Rozdział 1

884 93 6
                                    


Z samego rana do prowizorycznego pokoju Lauren, będącego małą komórką pod schodami, zaczęła walić Petunia Dursley- ciotka Jauregui, będąca siostrą matki dziewczyny, która po urodzeniu córki, zginęła razem z mężem, Michaelem Jauregui, jak twierdzą Dursleyowie, w wypadku samochodowym.

-Wstawać! – rzekła gniewnie – Dosyć spania! – zaczęła walić w drzwi ,,pokoju'' Lauren – No już ! – znów się wydarła, po czym ostatni raz uderzyła w drewniane drzwi i odeszła w stronę kuchni, gdzie przebywał jej mąż Vernon. Wchodząc do pomieszczenia trzasnęła mocno drzwiami.

Lauren słysząc trzask, podniosła się powoli ze swojego niewygodnego posłania. Przeczesała lekko swoje krótkie włoski i pociągnęła za linkę od światła, aby w komórce się rozjaśniło. Gdy to uczyniła, chwyciła okulary leżące na zniszczonej półce i założyła je na nos.

Nagle na schody, pod którymi był pokój sierotki, wszedł syn wujostwa – Dudley Dursley. Chłopak strasznie dokuczał kuzynce mimo, iż byli rodziną. I tym razem to też się nie zmieniło. Chłopak zaczął wbiegać, schodzić i skakać po schodach.

- Wstawaj leniu! – do uszu Lo doszły wrzaski Dudla – tak go nazywała gdy nie było przy nim opiekunów. – Idziemy do zoo !! – pączuś kolejny raz wydarł się. W tym samym czasie cały czas skakał na jednym ze stopni. Na głowę Lauren zaczął spadać kurz oraz tynk wydobywający się spod schodów.

Jauregui doszła w końcu do wniosku, że nie będzie tak siedzieć i zdecydowała się wyjść z komórki, aby nie dostać jakiejkolwiek kary. Dudel wiedząc, że dziewczyna już wychodzi z pokoju, zbiegł szybko po schodach i popędził w stronę drzwi i gdy tylko się otworzyły, a za nich zaczynała się wyłaniać jedenastolatka, chłopak popchnął ją w głąb pomieszczenia, zamykając tym samym drzwiczki kopniakiem zadanym z stopy. Od razu pobiegł do kuchni, gdzie przebywali jego rodzice. Potrącona dziewczynka uderzyła się w głowę. Trzymając się za lekko obolałe miejsce zaczęła iść w stronę jadalni.

- Ooo.. nareszcie jest, nasz kochany !! – rzekła Petunia – Wszystkiego najlepszego synu ! – powiedzieli głosem pełnym ekscytacji rodzice Dudla. Kobieta ucałowała swoje jedyne dziecko w policzki i zrobiła z nim ,,noski noski''. Zauważając, że do kuchni weszła zielonooka od razu odwróciła ku niej głowę.

- Zerknij no teraz na bekon, tylko nie spal mi go – rozkazała biedaczce. W jej głosie była ciągła pogarda, która tak samo zasiedliła się w jej oczach.

- Nie ma sprawy – odpowiedziała spokojnie. Przyzwyczaiła się do takiego traktowania. Pani Dursley zasłoniła oczy synkowi i zaprowadziła go w stronę stosu prezentów z okazji jego urodzin.

- Dzisiaj wszystko ma być pierwszorzędne – cały czas mówiła tonem wypełnionym szczęściem – bo są urodziny Dudziaczka – ciągnęła dalej swoją przemowę.

Lauren zestawiła patelnie z ognia i biorąc łopatkę do ręki, zaczęła wyjmować kawałki przypieczonego na złocisty kolor bekonu, lecz jak zwykle ktoś musiał jej przeszkodzić.

- Szybciej! Przynieś moją kawę – Domagał się Vernon.

- Dobrze wujku – Lauren mimo złego traktowania starała się być względem ich kulturalna. Chwyciła za dzbanek z kawą, wolno i ostrożnie udawała się w stronę stołu.

Petunia poprowadziła synusia w miejsce gdzie znajdowały się wszystkie podarunki, będąc naprawdę podekscytowaną, natomiast jej syn zachowywał kamienny wyraz twarzy.

- Są policzone ?!?! – wydarł się na całe mieszkanie Dudleyów.

- Naturalnie – odparł jego ojciec, ukazując przerwę między zębami – Aż trzydzieści sześć – rzekł machając w stronę Dudla palcem Vernon.

- TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ?!?! – po raz kolejny zaczął drzeć swoją napompowaną twarz. Lauren na dźwięk jego piskliwego głosu i zachowania niczym rozpieszczonego dzidziusia, przewróciła oczami, zaczynając wlewać do kubka wuja obiecaną kawę – W ZESZŁYM ROKU BYŁO TRZYDZIEŚCI SIEDEM!! – cały czas kontynuował swoje wrzaski.

- No tak, ale – zaciął się na chwilę ojczulek – niektóre z nich są znacznie okazalsze- znów zrobił minę, która obrzydzała Lo.

- CO Z TEGO ?!? – przerwał – MAM TO W NOSIE!! – to zaczynało być coraz bardziej denerwujące.

- Ojj Ojj... czekaj, czekaj – przerwała kłótnie synalka z ojcem gospodyni domu – To zrobimy tak – próbowała udobruchać chłopczyka – Jak wyjdziemy kupimy Ci jeszcze dwa prezenty co ty na to? – zapytała Dudla, a ten w końcu cicho kiwnął głową. Lauren Obserwując całą ta sytuacje zachowała powagę, lecz nie raz miała ochotę porządnie odpyskować bachorowi opiekunów.

Po kilkunastu minutach z domu wyszli wszyscy domownicy. Dudley z matką jako pierwsi pomknęli do samochodu. Dziewczynka już miała wsiadać na tylnie miejsce, gdy drzwi przed jej nosem przymknął Vernon.

- Ostrzegam Cię dziewczyno – można by powiedzieć, że zaczął wręcz grozić Lauren kluczykami od auta. – Jeden głupi wyskok – pomachał jej przed narzędziem – Tylko jeden – zaznaczył, mrużąc powieki, aby dość trochę wyglądać groźnie – A nie dostaniesz jedzenia przez tydzień – syknął – Wsiadaj – Lo z niewzruszoną miną weszła do pojazdu zamykając cichutko drzwi. Zapowiadał się strasznie długi dzień.

-/-   

Dobry wieczór :P Witam w pierwszym rozdziale tego ff. Zdaję sobie sprawę, ze jak na razie nic się nie dzieje ale spokojnie wszystko się zmieni z następnym :o Do kolejnego rodziałku i miłych snów życzy 

save :3

magicWhere stories live. Discover now