VIII. Słonecznik.

5.5K 1K 72
                                    

Wszystko stało się tak nagle.
Tyle rzeczy naskoczyło na niego w jednej sekundzie, sprawiając że czuł się jakby dostawał systematycznie obuchem w twarz.
Nie potrafił się uspokoić, zaczerpnąć głębszego oddechu, wziąć całej sytuacji na chłodno tak, jak miał w zwyczaju.
Mógł więc zrobić tylko jedną rzecz.

Do domu wrócił w następstwie kolejnych kilkunastu minut.
Jack zaczął wpadać w histerię, koniecznie chciał kogoś zawołać, a najlepiej to od razu biec do lekarza, co tylko nasilało niepokój samego Surre, który za wszelką cenę próbował się przekonać, że wszystko jest w porządku.
Mówił, że takie nagłe napady duszności i złe samopoczucie nie mogą wróżyć nic dobrego.
Miał rację.
Ale na szczęście posłuchał kwiaciarza, w kilka chwil zaniósł resztę donic do kwiaciarni i obiecał przygotować karteczkę, z informacją, którą to powiesi na drzwiach kwiaciarni, by potencjalni klienci się zbytnio nie bulwersowali.

Po każdym kursie z donicą zatrzymywał się na kilka chwil przy kwiaciarzu, zadawał w kółko te same pytania, jak spanikowany przedszkolak, "jesteś pewien, że wszystko w porządku? Nie czujesz się gorzej? Może jednak pojedziemy do lekarza?"
Nie.
Surre przez cały czas czuł suchość w gardle i duszności, które zdawały się nasilać z każdym kolejnym pytaniem, i każdym wdechem.
Przecież nie mógł go do ciężkiej cholery kochać, nie miał nawet powodów do diaska!

Jechał trochę szybciej niż powinien, skręcał ostrzej niż to bezpieczne, jednak nie miał na tyle pecha, by kogoś potrącić czy nie daj Boże, trafić na Ronana.
Gdyby go ten loczek zaczął pouczać, to zrzygałby mu się na buty i szybko ulotnił z miejsca zdarzenia,  by jak najrychlej znaleźć się w swoim azylu z dala od niego.

Kiedy dotarł do domu, zamknął się na cztery spusty, zaciągnął zasłony przy oknach w każdym pokoju poza salonem, w którym zadekował się i chodząc w kółko, palił papierosa za papierosem.
Kurz tańczył w powietrzu, skrzył się w słabym słońcu poranka, a zasłony falowały lekko poruszone przez wpadający z werandy wiaterek.
To na pewno nic takiego.
Nie był z osób, które na co dzień biegają z ciężarami, a w połączeniu z winem w brzuszku, po prostu uzyskał efekty, nie ma co się przesadnie denerwować, nie ma co wymyślać i wskakiwać w konkluzje.
A to, że go zemdliło na widok twarzy baristy, to też wcale nie jest nic aż tak dziwnego, w końcu urodą to on nie grzeszył.
A przynajmniej tak sobie mówił, choć Fred chodziła za nim krok w krok wyraźnie zmartwiona, jakby wyczuwała, że się myli.

Pierwszy raz, od kiedy zamieszkał w domu rodzinnym sam, siedział w kompletnej ciszy.
Zazwyczaj czuł zwyczajny dyskomfort, w milczeniu pamiętał jakby więcej, więc zagłuszał martwicę muzyką.
Jednak teraz nie mógł zmusić się do włączenia radia.
Chodził wokół kanapy, zabijał chęć wykaszlenia się tytoniem, siedząc w miękkich poduszkach, wybijał sobie palcem dziurę w kolanie.
To nie może być tak, że zakochał się w tym idiocie, ot tak, bez żadnego ostrzeżenia, bez krzty uprzedzania, odrobiny uczucia różnego od niechęci.
Bo przecież zauważyłby, gdyby było mu chociażby duszno.
Potrafiłby odróżnić zauroczenie od zniesmaczenia od pierwszego spojrzenia, miał w tym doświadczenie.
A tak przynajmniej myślał, czy może próbował sobie wmówić.

Godziny mijały mu w ciszy, na ciągłym analizowaniu, na powstrzymywaniu łez i kaszlu.
W chwili słabości chciał już iść do łazienki, by się wyrzygać i poszukać w tęczy kwiatów, jednak nie miał na tyle odwagi.
Nie miał wystarczająco wiele w żołądku.
Dopiero kilkanaście kwadransów później, zdołał się w miarę uspokoić, przekonać do własnych argumentów, które były logiczne.
A kompletny spokój osiągnął, kiedy po godzinie drugiej w jego drzwiach stanęła obładowana zakupami Katherine i zaczęła go opierdalać - bo opierzenie byłoby zbyt delikatnym określeniem - za to, co on ze sobą wyrabia. Wyprowadziła nawet kilka ciosów w jego ramię i wyrwała mu papierosa z ust, depcząc go okrutnie w samym przejściu.
A potem poszła do kuchni, obiecując mu, że skończyło się żarcie zimnych resztek i ona go ustawi do pionu, skoro sam sobie ze sobą nie radzi.
Cieszył się cholernie, że nieświadomie kobieta zgodziła się z jedną z jego teorii.

Jego salon był praktycznie połączony z kuchnią, dzielił je jedynie marmurowy blat, więc kiedy Coco rządziła się w jego kuchni i lodówce, on dla bezpieczeństwa usiadł przy stole w salonie i zakładając nogę na nogę, słuchał jej uważnie.
- Ty sobie nawet debilu nie wyobrażasz, jak ja się wystraszyłam. Chciałam ci przynieść ciastka i... powiedzieć coś ważnego. A kiedy dotarłam pod tą twoją kwiaciarnię, to zamiast ciebie zastałam zapisaną obcym pismem kartkę - mówiła rozkładając zakupy na blacie.
- Co takiego chciałaś mi powiedzieć?
- Prawie tam zemdlałam, nie wiedziałam, do czego przykleić myśli, bo z tobą nigdy nic nie wiadomo. "Kwiaciarnia zamknięta do odwołania" cholera jasna, przechodziłam tamtędy wczoraj i nic takiego nie wiedziałam, więc od razu pomyślałam, że coś się musiało dzisiaj stać.
- Ale już jest dobrze - odezwał się znowu - więc powiedz mi, o co chodzi.
- W odruchu poleciałam do Bertrandów - kontynuowała zupełnie go nie słuchając - bo w końcu są najbliżej, pomyślałam, że może coś widzieli. Nie wiem, jak cię potrącają i przyjeżdża pogotowie, cokolwiek!
- Katherine...
- Potrącenie to byłoby pół biedy, bo zabraliby cię do szpitala, ale Jack powiedział, że rano cały zbladłeś, dziwnie oddychałeś, że mówiłeś coś o zawrotach głowy i że nie jest w porządku. I że do kurwy nędzy pojechałeś sam do domu.
W tym momencie zrezygnował z ponownego odzywania się i po prosto mocno zaciągnął się dymem, wbijając wzrok w pożółkły, falbankowy obrus, leżący na niedużym stole w kształcie owalu.

Milczeli chwilę, jedynymi odgłosami wiszącymi w dymie był dźwięk przestawianych produktów i dyszenie kręcącej się wokół kobiety Freda.
- Musisz zmienić tryb życia - westchnęła Katherine, przeczesując włosy, po czym podniosła na niego wzrok, opierając się o blat - Leon jesteś jeszcze młody, nie możesz całe życie zachowywać się jakbyś balansował nad grobem, jakbyś nie miał nic do stracenia. Znam twoją sytuację, wiem jak było skarbie, ale na miłość boską, masz ogromny dom, pracę, na  której się znasz...
- I będę z tym sam do zasranej śmierci - przerwał jej obracając Fernando w palcach - sama mówisz, że wiesz jak jest, zdajesz sobie sprawę z tego, że nie utrzymam przy sobie nikogo na dłużej niż na jedną noc.
- Nie będziesz całe życie - stwierdziła stanowczo - wiem jak było, przeżywałam to razem z tobą, ale Leon... nie zawsze tak będzie, w końcu trafisz na kogoś, kto będzie w stanie z tobą wytrzymać tak, jak ja jestem.
Słysząc to, parsknął niekontrolowanie, uśmiechając się lekko, a kobieta ten uśmiech odwzajemniła.
- I nawet nie wiesz, kiedy się zakochasz.
I uśmiech nieco mu zrzedł. Odkaszlnął cicho, sięgnął po Fernando, kiedy kobieta wróciła do rozkładania wszystkiego.

Milczał kilka chwil, wziął nieco głębszy wdech, odkaszlnął cicho, zamknął oczy stukając palcem o blat.
W wielu rzeczach miała rację, ale na pewno nie zakochałby się, nie wiedząc o tym.
Bo zawsze było inaczej.
Wgniótł papierosa prosto w uśmiechniętą facjatę Fernando.
- Więc może w końcu zdradzisz mi to, co chciałaś powiedzieć? - zaproponował cicho, po czym wypuścił z ust ostatni obłok szarego dymu.
Coco zagryzła wargę uśmiechając się lekko, podniosła na niego wzrok, a on nawet z tej odległości zauważył iskierki w jej ciemnych oczach.
- Chodzi o to, że...- zaczęła odgarniając kosmyk za ucho, głowę obróciła w bok, wciąż nie panując nad uśmiechem - no.. no umówiłam się z Annie.
Leon gwizdnął cicho unosząc lekko brwi.
- Tak umówiłaś umówiłaś?
- Tak, idziemy dzisiaj na kolację - kontynuowała rozmarzonym głosem.
- No to co ty tu robisz? Powinnaś się szykować.
- O nie, kochany. Najpierw muszę zadbać o to, by mój drużba przeżył.
Oboje zaśmiali się cicho, z tym, że tak rzadko słyszalny śmiech Leona zagłuszył kaszel.

Zwyczajny, tak jak każdy przy zbyt dużej ilości wypalonych papierosów. Z początku nawet Katherine go zignorowała zajmując się układaniem wszystkiego w lodówce.
Ale mijały sekundy, a kaszel nie ustępował.
Kwiaciarz ścisnął papierosa w dłoni przypalając sobie z lekka skórę, obrócił się bokiem, zgiął w pół kaszląc beznadziejnie w pięść.
Ruda dopiero wtedy obróciła głowę w jego stronę i przerzuciła oczami.
- No jeszcze sobie zapal, na pewno ci pomoże - mruknęła opierając dłonie na biodrach.
A on podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się nawet lekko.
Dopóki nie nadeszła kolejna fala, która potrząsała jego ramionami, poczęła zdzierać gardło, a każde kolejne kaszlnięcie było coraz bardziej... mokre, niosące złe wieści.

W następnej chwili kobieta była przy nim, trzymała jego ramiona, próbowała uspokoić. Przypominała aby oddychał, głaskała jego plecy i odgarniała włosy z twarzy, kiedy jego oczy nachodziły wilgocią.

A kiedy wszystko się skończyło, na jego dłoni zostały zwłoki poszarpanego płatka kwiatu słonecznika. 
I podczas kiedy Katherine wpatrywała się w jego dłoń z mieszanką terroru i zdezorientowania, on ronił gorzkie łzy, śmiejąc się w histerii.
Bo już wiedział, że ten romans z hanahaki będzie jego ostatnim.

Pan oszalał, panie Surre | bxb✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz