5&

105 7 1
                                    

Chapter 5&

- To za Anabel.

- Vie...

- Proszę... wiesz jak zareaguje jak dowie się, że dalej jestem sama?

-To się źle skończy...

- Jesse...

- No dobra, okej. - I tak właśnie wplątałem się w kolacje z ciocią Vie, udając jej chłopaka. Super. Szedłem właśnie na rozmowę o pracę, kiedy zadzwoniła. Przecież my w ogóle do siebie nie pasujemy, i z kilometra będzie widać, że to ściema. No cóż, nic na to nie poradzę i będę musiał po prostu przemęczyć się tę parę godzin. Zakończyłem połączenie i schowałem telefon do kieszeni.

Kiedy stanąłem przed drzwiami ogromnego, szklanego wierzowca niemal zakręciło mi się w głowie. Co chwilę przewijali się przez nie nienagannie ubrani ludzie, każdy gdzieś się spieszył i nie zwracał uwagi na innych. Ja, w podartych spodniach i zmęczonej życiem skórzanej kurtce, z kubkiem kawy wciśniętym w dłoń wyglądałem przy nich jak bezdomny. I nie chodzi tu o to, że nie stać mnie na drogie garnitury i błyszczące buty w szpic. Dobrze czuję się w tym co noszę, i jest mi przede wszystkim w tym wygodnie. Nie wytrzymałbym w takim garniturze 5 minut, a co dopiero każdego dnia w pracy. Wziąłem głęboki oddech i podszedłem jeszcze bliżej wejścia. Już miałem wchodzić, kiedy przez szybę zauważyłem młodego, około 20 letniego chłopaka, niosącego stertę papierów, którę co chwilę wyślizgiwały mu się z rąk, a przed nim szedł jak mniemam jego szef. Podstarzały, gruby, cholernie bogaty skurwiel, który co chwilę się na niego wydzierał. Chłopak co chwilę zbierał uciekające kartki i przepraszał go, a tamten cały czas mówił jak to za jego czasów byli prawdziwi pracownicy, nie to co teraz.

- Wchodzi pan?

- Odwróciłem się próbując zlokalizować źródlo głosu. Zobaczyłem lekko już poddenerowaną kobiete, lekko po czterdziestce. Wtedy zdałem sobie sprawę, że cały czas stoję w przejściu. Jeszcze raz spojrzałem na biednego chłopaka. Chrzanić to.

- Nie. - odparłem i wyminąłem ją, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. To zdecydowanie nie dla mnie. Nie wytrzymałbym w takiej robocie. Gdyby na mnie wydzierał się taki stary kretyn od razu bym mu przyłożył, co nie skończyło by się dobrze ani dla niego, ani dla mnie. Trudno. Nie będę miał pracy. W sumie i tak na razie jej jeszcze nie potrzebuje, to Vie namówiła mnie na tę rozmowę, a ja głupi pomyślałem, że naprawdę mogę się zmienić i zacząć normalnie pracować. Naiwny idiota.

*

- Możesz się pospieszyć do cholery? Nie możemy się spóźnić!

Było za piętnaście siódma, a równo o siódmej byliśmy umówieni na kolację z ciocią Vie i jej mężem. Nie ma możliwości dojechać z dalekiego Brooklynu, do samego centrum Upper east side w piętnaście minut. Zwłaszcza jak jest się jeszcze w samych bokserkach.

- Spoko, zdążymy. - skłamałem nerwowo szukając spodni. Vie popatrzyła na mnie tak, że momentalnie zacząłem ruszać się dwa razy szybciej. Po prostu bałem się, że ten wzrok przy dłuższym kontakcie może zabić.

Na miejsce dojechaliśmy dwadzieścia minut po czasie. Kiedy staliśmy już przed drzwiami domu jej siostry zobaczyłam jak bardzo jest zdenerwowana.

- Nie martw się tym małym spóźnionkiem, będziemy mieli wielkie wejście!

- No właśnie... - przełknęła nerwowo ślinę.

Staliśmy tam jeszcze o koło minutnę, a Vie najwraźniej nie miała najmnieszego zamiaru zapukać do środka. Wywróciłem oczami i zrobiłem to za nią. Po chwili otworzyła nam kobieta, na pewno trochę ode mnie starsza. Wyglądała na około 30 lat, była wysoka, ale to może przez 10 centymetrowe szpilki. Rude włosy miała związane w wysoki kucyk, tak idealnie, że żaden pojedynczy włosek nie próbował się wydostać. Wyglądała podobnie jak ludzie z tego biurowca, który widzałem rano. Mało interesująco, a wręcz przeciętnie.

LET'S GET DRUNK | Jesse Rutherford (book2)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz