Księga druga - Śledztwo wewnętrzno-zewnętrzne. Rozdział 1.

5 0 0
                                    

Gibran, którego ojczyzną był Wyspogród, żył i nie zapowiadało się na rychłą zmianę. Pędził teraz cwałem na Lorrametz. To właśnie stamtąd przybył ze swoimi ludźmi by upolować uciekiniera.

Lorrametz był niewielkim fortem pięcioramiennym, którego broniła fosa i wysokie na jedenaście łokci mury kamienne. Znajdował się on blisko granicy z królestwem Krotherherd, w dobrym miejscu strategicznym na sporawej wyżynie, chroniąc tym samym przełęcz. Stacjonowały tam skromne ilości wojsk Skormaru, głównie doświadczeni piechurzy, którzy w pełni wypełniali swoje obowiązki.

Gibran był rozjuszony, spętany porażką, która dawała mu ogromną siłę. Siłę tak wielką, że ten mógł wstać z martwych i zrewanżować się na wrogu. Zemsta biła zamiast serca jego, a przetwarzane w płucach powietrze terrorem się stawało. Wściekłość zalewała jego twarz, a rozżarzony pot nie nadążał gasić płomienia, który wyżerał jego wnętrzności. Szczerzył zęby do suszenia jakoby. Mógłby przegryźć się przez wszystkie przeszkody, mury wszech zamków, skaliste płaszcze gór, błękitne wody oceanów, a nawet przez swoich mistrzów, rozrywając ich aparaty, byleby dopiąć swego i wbić miecz w pierś Virtisa de Airdena.

Podążał leśną dróżką, która po chwili przerodziła się w brukowany szlak. Wtem, jego oczom ukazały się rozległe pola u podnóża wzgórza, na którym twardo spoczywało Lorrametz. Na długo zanim dotarł pod bramy fortu, zaczął wydobywać jazgotliwy i tubalny głos, który szybko dotarł do małżowin strażników. Ci szybko dojrzeli Gibrana i rzucili się pędem otwierać wrota, aby ten nie musiał pod nimi stać. Moc zemsty rozpierała go tak bardzo, że prędzej wyważyłby te drzwi, niż dał się przez nie zatrzymać.

Gibran wjechał na główny plac. Jeden ze strażników migiem do niego podbiegł.

- Miło cię powitać miłościwy panie!

Koń, przejąwszy emocje Gibrana, zaczął się niecierpliwie wiercić, a on sam był zbyt bardzo zajęty rozglądaniem się, aby usłyszeć powitanie swojego żołdaka. Usilnie próbował coś dojrzeć.

- Dowódca oczekuje na...

- To ja tu jestem dowódcą! - charknął tak przeraźliwie, że na dziedzińcu nastała cisza, a oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku niemu.

Gibran, nie czekając na reakcję tłumu uderzył otwartą ręką konia w zad, który poniesiony impulsem stanął na dwóch nogach. Utrzymał się w takiej pozycji przez krótki moment, po czym popędził wraz ze swoim jeźdźcem wprost na schody prowadzące do górnego segmentu fortu, gdzie rezydował komendant, przełożony Gibrana.

Bogato zdobiony dom, belweder niemalże, wspomagany rzeźbionymi kolumnami ustawiony był w takim punkcie, aby widać go było z każdego punktu w forcie. Schody, po których wspinał się Gibran prowadziły pod same wrota tejże budowli.

Mściwy oficer wtem zauważył, że koń zwalnia i zamiaruje zatrzymać się przed drzwiami. Nie chciał na to przystać. Wyciągnął z juk szpicrutę, wyczekał i mocno buchnął konia w łopatki. Zwierzę nie wyglądało na zadowolone, co dało poznać po sobie, gdy z całą prężnością przyrżnęło we wrota. Wielkie, aczkolwiek kruche zawiasy uległy końskiej napaści, a Gibran wraz ze swoim wierzchowcem wpadli do środka.

Strażnik stojący wewnątrz, przy wejściu, obalił się na ziemię pchnięty drzwiami. Wszystkiemu towarzyszył głośny wydźwięk, na który zwrócili uwagę wszyscy znajdujący się w najniższej kondygnacji budynku. Nie obyło się bez zdziwienia, zaszokowania wręcz. Był to niezbędny element takiegoż niecodziennego czynu. Gibran rozejrzał się wężowym wzrokiem, w międzyczasie głaskając konia, gdyż ten był niespokojny. Następnie zeskoczył z jego grzbietu. Wzmacniane metalowymi płytkami buty tąpnęły o tęgą, bukową podłogę.

Ruszył szybkim krokiem, prawie truchtem w stronę schodów prowadzących na wyższe piętro. Na górze czekał zaniepokojony komendant, który szedł sprawdzić dziwne odgłosy dochodzące z dołu. Zatrzymał się wówczas, gdy dojrzał wzburzoną twarz Gibrana.

Widać było, że znali się od dłuższego czasu, jednak komendant wzdrygnął się na widok maszerującego ku niemu człowieka. Wtem Gibran począł:

- Cóż ty, psurbacie, tu robisz? - wydarł się. - To ja kontroluję fort, mam go w garści!

Gibran, doświadczony wojownik, który uczestniczył w wielu zwycięskich bitwach, nie odnosząc nawet krzty ran, upadł pod byle uciekinierem, a przeżył jedynie dzięki szczęściu, co jeszcze bardziej napawało go agresją. Nie był człowiekiem, któremu cenne jest życie ludzkie, ale teraz przez śmierć swoich ludzi jego emocje nasiliły się jeszcze bardziej. W tą złą stronę, rzecz jasna. Wszystko za sprawą plotek, które niedługo pojawią się w kręgach społeczności szlacheckiej. Czterech zaprawionych w boju, Skoromarskich żołnierzy przeciwko jednemu, ledwo żywemu uciekinierowi, który codziennie zmaga się ze śmiercią głodową. Skończyło się zgonem trzech wojaków, a jeden ledwo przeżył. Czysty wstyd i skaza perfekcyjnie dotychczas gładkiej dumy. A teraz, na dodatek, fort, któremu przewodził, został mu odebrany i przekazany innemu człowiekowi. Następstwa tych wydarzeń musiały się skończyć tylko w jeden sposób.

- Już nie, Gibranie - Nowy komendant wydawał się nieco zaniepokojony, lub nawet zastraszony. - Z rozkazu...

- Z jakiego rozkazu?! - Gibran podszedł do niego na odległość ręki i uniósł pięści w górę. - Zaraz ci pokażę moje rozkazy!

Wtedy straż wkroczyła do akcji, lecz Gibran zdążył już przyłożyć komendantowi w twarz na tyle mocno, że znad jego brwi, zaczęła lecieć krew. Obuch ręki Gibrana sprawił, że jego przełożony przygrzmocił głucho w podłogę.

- Bladysynie jeden - wymamrotał leżąc. - Wtrącić go do lochu!

Gibran szarpał się ze strażą co sił, ale już chwilę później padł na na deski ogłuszony. Strażnicy wzięli go we czterech i wyprowadzili z pomieszczenia.

- Do lochu! - powtórzył komendant.

Zabrano mu wszystkie, co bardziej wartościowe rzeczy, po czym wtrącony został za żelazne kraty i zamknięty wraz ze swoimi współwięźniami - szczurami. Niewielkie pomieszczenie nie miało nawet pryczy, a malutkie okienko umiejscowione przy samym suficie nie przepuszczało zbyt wiele światła. W jego celi walało się parę źdźbeł siana, które najwidoczniej miały służyć za łoże. Wychodząc, jeden ze strażników kopnął go na odchodne w tors, zyskując tym trochę satysfakcji i wreszcie wyżywając się po dziesięciogodzinnej warcie. Gibranowi tym samym otworzyła się, nie do końca wyleczona rana na klatce piersiowej. Krew zaczęła lecieć dorodnym, na swój sposób strumykiem.

W tym klaustrofobicznym pomieszczeniu, przestrzeń jak i czas zdawały się Gibranowi zupełnie odmienne od tych wartości, które znał do tej pory. Ociągały się przed podjęciem jakiegokolwiek ruchu, czy wykonaniem najprostszej czynności. Może po prostu nie chciały. Wpajały Gibranowi sztukę cierpliwości, której dotąd nie zaznał. Nie było jednak łatwe to zadanie, o ile w ogóle wykonalne. Czy da się nauczyć dyliżans, aby bez wsparcia koni jeździł, lub ludzi by od wojen odstąpili? Głupiec przytaknie, mądry zastanowi się, a dalekosiężny myśl w czyn przekuje.

Parę krat i cegieł to za mało by zmienić Gibrana. Był on odporny na poglądy innych, często nawet racjami swoich myśli gardził. Wiecznie agresywny, walki spragnion. Te cechy sprawiły, że z podwórkowego popychadła stał się jednym z wyższych rangą oficerów, jednakowoż ten sam charakter wepchnął go do fortowego lochu. Przeczuwać można, że ta stojąca wędrówka nie będzie trwała długo. Na wolność bowiem wyciągnie go coś innego. Oczytanie, przebiegłość, a przede wszystkim niecierpliwość i pragnienie zemsty.

Upadła DeklaracjaWhere stories live. Discover now