Lwiątko

504 54 91
                                    

ROZDZIAŁ TRZECI

____________________________________

Pensylwania, sierpień 1777 roku.

KRAJOBRAZ faktycznie zapierał dech w piersiach, gdy razem z Hamiltonem i Tilghmanem opuściliśmy kolację u Washingtona, kiedy tylko zaczęło się ściemniać, a niebo z wolna przybierało fioletową barwę. Za dnia szarobure obłoki mieniły się delikatnym, różowym kolorem, wzgórza zalewały się granatem, a czarne, wysokie sosny pięły ku górze, rozrywając firmament gałęziami. Nie mogłem powstrzymać jęku zachwytu, wymykającego się przez usta, gdy stałem otoczony żywym pięknem przyrody, z oczami wypełnionymi ostatnimi promieniami umierającego słońca i z delikatnym wiatrem uderzającym w moje policzki. Filadelfia rysowała się w oddali w całej swej okazałości, lecz nie potrafiłem skupić się na aglomeracji, będąc zbyt zajętym buszowaniem w wysokich trawach z pozostałymi adiutantami generała. W nozdrzach czułem zapach lata, dojrzewających jabłek i woni przekwitających róż, a uśmiech niemal od razu wślizgnął się na oblicze, kiedy srebrnopióry sokół przeciął powietrze tuż nad naszymi głowami, wzbijając się po chwili wysoko.

— Do diabła! Cholerne błoto! — Usłyszałem warknięcie Hamiltona, który, widocznie zdenerwowany, trzepał nogami i wycierał podeszwę o trawę z takim wyrazem twarzy, jakby przydarzyła mu się wielka krzywda. Oblicze wykrzywił, a dolną wargę wydął, klnąc pod nosem z ognikami w oczach. — To moje ulubione oficerki! Teraz będę musiał myć je z dwie godziny, zanim doprowadzę je do dawnego stanu! Na Boga! Klamra się odpięła!

W ciągu kilku godzin naszej znajomości, przekonałem się, że Hamilton miał w sobie wiele z arystokraty, lecz w gruncie rzeczy jego niewyparzony język i zasób wulgarnego słownictwa wykluczały pochodzenie z dobrego domu. Zastanawiałem się, czy urodził się w Szkocji, a jeśli tak, to czy wszyscy szkoccy bogacze w taki sposób wychowują swoje pociechy. Szybko wyeliminowałem jednak pierwszą możliwość, ponieważ w Londynie nieraz spotkałem się z północnym akcentem, który ani trochę nie przypominał tego używanego przez Hamiltona. Skoro nie pochodził ze Szkocji, to skąd? Byłem przekonany, że nie przyszedł na świat w Koloniach, lecz jego niezwykle gramatyczna i poprawna obsługa językiem angielskim wykluczała także możliwość, iż przybywa z miejsc ulokowanych poza Imperium Wielkiej Brytanii. Miałem tak wiele pytań i tak mało odpowiedzi. Postać młodzieńca z każdą chwilą coraz mniej mnie irytowała, bardziej śmiesząc i intrygując, choć ciągle sądziłem, że powinienem zachować dżentelmeński dystans, by nie wyjść na natrętnego lub co gorsza — na szpiega Kongresu. Bałem się, że, jeżeli zacznę mówić, pomyślą, iż mój ojciec celowo przysłał mnie do armii, mówiąc, jak mam się zachowywać i jakie informacje mu przekazywać, aby tym samym umożliwić mu kontrolę nad Washingtonem od wewnątrz, opracowywać jego strategię i w sposób obłudny donosić na własnych ludzi. Nawet jeżeli rodzic by mnie o to poprosił, odmówiłbym z miejsca, uważając to za hańbę nie tylko na honorze żołnierza, ale przede wszystkim człowieka — szpieg, który podgląda wroga, nie może nazywać się istotą ludzką, lecz osobnik zdradzający kompanów jest potworem. Jako szlachetny młodzieniec musiałem dbać o to, by nie okryć się wstydem, na jaki z każdej strony byłem narażony, zostawiając ciężarną żonę w Londynie, sprzeciwiając się woli ojca (nie chciał, bym ryzykował życie na froncie), a do tego skrywając w sercu sekret poznany tylko przeze mnie, Francisa i dwóch mężczyzn przypadkiem spotkanych na ulicach stolicy — pewna śmierć i niełaska czyhały na mnie na każdym kroku i choć starałem się powstrzymywać upośledzoną część duszy, nie wiedziałem, co wydarzy się, gdybym nagle stracił kontrolę. Nieraz wyobrażałem sobie, iż zakochuję się w kimś na nowo, lecz każda z moich wizji kończyła się na zapachu pudru do włosów i śmiechu Francisa odbijającego się od ścian umysłu. Tęskniłem za nim każdego pojedynczego dnia, o świcie budząc się z jego imieniem na ustach i zasypiając, powtarzając je do poduszki; wypełniał przestrzeń jak duch, marzenie, które już nigdy nie miało się ziścić i cień przemykający przez mrok pokoju, by wyłonić się wraz z momentem brzasku. Nie potrafiłem pogodzić się z tym, iż straciłem go na zawsze, z winy poglądów, nierozsądku i gniewu, zapominając na kilka chwil o rzeczach, które połączyły nas w Genewie i uczuciu, które nigdy mnie nie opuściło.

Huragan 1777Où les histoires vivent. Découvrez maintenant