2. Kopnięcie konia i goście z Ameryki

4K 354 226
                                    

Kiedy z podwórka dobiegł głośny huk, oburzone rżenie konia i kilka wypowiedzianych w jakimś dziwnym języku – jak domyślił się Harry – przekleństw, Hermiona niemal podskoczyła na swoim fotelu. Odłożyła na bok czytany właśnie egzemplarz „Romea i Julii" i wyjęła różdżkę z buta.

Harry podniósł głowę znad swojej książki, koniec jego różdżki zatknięty w jednej z jego kieszeni w spodniach zaczął być nieprzyjemnie gorący. Szybko wyjął ją i zacisnął wokół niej palce, przypominając sobie ostrzeżenie Szalonookiego.

– To mi nie wygląda na robotę Freda i George'a. Ale to przecież muszą być oni – wymamrotał Ron. Zdawało się, że mówił bardziej do siebie niż Harry'ego i Hermiony, ale nie było to zbyt istotne w tamtej chwili. – Tylko co robi koń na naszym podwórku?

Hermiona powoli zbliżała się do drzwi, w lekko zaciśniętej dłoni trzymała swoją nową brzozową różdżkę. Poprzednią złamała sobie kiedy wynosiła kufer z domu przed przyjazdem do Nory. To było głównym powodem, dlaczego na miejsce przyjechała dzień przed Harrym, a nie cztery dni, jak sobie planowała. Ale Harry musiał przyznać – teraz, z brązowymi lokami splecionymi w niedbały warkocz oraz jasną, świecącą widmowo różdżką wyglądała na bardziej zdecydowaną i może odrobinę inteligentniejszą. Gdyby miał ją do kogoś porównać, powiedziałby, że jego przyjaciółka wygląda jak ładniejsza młoda profesor McGonagall.

Hermiona wyładniała po miesiącu spędzonym w Lazurowej Lagunie we Francji. Jej włosy już nie były poplątane i nie skręcały się do niemożliwości, linia zębów wyrównała się, a cera była teraz bardziej opalona. Założyła nawet drobne srebrne kolczyki, które kołysały się i dzwoniły cicho, kiedy biegała, a Ron już nawet nie krył tego, że mu się podobała.

Już miała łapać za klamkę, kiedy drzwi niespodziewanie otwarły się na oścież, prawie uderzając ją po twarzy, a na progu stanęli Fred i George. Oboje mieli czerwone policzki, rozwiane włosy i byli zmachani biegiem przez dwa zestawy schodów – chociaż przy ich długich nogach nie powinno być z tym większego problemu – a że byli ubrani dokładnie tak samo, byli prawie nie do rozróżnienia.

– Puka się – powiedziała Hermiona pretensjonalnym tonem, krzyżując ręce na piersi. Bliźniacy przewrócili oczami wymijająco.

– Goście przyjechali – wydyszał Fred. (A może to był George?). – Musicie to zobaczyć. Mają miecze! Normalnie czad.

– Chińczyk, Afroamerykanka, Indianka... – wyliczał na palcach drugi z nich (prawdopodobnie George, ale równie dobrze mógł być to Fred). – Jest jeszcze taki jeden, co gada z koniem... Po prostu rewelka!

– Przepuście mnie. – Hermiona przepchnęła się między nimi, nadal odrobinę urażona, po czym szybko zbiegła po schodach, nadal zdecydowanie trzymając w ręce różdżkę.

Naprawdę wygląda jak młoda McGonagall – przeleciało Harry'emu przez myśl, kiedy zbiegał za nią po schodach. Cóż, każde z nich miało swój odpowiednik wśród nauczycieli. Na przykład Harry był niczym Hagrid. Lubił zwierzęta, starał nie przejmować się opinią innych i miał okropnie potargane włosy niezależnie od pory dnia.

–––

– Au. – Jęknął, kręcąc głową i podnosząc się do pozycji siedzącej. – Nic... nic mi nie jest.

Harry zamrugał dwukrotnie, usiłując przyzwyczaić oczy do jasnego światła, które biło z jakiegoś punktu w górze. Dwie ciemne postaci zwieszały się nad nim, analizując każdy jego ruch.

Powoli zaczynał rozróżniać kolory, pulsowanie w głowie i okolicach serca nie ustępowało. Czuł, jakby jego klatkę piersiową wypełniał gęsty klonowy syrop. Oddychanie przychodziło mu z trudem, wszystkie kończyny drżały. A mimo to dał radę nie zwymiotować – chociaż było to bardzo trudne, biorąc pod uwagę to, że prawie nie mógł myśleć przez ból w głowie – i jakoś utrzymać w tej pozycji.

Ładna Indianka przykucnęła przy Harrym i odgarnęła mu włosy z czoła, po czym przyłożyła do niego dłoń. Miała zimne, wilgotne palce, co Harry odczuł bardzo dobrze na swojej rozgrzanej skórze. Jej fioletowa koszulka z wieńcem laurowym przesiąknęła zapachem lasu i truskawek, a jej oczy mieniły się wszystkimi barwami, jakie kiedykolwiek widział. Przypominały coś na kształt pięknego kalejdoskopu. Uśmiechnęła się i zabrała rękę, drugą podała mu szklankę z wodą.

– Oddychaj – powiedziała. Jej głos był opanowany i melodyjny, nie drażniący uszu, za co Harry w duchu dziękował. – Spokojnie, zaraz ci przejdzie. Jestem Piper. Podeprzyj się rękami od tyłu, uspokój myśli. Nie skupiaj się na niczym. Przepraszam za Mrocznego, ten koń potrafi nieźle dać w kość i to dosłownie.

Harry robił wszystko dokładnie tak, jak mu kazała. Wypił całą wodę ze szklanki, którą zabrała mu chwilę później pospiesznie. Dopiero po kilku minutach siedzenia w bezruchu syrop w klatce piersiowej zaczął się przerzedzać, a Harry mógł głębiej odetchnąć.

– Lepiej? – spytała Piper, kiedy zauważyła, że już lekko się rozluźnił.

– Tak – wydusił w odpowiedzi, starając się podnieść. Piper momentalnie podskoczyła i znalazła się za nim, chwytając go lekko ale stanowczo pod ramiona i pomagając mu wstać. Miała chude ramiona, ale była prawie na równi z nim, jeśli chodzi o siłę. – Dzięki – dodał, kiedy już postawiła go do pionu.

Siódemka nastolatków – nie liczył Piper, która nadal stała za nim i pomagała mu ustać w miejscu – stała na trawniku przed Norą, wpatrując się w rodzinę Weasleyów, Harry'ego i Hermionę z pewnym respektem. Harry przyglądał się im wszystkim praktycznie zza pleców Freda (lub George'a, mało istotne), który stał na samym przedzie rodziny, więc miał niezły widok na gości. Był odrobinę przerażony, bo na kogo by nie spojrzał, każdy z gości miał przy sobie jakąś broń – miecz, sztylet, łuk, młot. Piper już jako tako zaufał, ale nie miał podstaw, by ufać także innym.

– Hm, cześć – odezwał się wysoki czarnowłosy chłopak, wkładając ręce do kieszeni i prześlizgając wzrokiem po czarodziejach, a do Harry'ego dodatkowo uśmiechnął się przepraszająco. Pewnie to jego koń go kopnął. – Nazywam się Percy Jackson. Jesteśmy z Nowego Jorku, powinniście o nas wiedzieć. – Kopnął kamień i zmarszczył nos. – Ygh – mruknął z dezaprobatą – śmierdzi u was potworami. Nie trzymacie tu jakiegoś cyklopa, czy czegoś takiego?

Harry stał jak wryty, wlepiając w niego wzrok, podobnie jak reszta rodziny. Percy westchnął.

– Żartowałem – oznajmił, wpatrując się w nich. – Chyba, że naprawdę macie tu cyklopa. Macie? Przydałby wam się odświeżacz powietrza.

––––––––––

Dosyć trudno pisało mi się ten rozdział. Co o nim sądzicie? Mam nadzieję, że mój trud się opłacił i jesteście zadowoleni.

Marzeń,

B.

herosi w hogwarcie ✯ multifandomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz