VI. Bezrobotna

Zacznij od początku
                                    

Westchnął widząc, że kółko wzajemnej adoracji zaczyna się zbierać pod białymi drzwiami, zamknął oczy, by ich nie widzieć i zaciągnął się dymem odcinając się od świata zewnętrznego, który jednak wciąż go bacznie obserwował, bo nie minęła minuta, jak ktoś zabrał książkę, którą wcześniej położył sobie na kolanach.
Westchnął znowu, uchylił powieki już szykując się by zwyzywać żartownisia, kiedy zorientował się, że stoi przed nim blondynka z uwagą wertująca stronice trzymanej w dłoniach książki.
Nie odezwał się, a ona w końcu podniosła na niego swoje zielone oczy oprawione usmarowanymi tuszem rzęsami, by przez chwilę patrzeć na niego ze śmiertelną powagą.
- Co ty do ciężkiego chuja czytasz Leon?
- Romans?
- Od kiedy jesteś zdesperowaną czterdziestoletnią mężatką?
- Od kiedy jesteś recenzentką?
- Nie muszę nią być żeby wywęszyć gówno spłaszczone między kartkami, jak te suszone kwiaty - Surre uniósł lekko brew, słysząc ten wywód - mam nadzieję, że idziesz to oddać?
- Tak - odpowiedział pocierając skroń.
- Twoje jebane szczęście.
Westchnął, przetarł szaro-różowe powieki poprzecinane pajęczynką jasnofioletowych żyłek, za pomocą kciuka i palca wskazującego, przy okazji powstrzymując dziką chęć wybicia ich sobie.
- Dlaczego zawsze trafiam na pyskule - mruknął sam do siebie uciskając zatoki, za co zaraz dostał książką w czubek głowy - czy nie powinnaś być w pracy Coline?
- A ty?
Zgasił papieros o murek, wciskając go w niego całą siłą i podniósł zmęczone spojrzenie na stojącą przed nim kobietę.
Miała dumnie zadarty podbródek, sięgające do ramion włosy w kolorze mysiego blondu z ciemniejszymi odrostami odgarnięte niedbale do tyłu, na czerwonych jak truskawki ustach gościł półuśmiech, a prawa brew podrygiwała zalotnie, trochę prowokacyjnie.
Trafił swój na swego.
- Idziemy? - spytała obracając książkę w dłoniach.
- Ta...
Nie miał ochoty się kłócić, więc po prostu podniósł się powoli, a panienka Valentina szła już dumnie w stronę biblioteki, kręcąc krągłymi biodrami przy każdym postawionym kroku.

Ludzie gapili się na niego, oceniając fakt, że chodzi po mieście z - ładnie sprawę ujmując - damą do towarzystwa.
Co było w sumie wyolbrzymieniem, bo Coline każdego potencjalnego klienta okładała po głowie, a pieniądze wysyłała jej matka, od której uciekła dwa lata wcześniej, chcąc uzyskać samodzielność w wieku dwudziestu pięciu lat, co czyniło ją nieco starszą od Kwiaciarza.
Blondynka szła obok Surre, wypalając jego papierosa, na ramionach miała jego marynarkę, a pod pachą niosła książkę, którą ten męczył od zeszłego tygodnia.
- Słyszałeś, że niedługo skończą remontować dom Kultury? - odezwała się nagle Coline obracając głowę w stronę mężczyzny.
- Naprawdę? Już myślałem, że o nim zapomnieli.
- Mają otworzyć w przeciągu następnych tygodni.
- Pewnie będą mi truć dupę o kwiaty.
Kobieta strąciła szary popiół na szary chodnik.
- Jesteś bardzo pozytywnie nastawiony.
Cmoknął wywracając oczami, po czym zabrał kobiecie książkę i wszedł do biblioteki zostawiając palaczkę na zewnątrz.

Co jak co, ale bibliotekę w tym szambełku mieli akurat przyzwoitą, bez żadnych dziwactw, a ze zwyczajnymi, prostymi regałami, które niemal dotykały jasnego sufitu, na dużych stołach, przy których można było siedzieć w grupach, stały kryształowe wazy z pulchnymi bukietami pachnących róż.
Nic przesadnie irytującego czy rozpraszającego, nic nad czym można byłoby się nieskończenie rozwodzić.
Surre w dokładnie pięćdziesięciu krokach przeszedł przez pustą o tej godzinie bibliotekę i położył książkę na wytartym biurku, spod którego już po chwili wynurzył się platynowy blondyn, o włosach zalizanych starannie do tyłu.
Na jego anemiczną buzię od razu wstąpił uśmiech.
Z Janem Leon akurat znał się dość dobrze, należał on do jego nielicznej grupy znajomych, którzy byli w posiadaniu penisa.
Nie rozmawiali jednak przy oddawaniu romansu, całą procedurę załatwili w niemalże całkowitej ciszy, bo Jan nienawidził wszelakich dźwięków podczas godzin pracy.
Taki fetysz jak widać, jednak dzięki ciszy Surre miał okazję lepiej się przyjrzeć dano nie widzianemu znajomemu.
Wydawało mu się od pewnego czasu, że kiedy tylko widzi Jana, to ten wygląda coraz gorzej, a raz - i za to dałby sobie palec uciąć - podglądnął, jak ten chowa do kieszeni zawinięte w chusteczkę płatki bzu.
Wychodziło na to, że całej BringGalf toczyło hanahaki, aż cud, że jeszcze wszyscy nie powyzdychali, biorąc pod uwagę to, że każde ciało radziło sobie z tym cholerstwem w inny sposób.

Przed wyjściem Surre posłał Janowi smutne spojrzenie i wyszedł żegnając się grzecznie, półszeptem, by blondyna nie denerwować.
Postanowił sobie w duchu, że porozmawia z nim o swoich przypuszczeniach, kiedy tylko napatoczy się taka okazja.
Zamknął za sobą drzwi, sięgnął do tylnej kieszeni po Fernando i dopiero wtedy zorientował się, że Coline gdzieś wparowała.
Westchnął, ruszył powoli, cały czas się rozglądając w nadziei na to, że jednak dorwie blondynkę i odzyska swoją marynarkę, które ta notorycznie mu kradła.
Nie było jej jednak nigdzie wokół, więc zostało mu jedynie wrócić do kwiaciarni.
Dorwie ją następnym razem.

______________________
Ten rozdział wyjątkowo betowała stillevind za co bardzo jej dziękuję <3
A Wy, wybaczcie mi proszę, że tak mało się dzieje, zauważyłam to tak naprawdę dopiero przy ponownym sprawdzaniu, myślałam w sumie, że akcja jest bardziej wartka, ale nie chcę nic już wciskać na siłę.
Wiem, że wiele obiecuję, ale od następnego rozdziału akcja już nieco przyśpieszy, a i postaram się, aby części były nieco dłuższe. Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe.
Głupio mi.

Pan oszalał, panie Surre | bxb✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz