- Ja uważam - odparłam, - że będzie nudno, jak co dzień.

- Och, nie traćmy nadziei. Karolina na pewno będzie uwodzić Marka, posłańca, gońca od kanapek, a jak będziemy mieć trochę szczęścia, to może zjawi się sam - tu ściszyła głos i spojrzała na mnie porozumiewawczo. - No, wiesz kto - po czym wróciła do normalnego tonu swojego głosu. - Tak kochana, gdyby zjawił się „wiemy kto", to na pewno miałybyśmy temat do rozmów na cały tydzień, a przecież dzisiaj jest poniedziałek.

„Wiemy kto"? Gdybym nie znała lepiej Lucyny, pomyślałabym, że cytuje panią Rowling. W każdym razie „wiemy kto" ni jak nie odnosił się do bohatera jej książki.

- Drogie panie - zabrzmiał nagle głos w futrynie boksu. - Jest już godzina siódma pięć. Firma nie płaci wam za gadanie, tylko za pisanie. Proszę zabrać się do pracy.

Lucyna poszła do swojego stanowiska, a on odszedł. On, czyli Marek. Był koordynatorem naszego działu. Nazwa tej kadry pracowniczej była długa i jak dla mnie niedorzeczna. „Wydział do spraw korespondencji nadawczej i odbiorczej, raportów zbiorowych, pism" ... ble ble ble itp. Między sobą nazywaliśmy go po prostu działem sekretarek. Nasze biuro mieściło się na czwartym piętrze dziesięciopiętrowego wieżowca. Nie imponował on z pewnością wysokością w porównaniu z sąsiadującymi budynkami, ale zajmował sporą powierzchnię. Posiadał dwukondygnacyjny parking w podziemiach, piękny marmurowy hol, pięć wind, to znaczy sześć, ale z tej ostatniej korzystali wyłącznie pracownicy dziesiątego piętra (mieli specjalne przepustki), a można ich było policzyć na palcach jednej ręki. 

Tak, ostatnie piętro było marzeniem chyba każdego pracownika. Piękne, oszklone, przestronne. Podobno każdy posiadał tam własne biuro wielkości, co najmniej pięciu boksów. Miejsce to było znane tylko z plotek. Zresztą, kiedy stało się w kolejce do bufetu i spotkało kogoś znajomego lub nieznajomego, lubianego lub nielubianego zawsze można było podjąć temat dziesiątego piętra. Pod tym względem każdy miał własną teorię. Bez wątpienia był to temat rzeka, neutralny i fachowy. Tak doskonały, jak obecność dzieci lub szczeniaków podczas wizyty znajomych. Zawsze, gdy skończy się temat do rozmowy, można zadać pytanie w ich kwestii i zawsze będzie to odpowiednie oraz taktowne, a atmosfera odwiedzin będzie zachowana na odpowiednim poziomie. 

Wracając jednak do „dziesiątki", to były tam prawdopodobnie cztery biura i ogromna sala konferencyjna. Obecnie jedno z biur od strony wschodniej było puste, od kiedy pan Kraft - założyciel i prezes firmy przeszedł, nie tyle na emeryturę, ile jak to określaliśmy - w stan spoczynku. Przekazał on firmę w ręce swoich dwóch synów. I to właśnie jeden z nich zajmował biuro zachodnie. Wojciech Kraft, czyli „wiemy kto". Młodszy syn Wilhelma Krafta. Lat dwadzieścia siedem. Ucieleśnienie doskonałości, obiekt westchnięć większości kobiet w firmie. Obecny stan cywilny: kawaler! Jednak każdy wiedział, że spotyka się z córką Julia Grecco, jednego z największych producentów i importerów bananów. Księżniczka bananów i książę nieruchomości, cóż za para, jak z bajki. Oboje piękni, młodzi i ... bogaci. Co się zaś tyczyło starszego syn Krafta, przebywał on za granicą. Firma Kraft&CO. zajmował się szeroko rozumianymi nieruchomościami, czyli kupowała i sprzedawała, budowała i burzyła, wynajmowała i dzierżawiła przeróżne budynki. 

Pracowałam tutaj już czwarty rok. Zaraz po studiach dostałam posadę pomocnika asystenta w dziale ... Hm, to też była długa i skomplikowana nazwa. W każdym razie w największym skrócie chodziło o obsługę ksera. Kserowałam wszystko: listy, obwieszczenia, raporty i tym podobne. Segregowałam i opisywałam, a było to dosyć męczące. Często bolała mnie głowa od drażniącego zapachu tuszu i papieru z kserokopiarki. Dlatego też, co miesiąc pisałam podanie do działu rekrutacji pracowników o zmianę stanowiska. Uważałam (i słusznie), że moje wykształcenie zasługuje na lepszą posadę. Świetnie znałam obsługę komputera, biegle mówiłam w trzech obcych językach. 

BliżejWhere stories live. Discover now