Rozdział 11

203 18 0
                                    

Ross

Rodzice odeszli trzeciego kwietnia. Dokładnie dwa tygodnie temu w niedzielę. Na następny dzień odbył się pogrzeb. Przybyła większość członków rodziny, nie obyło się bez przemowy, która, szczerze, tylko mnie zdenerwowała i była zupełnie niepotrzebna. Zwłaszcza, że wygłosił ją brat mojej mamy, Andrew. Potraktowałbym jego słowa poważnie i z szacunkiem, gdyby nie fakt, że przez ostatnie pięć lat mój wujek nie odezwał się do swojej siostry, jak i do nas ani jednym słowem i zupełnie się od nas wszystkich odwrócił; przemowa wydawała się więc być spóźnionymi przeprosinami, wynikającymi raczej z konieczności, a nie ze smutku i żałoby. Płakała połowa rodziny, reszta albo się powstrzymała albo miała (tak jak Andrew) śmierć moich rodziców gdzieś.

Jest siedemnasty.

Siedzę na krześle przy biurku i całą swoją uwagę skupiam na nauce. Muszę nadrobić zaległości. I tak mam ich zadziwiająco niewiele, jeśli by odnieść się do tego, co mogłoby być, gdybym nie wziął się w garść i nie wrócił do Pasadeny zaledwie po tygodniu przerwy, a na przykład po miesiącu. O ile nie dłużej...

Tak naprawdę nie wiem, czy to normalne, że pozbierałem się tak szybko. Po prostu uznałem, że siedzenie na tyłku i bezcelowe patrzenie w przestrzeń nic mi nie da. Robiłem to przez tydzień, w ciągu kilku dni nie zjadłem prawie nic, piłem wyłącznie wodę mineralną. A świadomość, że znajduję się w tym samym domu, po którym jeszcze nie tak dawno krzątali się rodzice, sprawiała, że zaczynałem się w sobie zapadać. Nie biorąc już pod uwagę czwartego dnia bez choćby jednego posiłku, gdy zemdlałem, udając się do swojego pokoju. Na szczęście nasz rodzinny dom był w tedy pusty i nikt tego nie zobaczył. Ocknąłem się z bólem głowy, ale poza tym nic mi nie dolegało.

Jednak w tedy do mnie dotarło.

Nie ma już znaczenia, jak długo czegoś nie zjem, czy będę w żałobie. Rodzice i tak n i e w r ó c ą. W najgorszym wypadku albo wyląduję w szpitalu psychiatrycznym albo umrę z głodu. A wtedy znowu będzie trzeba pójść na pogrzeb – tym razem mój.

Siedziałem na kanapie w naszym domu jeszcze kilka dni, ale już postanowiłem – wrócę do Pasadeny i zajmę się studiami. Tak więc siedzę teraz tutaj i udaję, że moje serce w ogóle nie krwawi. Robię to, bo wiem, że kiedyś przestanie, pozostanie tylko smutek i tęsknota. Tak sądzę...

Hector leży na swoim łóżku i słucha muzyki. Co chwilę z jego ust wydobywają się słowa piosenki Hedley Hello.

- „So just pick up the phone and say hello!"

Jego jęki – inaczej tego nazwać nie można – utrudniają mi naukę, ale jestem uparty i nie ulegam pokusie, by rzucić w niego książką.

- „Don't say goodbye..."

- Stary, błagam – odwracam się do niego na krześle, nie wytrzymując, i piorunuję wzrokiem, a ten ucicha.

Hector wie o tragedii, ale nawet jeśli mi współczuje, nie pokazuje tego po sobie. Tak, przyznał szczerze, że jest mu ogromnie przykro, że mnie to spotkało i nie wie, co zrobiłby na moim miejscu, lecz ja sam poprosiłem go o to, by nie robił ze mnie ofiary losu. Już wolę, żeby zachowywał się jak gdyby nigdy nic.

- Lynch.

Hec stoi obok mnie, biodrem opierając się o moje biurko. Zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia, kiedy wstał i do mnie podszedł.

- No?

- Męczy mnie już to patrzenie na ciebie.

Unoszę brwi.

Replay | R5 fanfictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz