Rozdział 7

284 38 17
                                    

*Luna*

Zza ściany dobiegają dziwne odgłosy, jakby czyjeś kroki. Bardzo się boję. Martwię się, że to znowu ten zamaskowany mężczyzna.

Siadam na materacu, opierając się o ścianę, dociskam kolana do klatki piersiowej. Ledwo co daję radę, nie mam na nic siły. Błagam w duchu, żeby nikt tu nie przyszedł, nie chcę kolejnej krzywdy. Czuję, jak po policzkach spływają mi łzy, nie chcę tego, ale strach przejął nade mną władzę.

Nagle słyszę bardzo głośne dźwięki dobiegające ze ściany po mojej lewej stronie. Brzmi to tak, jakby ktoś zrywał coś od zewnętrznej strony budynku. Mój płacz zamienia się w histerię, boję się, że to ten mężczyzna, staram się uspokoić, przestać płakać, żeby nic mi nie zrobił, ale nie mogę. Naglę słyszę przeraźliwy huk i oślepia mnie białe światło...


*Simón*

Tak! Udało się! - krzyczę w myślach.

Pomiędzy ścianę, a dyktę wcisnąłem nóż i napierałem na niego, kiedy drewno odgięło się lekko, włożyłem tam palce i z całej siły ciągnąłem. Myślałem, że nie dam rady, ale przecież robię to dla Luny, zebrałem w sobie wszystkie siły i udało się! Jestem niewiarygodnie szczęśliwy!

Teraz od mojej przyjaciółki dzieli mnie tylko szyba. Początkowo pomyślałem, żeby załatwić ją podobnie jak dyktę, jednak nóż jest już strasznie wygięty, a musi mi jeszcze posłużyć do przecięcia lin. Podnoszę niewielki kamyk, chcę rozbić nim szkło. Odchodząc kilka kroków w tył, rzucam nim w szybę, nasłuchując odgłosu tłuczenia, jednak nic takiego nie następuje. Spoglądam w stronę okna. Na szybie pojawiło się mnóstwo pęknięć. Podbiegam bliżej. Wyjmuję z plecaka butelkę z wodą i kierując stronę z nakrętką do szkła, uderzam. Szyba nie potłukła się do końca, ale teraz bez problemu mogę włożyć rękę do środka i klamką otworzyć okno. Jednak zanim to robię, próbuję doszukać się w pomieszczeniu Luny. Widzę materac, a na nim skuloną postać. Zabieram wszystkie rzeczy i bez zastanowienia przeciskam się przez otwór.

Pomieszczenie jest bardzo małe i w niczym nie przypomina tego magazynu, w którym niegdyś mieszkałem. Na ścinie naprzeciw okna wisi zegar, a na ziemi leży materac, na którym siedzi dziewczyna. Okazuje się, że latarka jednak nie będzie mi potrzebna.

-Luna?!- Wykrzykuję z zapytaniem, zbliżając się do osoby - Luna, to ja Simón...

Widzę, że dziewczyna stara się podnieść głowę. Spoglądam na jej ciało i nie wierzę własnym oczom. Na nadgarstkach i kostkach dziewczyny spoczywają, szerokie, stalowe bransolety, od których ciągnie się niezbyt długi, tak samo masywny łańcuch. Na materacu widnieją plamy krwi, podobnie jak na jej ubraniach.

- Luna! Przepraszam... przepraszam. Błagam powiedz coś!- mówię łapiąc dziewczynę delikatnie za ramię. Cała się trzęsie, nie wiem, czy to z zimna, czy ze strachu - Luna! To ja Simón! - powtarzam.

Dziewczyna nagle podnosi głowę, moim oczom ukazuje się wyblakła i wychudzona twarz mojej przyjaciółki. Mruży i zasłania oczy.

- Simón? Czyli to tylko sen...- mamrocze, z powrotem opuszczając głowę.

- Boże, Luna...przepraszam - po policzkach spływają mi łzy. Czuję się winny za to, jak ona teraz wygląda. Gdybym tylko o wszystkim dowiedział się wcześniej...

Zastanawiam się, jak rozkuć dziewczynę, mój nóż na nic się tutaj zda. Rozglądam się po pomieszczeniu, ale nie ma tu nic prócz materaca i zegara.

Po dłuższym namyśle uświadamiam sobie, że może uda mi się otworzyć bransolety spinkami Luny. Znów się nad nią pochylam i pytam, czy mogę wziąć jedną z jej spinek, ale dziewczyna nawet nie drgnęła. Musi być w ciężkim szoku. Postanawiam, wziąć sprawy w swoje ręce i staram się znaleźć we włosach dziewczyny choć jedną wsuwkę. Nie wyglądają na zadbane, teraz jestem już pewien tego, jak traktowano Lunę.

Udaje mi się wyciągnąć z włosów jedną ze spinek. Delikatnie zabieram dłoń dziewczyny spod głowy i staram się otworzyć zamek w bransolecie. Po pewnym czasie uświadamiam sobie, że nie ma sensu dłużej próbować, tylko marnuję czas.

Po chwili wpadam na pomysł. W ekspresowym tempie wydostaję się przez okno. Staram się znaleźć, w miarę duży kamień, ale trawnik jest nieskazitelny. Zatrzymuję się na chwilę, żeby poszukać innego rozwiązania i uświadamiam sobie, że przecież wokół każdego drzewa w ogrodzie ustawione są kamienie. Bez zastanowienia, wracam do rzędu drzew, obok których przebiegałem wcześniej i zabieram pierwszy lepszy, w miarę duży kamień.

W mgnieniu oka jestem z powrotem obok dziewczyny. Serce wali mi jak szalone, ale nie mam teraz czasu na odpoczynek. Luna wydaję się być jakby w innym świecie, nie docierają do niej żadne moje słowa, więc sam kładę ją na materacu, prostuję jej rękę tak, aby znalazła się na podłodze.

Łańcuch spoczywa teraz na ziemi. Zbieram w sobie wszystkie siły. Podnoszę kamień do góry i całą moją mocą uderzam w ogniwa, ale nic się nie dzieje, łańcuch nadal jest cały. Nie, nie, nie...Proszę... Uderzam jeszcze dwa razy, ale ogniwa nie odpuszczają. Staram znaleźć w sobie resztki sił , myślę o tych strasznych męczarniach jakie Luna musiała tutaj przeżywać, że teraz jest w takim stanie i uderzam. Odsuwam kamień z łańcucha i moim oczom ukazują się dwa przełamane ogniwa. Nie potrafię opisać tego, jak bardzo jestem szczęśliwy.

Tym samym sposobem staram się uwolnić nogi dziewczyny. Tu ogniwa odpuściły za drugim uderzeniem. Pociągam za łańcuchy, żeby wyrwać je ze ściany. Nie sprawiło mi to większego problemu. Resztkami sił -tym samym sposobem- skracam je, tak aby jak najkrótszy kawałek został przy bransolecie. Pospiesznie pakuje wszystkie rzeczy do plecaka, żeby nic po sobie nie zostawiać.

- Luna, dasz radę wstać? - pytam, ale ta nic nie odpowiada, tylko wydaje z siebie ciche pomruki. Jestem załamany jej stanem, zastanawiam się dlaczego ciągle zasłania oczy, aż wreszcie dociera do mnie, że ona przecież, spędziła pół roku w totalnej ciemności. Nie wiem czym mógłbym zasłonić jej oczy, żeby światło jej nie raziło.

No tak! Szybkim ruchem zdejmuję z siebie koszulkę i zawiązuję dziewczynie wokół głowy. Zaczyna się szamotać, staram się ją uspokoić i po chwili jej ruchy słabną, aż w końcu odpuszcza. Podnoszę ją i staram się wyjść z magazynu. Jest to dość problematyczne, ale nie mogę obwiniać jej za stan w jakim się znajduje.

Biegnę z nią w ramionach pokonując rząd drzew, aż wreszcie docieramy do ogrodzenia. Podnoszę dziewczynę w górę, najwyżej jak tylko mogę i mówię jej co ma robić. Nie mam pojęcia, czy ona wie co się dzieję i czy w ogóle rozumie, co do niej mówię.

Ruchy dziewczyny są powolne i bardzo słabe, ale jakoś udaje nam się przejść. Luna jest już po drugiej stronie, pewnie się trochę poobijała, ale to już ostatni ból jaki czuje, przysięgam jej to. Ja również szybko pokonuje przeszkodę i już za chwilę dziewczyna znowu spoczywa w moich ramionach.

W mgnieniu oka znajduję się przy samochodzie. Układam dziewczynę na tylnych siedzeniach, a sam siadam za kierownicą. Przekręcam kluczyk w stacyjce i już po chwili kieruję się w stronę mojego mieszkania.

- Luna, nie wiem, czy wiesz, co do Ciebie mówię, ale jesteś już wolna, słyszysz?! Wolna! - Wołam, ocierając z twarzy łzy szczęścia...

Jeszcze Będziemy Szczęśliwi // LumonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz