5. Nowe porządki.

122 12 2
                                    

- Dobra, patafiany - zaczął Aki władczym tonem. - Dzień drogi stąd jest Oaza, w której, prawdopodobnie...
- Pamiętajmy, że 'prawdopodobnie' znaczy 'nie mam pojęcia czy to tam'- wtrącił Mason.
- ...znajduje się dom niejakiego Juana Alejandro Humberto - kontynuował Azjata, ignorując uwagę towarzysza. - No, może dom to za dużo powiedziane. Raczej baza.

Siedzieliśmy w dawnym wieżowcu. Kiedyś był za pewne monumentalnym drapaczem chmur, jednak teraz, przysypany pustynnym piaskiem, z dziurami w murach, był... niczym. Zwykłą, nic nie wartą budowlą, w której na dłuższą metę nie dałoby się nawet zamieszkać.
Takie obrazy uświadamiają mi, jak wielką potęgę ma natura i że nie da się z nią wygrać. Uważam, że dla niej, nawet ludzkość jest tylko etapem, który - jak wszystko - ma swój początek i koniec.

Było mi strasznie zimno, dlatego siedziałam przy ognisku przykryta kocem, który dali mi chłopcy. Podciągnęłam kolana pod brodę i przysłuchiwałam się rozmowom.
- Musimy się tam dostać jak najszybciej i zrobić jak najmniejsze zamieszanie - mówił Aki. Od Noah - chudego blondynka, którego zdążyłam polubić (też nie wierzę, że to mówię), dowiedziałam się, że tak naprawdę nazywa się Akahiro i pochodzi z Japonii. Był dobrze zbudowanym mężczyzną o silnym charakterze i ego większym, niż ustawa przewiduje.

Znaczy, przewidywała. Wiecie jak to jest, zombie średnio się przejmują zasadami moralnymi.

- Dobra, ale zrozum Aki. Nie mamy pewności, że on tam jest. Nie wiem, czy warto ryzykować - odezwał się Mason. Był bratem Noah. Przybranym, co prawda, ale jednak bratem. Ich rodzice spotykali się przed epidemią, a po jej wybuchu, zjedli się nawzajem. Miłość aż po grób i jeszcze metr w dół, jak nic.

- Powie nam gdzie szukać Latarni. Warto ryzykować - Aki mówił zdecydowanie, tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Latarni? Okay, nie pytam. Pierwszy raz to nie ja decydowałam co zrobię dalej. Nie powinnam była się do nich przyłączać, ale mam na to wyrąbane. I tak zginę, lepiej z rąk ludzi, niż Zarażonych.
Prawda?
Oczywiście, chłopcy dali mi wolną rękę. W każdej chwili mogę się im sprzeciwić lub iść w diabli. Jednak potrzebowałam odpoczynku.

Potrzebowałam, żeby ktoś się mną zajął.
Wiem, że to głupie, szczególnie w tym świecie. Ale od kiedy pamiętam, byłam zdana na siebie.
Jestem zmęczona.
Co nie znaczy, że straciłam czujność.
Nadal im nie ufam.

- Gdy byłem na zwiadzie, widziałem, że wokół Oazy zebrało się stado Paskud - pierwszy raz wtrącił Adam, Brytyjczyk, o którym nie udało mi się nic dowiedzieć. Nie pytałam, liczyłam na niezawodnego w gadaniu Noah, ale ten nawet nie wspomniał o brunecie. - Wewnątrz jest sporo ludzi. Wabi je hałas, który robią.

Wtedy coś sobie uświadomiłam.
O w pipetkę.
Zombie, które nas napadły kilka godzin temu.
Nie mogły przyjść ot tak. Nie robiliśmy aż takiego hałasu, żeby zleciała się tu grupka Zarażonych. Coś musiało je zwabić.
Coś lub ktoś.

- E, księżniczko, mówi się - ktoś pstryknął mi palcami przed twarzą.
To co zrobiłam chwilę później było odruchem. Przysięgam.
Chwyciłam tą dłoń i ją wykręciłam. Usłyszałam jęk właściciela i szelesty ubrań. Ktoś mnie złapał za ramiona, a ja się otrząsnęłam. Puściłam rękę biednego blondynka i odwróciłam się. Adam wciąż nie puszczał moich ramion. Czułam jego ciepły oddech na mojej twarzy.
Widziałam mgłę. Słyszałam głosy. Nie wiem czyje, nie wiem, czy prawdziwe.
Czułam, jak moje ciało staje się bezwładne.
Ktoś coś do mnie mówił, ale nie byłam w stanie zrozumieć ani słowa.

Zobaczyłam rozmyty obraz kobiety w średnim wieku, której nie rozpoznawałam.

- Jak się nazywasz? - blondynka patrzyła na mnie twarzą bez wyrazu, zadając te pytanie.
Trzęsłam się, jednak to nie ze strachu.
Jeden.
- Raven - odpowiedziała młoda dziewczyna.
- Pełne imię - warknęła kobieta, poprawiając kitel lekarski.
Monitory hałasujące wokół dekoncentrowały mnie.
Dwa.
- Raven Stone.
- Ile masz lat?
Bolało mnie całe ciało.
Trzy.
- Piętnaście.
- Kim jesteś?
Było mi zimno i przechodziły mnie dreszcze.
Cztery.
- Obiektem.
- Jaki jest Twój cel?
Wzięłam głęboki wdech. Próbują mnie kontrolować, wyprać mi mózg.
Nie pozwolę na to.
Pięć.
- Przeżyć.
Kobieta poprawiła się na krześle i zmierzyła mnie morderczym wzrokiem.
Sześć.
- Błąd - powiedziała lodowatym tonem.
Siedem.
Osiem.
A potem już tylko ciemność.

Uderzenie w policzek przywróciło mnie do żywych. Potrząsnęłam głową, co nie było najlepszym pomysłem. Ból rozsadzał moją czaszkę. Jęknęłam głośno, przyciskająć palce do skroni. Ktoś posadził mnie na ziemi, opierając moje plecy o poduszkę.

Chwila.
Jeszcze raz.
Poduszkę?
Może jednak umarłam?

- Ej, ona żyje! - krzyknął ktoś, kto mi przywalił. Popatrzyłam w stronę, z której dochodził głos i zobaczyłam tuż nad sobą czekoladowe oczy Noah.
- Co do...? - spytałam z trudem wydobywając z siebie dźwięki.
- Zaatakowałaś Noah, potem odleciałaś, więc nasza Blondyna postanowiła Cię obudzić, przy okazji mszcząc się za bolący nadgarstek - streścił mi Aki, siadając po mojej jednej stronie, a po drugiej usadowił się Adam. - Chyba będziemy musieli pogadać - szepnął skośnooki.
Oj.

- Noah ma tyle siły, żeby tak przywalić? - spytałam, pocierając dłonią policzek, który zaczął piec.
Blondyn wywrócił oczami.
- A powiedzenie 'nie oceniaj książki po okładce' znasz? Jestem wielki duchem - żachnął się.
- Dobra dobra, damski bokserze od siedmiu boleści. Wszyscy idą spać i to w tej chwili. Papa Aki weźmie pierwszą wartę, potem Adam, na końcu Dmitry. Cała reszta lula słodziutko i chrapie jak szczeniaczki, jasne? - popatrzył na mnie.

Zignorowałam go i patrzyłam w swoje dłonie złączone na kolanach. Słysząc chrząknięcie, z kamienną twarzą spojrzałam na niego nieufnym wzrokiem.
- Hej, mała - usłyszałam Brytyjski akcent. Nie lubię jak się tak na mnie mówi. Metr sześćdziesiąt to normalny wzrost, do chuja wafla.
Odwróciłam głowę do Adama i prawie zderzyliśmy się czołami. Nasze twarze dzieliły centymetry. Widząc to, chłopak uśmiechnął się łobuzersko, a ja przewróciłam oczami i się odsunęłam. Powoli. Wcale się nie ociągałam. Wcale...
- Jesteś nieźle popaprana, ale podejrzewam, że to nie z Twojej winy. Musisz odpocząć - powiedział tajemniczo, wstając. W odpowiedzi uniosłam brwi i mruknęłam sarkastyczne 'dzięki'. - Daj sobie pomóc, Pustynna Wilczyco. Nikt w tym świecie nie przeżyje sam - dodał, zbliżając do mnie swoje pełne usta.
Szturchnął mnie w ramię i odszedł wraz z Akim.

Nie wiedziałam co zrobić. Chyba zboczyłam z drogi i znając moje szczęście, wylądowałam w jakimś cholernym rowie.

- Adam! - zatrzymałam go, gdy szedł w stronę ułożonych obok siebie plecaków. Odwrócił się i spojrzał mi spokojnie w oczy. - Raven.
- Co? - zmarszczył brwi i zamrugał szybko. Wyglądał... wow.
Nie, wcale nie. Ogarnij się Stone, bo Ci przypieprzę.
- Mam na imię Raven.

Uśmiechnął się ciepło, ukazując dołeczki w policzkach. Miałam ochotę ich dotknąć...

Ja pierdolę, Rav. Dostajesz nakaz mentalnego jebnięcia się w ten pusty łeb.
I wykonasz go teraz, już, zaraz. Gotowa? Jeb.

Widziałam jak kładzie się z rękoma pod głową i patrzy w sufit, wciąż z uśmiechem na twarzy. W pewien sposób intrygował mnie jego sposób bycia.
Postanowiłam zająć czymś myśli, więc spróbowałam odtworzyć, co się do diabła niemytego stało przy ognisku.
Co to była za scena?
To nie sen. Po prostu wiem, że nie śniłam.
Wizja? A w życiu. Jeszcze trochę zanim mi odbije.
Wspomnienie...?
Więc dlaczego go nie pamiętam...?

Zasnęłam, czując na sobie spojrzenie Brytyjskich oczu.

~~~
Dwa słowa:
Kochajmy Adama.

~ bloodyinspiredbylife

☢ We are the Future ☢ *wolno pisane*Where stories live. Discover now