XIX. Samo przyjdzie

3.7K 840 53
                                    

Zaczął się denerwować dopiero wtedy, gdy telefony umilkły, bo to nigdy nie był dobry znak.
Wcześniej sądził, że to Alena dobija się, nie rozumiejąc aluzji, jednak jeśli Ronan coś wiedział, to mogło świadczyć tylko o jednym.
Chodziło o jego rodzinę, gdyby w grę wchodził któryś z przyjaciół, to dowiedziałby się o tym chociażby od Katherine.

Po tym, jak po śmierci rodziców przeprowadził się wraz z bratem do innej części BringGalf, która mogłaby wręcz podchodzić pod oddzielne miasto, poznali Ronana, mieszkającego w domu na przeciwko ich.
Można więc powiedzieć, że dorastali razem.
Ronan był o dwa lata starszy od kwiaciarza, co sprawiało, że wiekowo mieścił się równo pomiędzy Leonem a jego bratem.
Amber jednak o wiele lepiej dogadywał się ze starszym z braci, bo Leon już od dziecka - a konkretniej po odejściu rodziców - był dość nieprzyjemny i trudny z charakteru.
Fakt, że wspólnie dorastali, chodzili razem do szkoły i spędzali dnie, sprawił, że Amber był dla braci kimś na kształt przyszywanego cienką nicią kuzyna.
Po tym, jak starszy brat kwiaciarza wyjechał do Siren, Amber stał się dla Leona kimś w rodzaju niańki, a babcia wciąż uważała go za część rodziny.
I tak pozostało do dziś, nawet jeśli się do tego nie przyznawali.
Logicznym było więc, że odczuwał niepokój, który był na tyle silny, że nie potrafił oddzwonić.
Jakby to miało rozwiązać problem.
Zamieść go pod dywan.
Dojrzale.

Później, popołudniu, czuł się nieco lepiej.
Oczywiście nadal go skręcało, miał zawroty głowy, jednak wydawało się, że kaszel nieco odpuścił, dzięki czemu Surre mógł wyjść do ogrodu, by nieco ogarnąć zaniedbania, które sprawiały, że czuł się źle.
W końcu ten ogród był oczkiem w głowie jego matki, należało mu się więc coś na kształt szacunku.
No i stwierdził, że przyda mu się zajęcie, aby za dużo nie myśleć.
Wyszedł więc na dwór, wcześniej przywdziewając stare ubrania, by nie wyglądać jak idiota, klęcząc na ziemi w białej koszuli.
Tego dnia niebo było szare, nad horyzontem niemalże białe, jakby ktoś rozlał mleko.
Było ciemno, chłodno, chwilami zrywał się wiatr, gryzący obnażone ręce kwiaciarza.
Zanosiło się na deszcz,  jednak Surre miał to głęboko w poważaniu i paradował po ogrodzie w krótkim rękawku, bo stwierdził że jest jedynie chłodno, a nie zimno.
Klęczał właśnie przy różach, kiedy usłyszał, że ktoś wali do drzwi, zakłócając jego błogi spokój.
Podniósł się z klęczków, wzdychając ciężko i zdejmując rękawice ruszył przez ogród, by zobaczyć, kto się dobija.
Spodziewał się Katherine lub Coline, jednak nie zdziwił się w ogóle, kiedy zobaczył, że pod drzwiami stoi rozglądający się nerwowo olbrzym.
Westchnął cicho, czując nieprzyjemny ucisk głęboko w trzewiach i odchrząknął cicho, przyciągając uwagę Bertranda.
Barista uśmiechnął się lekko, a Surre odpowiedział smutną karykaturą tego miłego gestu.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - spytał słonecznik, patrząc na stare ogrodniczki, które miał na sobie kwiaciarz. - Chciałbym porozmawiać...
- Nie...skąd. Chodź - odpowiedział blondyn, przywołując baristę ruchem dłoni.
Zielonooki uśmiechnął się ciepło, jednak zamiast podejść do kwiaciarza, zawrócił, by zanurkować w paskudnie żółtym garbusie, który dopiero teraz rzucił się w przekrwione oczy Leona.
A wyszedł z dwoma plastikowymi kubkami, no kto by się spodziewał.

Leon na szybko ogarnął zagracony stolik na werandzie, odrzucając książkę na wiklinową, zniszczoną przez deszcz kanapę, na której zalegała stara, długa poduszka w kwiatki.
- Wybacz za ten bałagan, nie spodziewałem się, że ktokolwiek przyjdzie - mruknął zawstydzony porozrzucanymi po kątach truchłami kwiatów, które miał sprzątnąć po zakończonej pracy oraz swoim strojem, który załkał jedynie do brudnej roboty.
Stare, wiszące na nim ogrodniczki nie były kreacją, w której chciałby się prezentować mężczyźnie, o którego powinien ubiegać.
- Jaki to bałagan, niczym się nie przejmuj, powinieneś zobaczyć moją sypialnię - zaśmiał się Bertrand, odstawiając kubki na szklany stoliczek, któremu też przydałoby się wyczyszczenie.
Surre skubał dolną wargę, rozglądając się nerwowo, kiedy blondyn obrócił się przodem do niego.
- Pójdę się przebrać - mruknął, jednak wciąż przejęty, bo naprawdę nie lubił być oglądany bez swojej zbroi.
- Poczekaj - powiedział Jack, delikatnie łapiąc go przez ramię. - Po co się będziesz przebierać pięć razy...poza tym dobrze wyglądasz, ten stój cię dodatkowo odmładza - dodał uśmiechając się nieśmiało.
Surre przełknął, patrząc na niego z dołu, kiedy duża dłoń baristy zbliżała się powoli do jego twarzy, by następnie musnąć jeden z jego policzków kciukiem.
- Miałeś tam ziemię...
Spodziewał się, że zaraz zegnie się w pół i z wdzięcznością puści mu żółtego pawia na te jego wytarte trampki, że go skręci, zacznie kaszleć jak gruźlik zalewając się łzami.
Nic takiego się jednak nie stało, zamiast napadu kaszlu, poczuł ciepło rozlewające się po zmęczonym ciele, które ponadto, zdawało się rozchodzić od miejsca, w którym słońce musnęło jego skórę.
Przełknął.
- Dziękuję... - powiedział głupio i uciekł w bok, by usiąść w jednym z trzeszczących krzeseł.

Olbrzym zaraz do niego dołączył, zerkając ukradkiem na odrzucony na kanapę romans.
Kwiaciarz czuł się stanowczo zbyt wyeksponowany, wolałby wiedzieć o jego wizycie, wówczas byłby lepiej przygotowany, teraz pokazywał stanowczo zbyt wiele.
Bertrand podsunął mu kawę, uśmiechając się lekko, a własny kubek oplótł tymi cholernie zgrabnymi palcami.
- O czym chciałeś rozmawiać? - spytał cicho Surre, również obejmując swój kubek dłońmi brudnymi od ziemi.
Jack przez chwilę skubał wargę, rozglądając się wokół, budując napięcie ściskające flaki.
- Była u mnie policja - mruknął w końcu, patrząc na niebieskookiego z autentycznym strachem.
- Wiem. U mnie też.
Bertrand cały się spiął, wziął głębszy wdech, prostując się, by następnie pochylić się w stronę niebieskookiego.
- I co?
- I nic - kwiaciarz wzruszył ramionami. - Powiedziałem jak było, sprawa załatwiona.
- I już? Coline mówiła, że ten cały Ronan za tobą nie przepada. Martwiłem się.
Kwiaciarz uśmiechnął się lekko, nie mogąc nad sobą zapanować.
Bronił go.
Martwił się.
Przyszedł do niego.
Niekontrolowanie ten uśmiech się powiększył, musiał zagryźć wargę by go powstrzymać, obrócił głowę i zakrył usta kubkiem.
- Bo to prawda – odpowiedział w końcu, po upiciu kawy. To była jego ulubiona. - Nie kocha mnie, ale nie jest kretynem.
Olbrzym uśmiechnął się promieniście, wzdychając z ulgą.
- Całe szczęście... więc sprawa jest zamknięta?
- Zobaczymy. Z nim nic nie wiadomo. Ale raczej mnie nie zamknie.

Bertrand westchnął jeszcze raz, przylegając plecami do oparcia, by upić łyk kawy, siorbiąc przy tym cicho.
I zapadła cisza.
Słabe słońce kładło się na ogrodzie, zielone spojrzenie przyległo do okładki, czytanego przez kwiaciarza romansu.
Fred wywlekła się z czeluści domu, by z oszczędną radością powitać baristę.
Aż ktoś znowu nie zaczął dobijać się do drzwi.
Surre westchnął ciężko, odstawił kubek na blat i uśmiechając się przepraszająco do blondyna, ruszył przez ogród, by zobaczyć, kto znowu przyszedł pozawracać mu dupę.
Spodziewał się, że może tym razem zastanie przed drzwiami Coline, lub Kath, lecz ku jego zaskoczeniu zastał kolejnego mężczyznę.
A konkretnie listonosza.
Brodaty mężczyzna z zakolami prychnął kilka razy, kiedy drzwi się nie otwierały, po czym nie zdając sobie sprawy z tego, że jest obserwowany zza krzaków róż, po prostu wepchnął list do skrzynki i odjechał na swoim piszczącym rowerze, wyzywając na świat.
I chwała mu za to, bo Surre nie miał najmniejszej ochoty na wymianę zdań.
Kwiaciarz odczekał kilka chwil, upewniając się, że kochanek pani Owen odjechał, po czym wylazł ze swojej kryjówki i wychodząc na ścieżkę prowadzącą do drzwi, podszedł do skrzynki.
List był oczywiście uszkodzony, więc Owen musiała nagadać listonoszowi, jaki to z Surre jest chuj i prostak.
Uśmiechnął się lekko na samo wyobrażenie, jednak rozbawienie szybko ustąpiło miejsce strachu, kiedy zdał sobie sprawę z tego, kto był nadawcą owego listu.
Florence Paloma Surre.
Jego babcia, która pisała tylko na święta i pogrzeby.

Zdenerwowany wrócił do Bertranda, zastanawiając się, kiedy będzie właściwy moment do otworzenia koperty, bo ten, kiedy Jack był w pobliżu, na pewno nie zaliczał się do dobrych momentów.
Jeszcze dostałby przy nim kolejnego ataku histerii i musiałby się rzucić z mostu.
- Coś się stało? - spytał barista, podnosząc zielone spojrzenie znad książki, po którą sięgnął podczas nieobecności kwiaciarza.
- Nie, nie...to tylko listonosz - odpowiedział stając przy stoliku, skubiąc nerwowo wargę, bijąc się  z myślami.
- Och...Nie otwierasz?
Surre machnął obojętnie ręką, myśląc nad wymówką, jednak kiedy telefon w salonie znowu zaczął wyć, nie wytrzymał i pchany przeczuciem, rozerwał kopertę, czując jak krew przyśpiesza w jego żyłach, jak serce obija się o żebra, bijąc jakby nierówno.
A to co znalazł w środku, sprawiło, że pobladł, ugięły się pod nim nogi, przez co Bertrand już po raz drugi musiał opleść go swoimi silnymi ramionami, przyciskając do swojej piersi, kiedy świat wokół się przewracał.
Bo do najbliższego święta było przecież jeszcze daleko.

Pan oszalał, panie Surre | bxb✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz