Rozdział 5

566 29 3
                                    

Vincent

     Sam nie wiedział czy modli się, czy też szuka natchnienia. Po prostu siedział pochylony do przodu w ławce, opierając się o klęcznik i starał się oddać jakieś głębszej refleksji.
    W takie noce wszystko drżało od energii. W takie noce nawet najmniej uzdolnione magicznie osoby wyczuwały moc. W takie noce giną ukochane kobiety wielu mężczyzn. W taką noc zginęła Eva...
    Zerwał się z miejsca i zaczął spacerować przed ołtarzem. Ten kościół był czymś szczególnym dla sabatu. Mało było miejsc tak czystych, a jednocześnie tak bardzo splamionych krwią i złem. To tu ukrywała się Davina, dziewczyna ze żniw, obdarzona mocą czterech, nie panująca nad sobą w zupełności. Tu także na świat przyszła Hope Mikaelson, co jej matkę kosztowało poderżniętym gardłem i przemianą w krwiożercze monstrum, grasujące nocą po jego mieście. Tak, to miejsce było niezwykłe.
     Był przywódca sabatu, jednym z głównych graczy na arenie nowoorleańskich elit. Od niego i do niego należało bezpieczeństwo setek, jeśli nie tysięcy osób. Otaczały go tabuny ludzi, nieprzerwanie prosząc o radę czy wsparcie. Dlaczego więc czuł się taki samotny?
    Ktoś otworzył drzwi. Głośny jęk starych zawiasów, których specjalnie  zakazał naoliwić, skłonił go do  odwrócenia się. Przez moment miał wrażenie, że dostrzega przemykającego w cieniu ducha Daviny, lecz gdy tylko intruz wszedł w plamę światła świec, zrozumiał, że to całkiem żywa dziewczyna.
     Nie była podobna do martwej czarownicy. Miała bladą, a nie ciemną, cerę, jaśniejsze włosy i oczy w zagadkowym kolorze. W dodatku panna Claire nigdy nie wyglądała jak półtora nieszczęścia.
- Nie jesteś wampirem, prawda? - w jej głosie brzmiało przerażenie.
- Skądże- odparł, przyglądając jej się.
    Na twarzy dziewczyny wymalowała się ulga. Opadła na pobliską ławkę i zaczęła głośno oddychać. Wyglądała na zmęczoną, zapewne długim biegiem. Albo raczej ucieczką.
- Czy ktoś cię goni? - spytał, podchodząc bliżej. -Spokojnie, jesteś całkowicie bezpieczna.
- Mogłam tu nie przyjeżdżać- to napewno nie była odpowiedź na jego pytanie. - Co mnie, do cholery jasnej, podkusiło, żeby pchać się do tego siedliska diabelskich pomiotów? I jeszcze oczekiwać, że się czegoś dowiem, przy okazji nie zostając zjedzoną!
- Rozumiem, że się boisz, jednak ja nie jestem "diabelskim pomiotem" - mówił łagodnie, tak by ją uspokoić. - Wszystko jest w porządku, tu jest bezpiecznie.
- Oh, nie jestem przestraszona - poderwała się na nogi. Była wyższa niż Vincent uprzednio zauważył. Musiał być zmęczony, bardzo zmęczony, skoro wydawało mu się, że cała jej sylwetka się zmieniła. - Jestem wściekła, zła na własną głupotę! Mogłam to rozegrać w inny sposób... Chociaż... Może wcale nie jest za późno.... Mogę ich dorwać, każdego po kolei, tak jak dorwałam tą przeklętą kreaturę Klausa.
   Vincent patrzył na nią. A właściwie na całkiem inną osobę. Miał przed sobą średniowieczną arystokratkę, z burzą rudych loków, ukrytą pod cieńką warstewką ludzkiego, współczesnego ciała.
- Kim ty jesteś? - odsunął się w tył. Nie rozumiał co się dzieje. Czuł tylko magię, olbrzymie pokłady czarnej, mrocznej jak noc magii, sączącej się wokół sylwetki kobiety niczym smoła.
       Ona także ją wyczuwała. Na jej twarzy pojawiło się zadowolenie. Wciąż było to oblicze nastolatki, lecz jednocześnie dorosłej kobiety, tak jakby w jednym ciele znajdowały się dwie osoby. Spokojnym krokiem ruszyła ku sparaliżowanemu Vincentowi, mrucząc pod nosem zaklęcie.
- Pomożesz mi, prawda? - stanęła przed nim. Uniosła dłoń i pogłaskała go po policzku. - Jesteś potężny, co prawda nie tak jak ja, lecz wciąż pozostajesz najpotężniejszym czarownikiem w moim zasięgu. Potrzebuję cię. Oni ci ufają.
- Odejdź siło nieczysta! - krzyknął, wyłamując się spod jej zaklęcia. - Kimkolwiek jesteś, zaklinam cię byś wyszła z tego miejsca.
    Powietrze rozdarł śmiech. Długi, ostry jak szpony drapieżnego ptaka, ostry śmiech, wydobywający się z Jej ust. Była zadowolona z jego oporu.
- Chcesz śmierci wampirów, prawda? - przemówiła, tym razem łagodnie. - Tych, których zwiecie Pierwotnymi. Ja także tego pragnę. Zemsty za każde istnienie, które wyszarpnęli z tego świata. Każde tchnienie ich ofiar, które uleciało w niebyt. Chcę się ich pozbyć. Każdego po kolei.
    Minęła go i spokojnym krokiem ruszyła w stronę ołtarza. Jej kroki odbijały się echem od ścian i sufitów, a płomienie świec drgały, gdy koło nich przechodziła.
- Zaczęłam od unieszkodliwienia Klausa - położyła dłoń na marmurowym postumencie. - Spokojnie, jeszcze żyje. Jest w bezpiecznym miejscu. Musi poczekać na swój los. Następny będzie Elijah. Potem Freya. Następnie utnę głowę tej blond suce, Rebekah. Zaraz po niej z życiem pożegna się mój ukochany Kol. Wtedy powróci Klaus, by patrzeć, jak rozrywam na strzępy jego córkę, tak jak on postąpił z moją.
     Za kazdym razem, gdy wypowiadała imię pierwotnego, uderzała ręką w ołtarz. Pod jej dotykiem kamień falował i przemieniał się, podnosił i formował. Gdy skończyła mówić, nie przypominał już sakralnego stołu, lecz wspaniały, ciosany w marmurze tron, na którym usiadła z gracją królowej.
- Chcesz zabić dziecko? - tylko tyle wyrwało się z jego zaciśniętego gardła. Byl w szoku. Tak wielką magię dotychczas wyczuł zaledwie raz w życiu. -Niewinną dziewczynkę? Rozumiem nienawiść do pierwotnych, lecz nie okrucieństwo wobec maleństw!
- Jej ojciec nie miał litości dla MOJEGO dziecka!- krzyknęła. Furia sprawiała, że twarz nastolatki całkowicie niknęła pod obliczem czarownicy.
- Chcę by te przeklęte potwory zniknęły, ale nie takim kosztem! - wrzasnął, przystępując krok naprzód.
     Kobieta wstała i zeszła po schodach, stając przed nim. Spojrzała mu w oczy. Jej tęczówki przywodzily na myśl tygrysa, gotującego się do ataku.
- Pomożesz mi - to nie było pytanie. Ona stwierdzała fakty. - Czy tego chcesz czy nie, staniesz się częścią mojego planu. Wolałabym, byś robił to z własnej woli, lecz jeśli nienawiść do wampirów nie przemawia do ciebie, może zrobi to wspomnienie żony i dziecka?
- Nie waż się o nich mówić-  warknął. Chciał użyć magii, lecz całe jego zdolności zostały sparaliżowane. Był bezbronny.
- Mogę je przywrócić- widząc zdziwienie w jego oczach, odsłoniła zęby, w parodii uśmiechu. - Tak, to była dziewczynka. Nie zdąrzyłeś o tym dowiedzieć, prawda? Sądząc po twoim licu, jesteś skonny przystać na moją propozycję. To doskonale.

W tym samym czasie, w samolocie na linii Sydney- Nowy Orlean znajdowała się pewna blond suka, która po raz tysięczny w swym życiu, śpieszyła ratować rodzinę.

_________
Oh, to zdecydowanie najdłuższy dotychczasowy rozdział. Lecz i zdecywanie więcej się dzieje! Dziękuję wam za każdą gwiazdkę, za każdy komentarz. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Przepraszam też za każdą literówkę, błąd składniowy, deklinacyjny lub ortograficzny. Niestety, nie jestem polonistą, a to wiele by ułatwiło w moim życiu 😂

Tiger EyesWhere stories live. Discover now