Rozdział 28 - Każdy z nas ma w sobie cząstkę nieba

16 5 2
                                    

Najpierw musi padać deszcz, żeby pojawiła się tęcza.

Te słowa prześladowały Violettę, odkąd tylko je usłyszała. Tylko dlaczego na jej niebie ciągle trwała burza i ulewa? A po tęczy ani śladu, chyba, że liczy się ta na głowie Michael'a.

Siedziała na fotelu i pusto wpatrywała się w ścianę, odcięła się od świata zewnętrznego na tyle, że gdyby teraz spadła tu bomba, to nawet by jej nie zauważyła. Zatopiła się w swoich myślach, w swoich największych prześladowcach. Rozważała to, co powiedziała jej Lodo. Czy on naprawdę może ją zranić? Może ją znowu zostawić?

- Vilu, chcesz wody? – Z kuchni wychyliła się Liz z uśmiechem. Castillo odmówiła ruchem głowy. Czuła się winna, że siedzi u nich w domu i przeszkadza. Pani Hemmings mogła ją zapewniać milion razy, że to nic takiego, ale ona wciąż wolałaby przenieść się do hotelu.

Wstała z fotela z cichym westchnieniem, nadszedł czas, żeby coś ze sobą zrobić. Pobiegła do pokoju gościnnego, aby się przebrać i choć trochę umalować. Wybrała czerwoną bluzkę na cienkich ramiączkach i krótkie, czarne spodenki. Tak naprawdę miała ochotę zakopać się w warstwach kołdry, a nie stroić. Włosy dla wygody upięła w luźnego koka, a na twarz nałożyła warstwę kremu matującego.

Wyszła z pomieszczenia, wpadając na kogoś. Spojrzała w górę i spotkała oczy w kolorze nieba.

- Przepraszam – mruknęli oboje, jakby bojąc się odezwać w swoim towarzystwie. Między nimi panowała dziwna atmosfera. Niby byli tak blisko siebie, a jednak tak daleko. Vilu bała się spróbować i znowu mu zaufać, a on bał się, że znów ją zrani – nie wierzył już sam sobie.

- Czy... czy.. no... em... - jąkał się. Gdzie podziały się jego umiejętności podrywacza?

- Mógłbyś się wysłowić? Chyba, że gramy w kalambury – powiedziała z sarkazmem, przewracając oczami.

- Chciałabyś wybrać się ze mną na spacer? – Podrapał się nerwowo po karku, jak uczeń, nieznający odpowiedzi na pytanie. Violetta otwarła szeroko oczy, a szczęka opadła jej do kostek. Wyglądała, jak zdechły karp.

- Tak, tak ... jasne, czemu by nie? – plątała się w wypowiedzi. Nagle dostała potoku słów na potwierdzenie i, oczywiście, postanowiła wymienić je wszystkie na raz.

- Dobrze, to... - zamilkł, patrząc na nią. – Już?

- Chciałabym wziąć prysznic, daj mi trzydzieści minut – uśmiechnęła się i wróciła do łazienki.

Zamknęła białe drzwi, po czym oparła się o nie plecami i zjechała na dół. Patrzyła w sufit, modląc się, żeby to nie okazało się żartem. Luke Hemmings zabiera ją na małą randkę.

Tego się nie spodziewała. Dałaby się pociąć za to, iż Luke w życiu nigdy by jej nigdzie nie zabrał. A tu proszę, jaka niespodzianka. Wyskoczył z pomysłem, jak Filip z konopi.

Szybko się umyła, a pozostały czas wykorzystała na lekki makijaż. Nakładanie kilograma tapety nie miało sensu – po pierwsze jej się nie chciało, a po drugie w Australii panowała temperatura, jak na Saharze, więc wszystko i tak spłynęłoby z potem. Rozpuściła włosy, które przez koka troszkę się pofalowały. Ubrała się w to, co wcześniej, ale dołożyła elementy biżuterii.

- Jestem gotowa – oświadczyła, gdy zeszła na dół. Luke uśmiechnął się i wyminął ją w korytarzu. Założył swoje czarne convers'y, po czym otwarł drzwi przed blondynką.

Przez pierwsze dwadzieścia minut szli w milczeniu, ponieważ nie wiedzieli, jak ze sobą rozmawiać. Od ostatniego roku ciągle się ze sobą kłócili albo płakali. Na zmianę obwiniali się o wszystko, nie widząc, że tak naprawdę oboje zawinili. Z resztą to nie było ważne, w życiu trzeba przebaczać, nie mamy czasu na rozpamiętywanie.

Heaven is a place on earth || L.H.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz