rozbrzmiewał w mojej głowie, a nie na zewnątrz. Jakbym to ja sama piszczała. Zobaczyłam czerwony błysk. Ktoś rzucił zaklęcie. Mgła zaczęła się rozwiewać, jakby była kierowana przez jakieś zaklęcie. Zobaczyłam ludzi spadających z mioteł i lecących na ziemię jak kamienie. Widziałam miotły łamiące się na ziemi i grzęznące w błocie. Usłyszałam przerażony krzyk Syriusza, na którego patrzyłam. Widziałam, że jest przerażony, że krzyczał. Leciał w moją stronę, chciał mi coś przekazać, ostrzec przed czymś, może próbować uratować. Wbijał spojrzenie w coś za mną i leciał w moją stronę. Próbował lecieć, ale coś go powstrzymywało, sprawiało, że cały czas wisiał w miejscu, nic nie mogąc zrobić. A potem on też spadł, jakby coś uderzyło go z ogromną siłą. Tym razem to ja wrzasnęłam, chciałam zlecieć w dół, złapać go na swoją miotłę. 

   Ale było na to już za późno. Nie mogłam się ruszyć. Mogłam tylko patrzeć, jak mój chłopak spada w dół z ogromną prędkością. Usłyszałam złowieszczy śmiech tuż za swoim uchem, więc odwróciłam głowę gwałtownie, spodziewając się, co, kogo, zobaczę. Twarz zakryta maską. Czarna szata, czarny kaptur i złowieszczy błysk w oku. Śmierciożercy dostali się na teren Hogwartu. Byłam wściekła. Wściekła i przerażona, więc w szaleńczej, rozpaczliwej próbie ratunku zamachnęłam się, żeby uderzyć tą osobę - bo nie byłam w stanie rozpoznać płci - w twarz, albo raczej w maskę. Jednak zamiast zderzenia pięści z maską, zderzyła się z powietrzem tuż obok głowy Śmierciożercy. Poczułam mocny uścisk na szyi i krzyknęłam z bólu, próbując się wyszarpać, a wzrokiem szukałam pomocy. Wszyscy uciekali. Nikogo nie obchodziło, co się ze mną stanie. 

    Zaraz potem świat zaczął się rozmazywać, a ja poczułam jakbym się skurczyła, skręcała i wirowała, z trzymającym mnie za kark Śmierciożercą i otaczającym nas światem. A potem upadłam na zimne kafelki. Uderzyłam w nie głową, bo sługa Voldemorta mnie puścił. Moja miotła upadła obok mnie i widziałam, że ktoś na nią staje, łamiąc ją na pół. 

   Nie chciałam wiedzieć, gdzie jestem. Było mi słabo, kręciło mi się w głowie i czułam, że w miejscu, w którym uderzyłam o kafelki, krew skleja moje włosy. Nigdy w życiu tak się nie bałam. Byłam świadoma tego, że zostałam sama, gdzieś, gdzie najprawdopodobniej są sami Śmierciożercy i być może sam Voldemort. Wiedziałam, że nie porwali mnie, żeby przedyskutować moje moce i że istnieje możliwość, że nie przeżyję pobytu w tamtym miejscu, gdziekolwiek się znajdowałam. Chciałam zniknąć. Wolałam być martwa, niż musieć zmierzyć się z nimi wszystkimi. Sama. Bez broni. Bez najmniejszej szansy na ucieczkę. 
   Modliłam się, żeby pozwolili mi tak leżeć bez końca. Słyszałam, że coś między sobą szeptali, ale nie słyszałam co. Nie chciałam słyszeć. Jeden głos wyraźnie się wybijał. Mówił głośno i wyraźnie, ale i tak starałam się nie rejestrować słów, co wychodziło mi bardzo dobrze, bo byłam ledwo przytomna i cała obolała. Skupiałam się na bólu, nie na ich rozmowie. W końcu jednak ktoś stanął przede mną, a potem złapał mnie za włosy spięte w kucyka i z całej siły pociągnął do góry, sprawiając, że rozcięcie na głowie zaczęło palić żywym ogniem. Z lekkim trudem stanęłam na prostych, ale lekko chwiejnych nogach, sycząc z bólu. Przez chwilę miałam zamknięte oczy, próbując przygotować się na to, co zobaczę po ich otworzeniu. Po kilkunastu sekundach ktoś na mnie wrzasnął, więc uniosłam w końcu powieki i zamrugałam kilka razy, żeby przyzwyczaić się do półmroku, który panował w ogromnym pomieszczeniu. 

   Miało ciemne ściany, ciemne kafelki, na których wcześniej leżałam i sufit wysoki na kilka metrów, z którego zwisał jeden, ogromny, metalowy żyrandol, n aktórym było pełno świeczek, ale tylko część z nich była zapalona. Rzucały one poświatę na długi czarny stół, w okół którego siedziało kilkadziesiąt osób. Tylko część z nich wyglądała znajomo, ale każdy wpatrywał się we mnie i każdy wiedział doskonale kim jestem i co tam robię. 

    Długo omijałam wzrokiem szczyt stołu, po wiedziałam, kogo tam zobaczę. Słyszałam jego śmiech, jego szept w języku węży. Słyszałam syk jego węża. Wiedziałam, że on też na mnie patrzy. W końcu jednak Śmierciożerca, który mnie trzymał odwrócił mnie w jego stronę. 
    Wyglądał przerażająco, ale dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam i jak mi go opisywano. Przerażająco chudy, tak blady, że jego skóra wyglądała dosłownie biało. W miejscu nosa znajdowały sie tylko dwie wąskie szary, oczy były przerażająco jasne i przeszywały mnie na pozór spokojnym oddechem. Usta były wykrzywione w coś na kształt krzywego uśmiechu, a w okół jego szyi owinięty był ogromny wąż, który wbijał we mnie swoje oczy, sprawiając, że miałam ochotę piszczeć. Voldemort wstał ze swoje miejsca i dopiero wtedy zobaczyłam, jak przytłaczająco wysoki on był. Jego chód przypominał bardziej pływanie w powietrzu, byc może przez zbyt długą, czarną szatę, która zasłaniała jego stopy. Kiedy znalazł sie tuż przy mnie, cała trzęsłam się ze strachu i nie byłam w stanie unieść głowy. Czarny Pan uniósł jedną dłoń i dotknął opuszkami palców mojego podbródka, zmuszając mnie, żebym uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. 
 - Długo na ciebie czekaliśmy, Tris. - Powiedział, a jego słowa wręcz ociekały jadem, jednak nadal uśmiechał się na ten swój dziwny, przerażający sposób. 

***************************************************************************

CZEŚĆ, NIE ZABIJAJCIE, PRZEPRASZAM, KOCHAM 

xx Ela 

Jedna z HuncwotówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz