Pan bibliotekarz

0 0 0
                                    

– Wiecie – przechylił się nieco bibliotekarz krzyżując ręce, gdy już, ku rozpaczy zmarnowanego Piotrka, znaleźliśmy się w bibliotece. Razem ze smokiem. Siedział mi na kolanach. – słyszałem kiedyś legendę... opowieść... ty ją na pewno już znasz, pewnie ci opowiadałem. – zwrócił się do mnie machając dłońmi. Wiele mi mówił, więc nie potrafiłam do końca stwierdzić, o czym zacznie opowiadać. – Usiądźcie się lepiej tak wygodnie, jak możecie na tych starych fotelach, bo każdy wie, że jeżeli ja się rozgadam, to nie skończę mówić przez następne pół godziny. Szczególnie jeżeli chodzi o legendy. Jestem o prawie dwadzieścia lat starszy od króla, to też gdy był tak, uznajmy, że w waszym wieku, tak mu opowiadałem, że biedny zasnął. Pomyślałem sobie „dobra" i dałem mu się wyspać. Później dopiero przyznał się, że zamiast spać, istnie spiskował w jaki sposób namówić rodziców, by mu kupili więcej figurek, obrazów, ozdobnych poduszek, czy co tam on jeszcze chciał. Jest duszą artystyczną. A ja nauczyłem go negocjacji. – uśmiechnął się z zadowoleniem z samego siebie. Aż mnie zaciekawiło, czy zakończyło się to wszystko sukcesem. Z twarzy bibliotekarza wywnioskowałam, że najprawdopodobniej tak. Rzeczywiście, jak to zauważyłam, ojciec uwielbiał dekoracje, ozdóbki i inne dzieła. A ja uwielbiałam na nie patrzeć. Były naszym wspólnym zainteresowaniem. – O, już siedzicie wygodnie. – zauważył widząc Piotrka w jego ulubionej pozycji, ponownie używając niezbyt wyrafinowanych słów, rozwalonej do granic możliwości. – Więc tak, słuchajcie, abyście się mi tu nie zgubili. Jeżeli tak się stanie, zacznę mówić od początku i ci, którzy na mną nadążyli się pogubią. Wtedy nikt nic nie zrozumie. – ostrzegł podnosząc prawą dłoń na krótką chwilę.

Wy, Czytelnicy, również usiądźcie się wygodnie przy tym elemencie powieści. Jeżeli pan Gunther mówi, że się rozgada, to mówi szczerą prawdę. Już widziałam w jego oczach błyszczącą chęć powiedzenia kilku rzeczy na raz. Kiedyś też tak chciałam. Miałam w planach powiedzieć „uwielbiam czytać" i „kocham książki", ale wyszło „uwielbiam kochać" i jeszcze, z jakiegoś powodu pojawiło się nieistniejące słowo „kscztrrrr" wypowiedziane tak, jakbym chciała kichnąć. Rozmówca nic nie zrozumiał. Tym rozmówcą był pan bibliotekarz.

– Na świecie nie ma ludzi wszechwiedzących, prawda? – odczekał kilka sekund na odpowiedź, choć było to pytanie retoryczne, filozoficzne, na które ciężko byłoby odpowiedzieć. – No prawda. Nie ma. A przynajmniej ja kogoś takiego nie spotkałem. I na pewno do takich nie należę. Opowiadam głupoty i żyję z niepoprawnymi informacjami, którymi kiedyś podzieliła się ze mną ciotka. Dziękuję, ciociu. Od kilkunastu lat święcie wierzyłem w to, że nosorożce to grube jednorożce. Ale – zaśmiał się widząc ironiczne uśmiechy. – znam legendy i to dobrze. No, po to was tu usadziłem, żebyście jednej z nich posłuchali. Chociaż, czy to jest legenda, to nie jestem pewien. To znaczy, chodzi mi o to, że być może jest prawdziwa. Każda legenda ma w sobie ziarenko prawdy, może i nawet dwa, a niektóre wyjątki składają się już na całą bułkę. Czasami do tej bułki ktoś doda jeszcze ser, ewentualnie szynkę i tak wychodzi plątanina wszystkiego. Później ta bułka się kruszy i już nic nie wiadomo. – po tejże filozoficznej anegdocie podrapał się po nosie rękawem. – Kojarzycie tę wielką, masywną, monstrualną wieżę połączoną z resztą zamku za pomocą tego szklanego tunelu, obserwatorium? Na pewno kojarzycie. Kto może ją przeoczyć? Ale tak, ta wieża jest głównym elementem historii. – potwierdził własne słowa zanim o cokolwiek zapytaliśmy, w razie czego. – Sam nigdy tam nie byłem, więc mogę sobie tylko wyobrazić jak wygląda od środka. Nikt tam nie wchodził od kilku lat. No, zamknięto ją, ALE – to słowo wypowiedział podniesionym głosem. – ale – powtórzył. – wiem jak można tam się dostać. Słuchajcie – wydał dźwięk gwizdu wyciągając z wielkiej kieszeni swoich szat pęk kluczy. – widzicie kluczyk? – zapytał machając jednym z nich, największym i najbrudniejszym, pokrytym częściowo rdzą. – Dam wam go, otworzycie sobie drzwi do obserwatorium, ostrzegam, ciężko je się ponoć otwiera. Tylko błagam, jeżeli już was ktoś nakryje, nie mówcie, że to ja wam dałem klucze. Powiedzcie... nie wiem, że znaleźliście na ziemi, w książce, gdziekolwiek, bylebym nie ucierpiał. – zaśmiał się i odchylił. – Ale teraz tak: jeszcze wam nie powiedziałem dlaczego was tam wysyłam. No co? Co tam jest, proszę pana? Wróżki? Skład pierogów? A może ukryte złoto, którego pan Alfred nie wydał? Skąpiec. Ale to nie ważne. Tak samo nie ważne, jak ta jedna sytuacja, gdy narysowałem jego portret i schowałem w książce na stole. Tak, dzieci moje kochane, moje chlebki. Dobrze się domyślacie. Alfi wchodzi, otwiera, robi głębszą inspekcję... patrzy... ach... szkoda, że tego nie widzieliście. Ja, osobiście, sądzę, że obraz był majestatyczny, ale on już chyba nie, bo kartka poleciałaby przez okno, gdyby nie to, że było zamknięte, a ten nie sięgał do klamki, żeby je otworzyć. Ze wszystkich możliwych książek, które mógłby otworzyć, otworzył akurat tą. Widzicie, ile tu jest książek? – gestem pokazał półki biblioteki. Dużo. – No, co najmniej dwie tu mamy. – zabolało mnie to, w jaki sposób to zdanie było prawdą. Dwie? Chyba dwa tysiące, jak nie więcej. Niby więcej niż dwie, ale jednak lepiej byłoby powiedzieć „dwa tysiące". – Jedna ponoć jest pokryta ludzką skórą, ale tego pewien być nie mogę, więc was nie okłamię potwierdzając albo obalając te słowa. No, ale dobrze, pomówmy w końcu o tej legendzie. A może bardziej opowieści? Czegokolwiek. Za dużo mamy słów z podobnym znaczeniem. To już nie jest ważne, te moje przemyślenia. W tej wieży zamknął się lata temu pewien prawie wszechwiedzący człowiek. Na pewno bardziej wszechwiedzący ode mnie. Nikt go nie widział od tego momentu, gdy tam zamieszkał. „TO SKĄD WIADOMO, ŻE ŻYJE?", spytacie. Czasami, jeżeli zapukacie, to odpowie. Stuknięciem. Możecie go o coś pytać, może odpowie, może nie, może powie „a ja was i wasze pytania mam gdzieś, sami sprawdzajcie, jak długo żyje krowa". Nie, ja nie fatygowałem się tam tylko po to by się tego dowiedzieć. To tylko taki przykład był. Bo możecie go spytać o cokolwiek. O smoka, o duchy, o mikstury, o nazwę chmur, które są akurat za oknem. Puszyste. Są puszyste. Tyle wiem. To nie ja jestem ekspertem w tej dziedzinie, tylko mój przyjaciel najdroższy, Andrzej. Jego możecie wypytywać o wszystkie gatunki chmur jakie tam sobie wymyślicie. Ja zagadam jego, a on mnie. I tak się kółko zamyka. Kiedyś mi powiedział, że wywnioskował z prędkością światła, łącząc kropki, iż imię jednego z królów Crystal Town wzięło się od nazwy chmury. A Andrzej ją uwielbia. A ja nie wiem. Jak ona się nazywała? Altocumulus... o, Lenticularis. Trudna nazwa. – z trudem, ale udało mu się przypomnieć. Ja, w przeciwieństwie do niego przyjaciela najdroższego, znałam tylko niektóre, podstawowe nazwy chmur. Dokładnie trzy, a ta była mi zupełnie nieznana. – No, ale wróćmy do konkretnej sprawy. Ja was nie wyrzucam, broń boże, świetnie mi się z wami rozmawia – powiedział, chociaż to on prowadził tu monolog. – ale możecie pobiec do wieży nawet teraz. Mogę zająć się smokiem, pomimo tego, że absolutnie nie mam do tego kwalifikacji. Nikt nie spali zamku. Czy on w ogóle umie ziać ogniem? Nie wiecie, prawda?

– Nie do końca. – odrzekłam po sekundzie zastanawiania się nad treścią pytania. Już zupełnie się pogubiłam gdzieś w momencie, gdy temat został zmieniony po raz trzeci. Po Piotrze widziałam, że już w ogóle przestał słuchać. Wiktoria starała się nadążyć za tym, co mówił bibliotekarz, tak samo jak Wojtek, który dla skupienia głowę ułożył na oparciu twarzą do dołu. W końcu podniósł ją i zerknął gdzieś w dal.

– Czyli... e... no... – zaczął starać się złożyć zdanie bazujące na tym, co wyciągnął z tej długiej wypowiedzi zanim bibliotekarz znów wróci do mówienia. – Mamy pójść do wieży... tej dużej wieży połączonej z obserwatorium, zapukać i czekać aż jakiś dziwny pan nam odpowie? Tak? – interpretował ze skupieniem.

– Dokładnie. – kiwnął głową zadowolony z siebie pan Gunther jakby zupełnie nie wiedział, jak bardzo namieszał nam w głowach.

– Ech... – westchnął załamany spoglądając na mnie. – A Fraci zostanie tutaj? – upewnił się.

– Może, nie polecałbym siebie jako opiekuna dla smoków, ale wydaje mi się, że spełniłbym się w tej roli lepiej niż, powiedzmy, pan Alfred. – uśmiechnął się ironicznie.

– Fraci. – zerknęłam na stworka. Zwierzak kichnął głośno, na co odpowiedzieliśmy mu z pełnym szacunkiem „na zdrowie", odwrócił głowę i skierował na mnie wzrok. – Zostaniesz z panem bibliotekarzem? Tym miłym człowiekiem, który cię złapał, gdy nas uciekłeś bez żadnego ostrzeżenia? – wskazałam dłonią, by smok zrozumiał. I zrozumiał, o dziwo. Z zadowoleniem machnął ogonkiem i okręcił się w miejscu. Polubił go, jak zrozumieliśmy.

– A jeżeli nam się nie uda? Jeżeli nikt nam nie odpowie, nie pomoże? Musimy mieć plan B, jak nie plan C w zanadrzu. – Wiktoria westchnęła coś już czując, że może to nie wypalić.

– A jeżeli byśmy poszli... – zaczął myśleć Rayan wgniatając się w fotel. Chciał podsunąć pomysł na plan B. – I... spróbowali na ten temat porozmawiać spokojnie z królem? – prawie leżał gdy to mówił.

– Zrobimy maślane oczy. – uśmiechnęła się Karina, po czym zerknęła na turlającego się Fraciego.

– Tak, to jest takie proste. – prychnął Piotr, który to o dziwo zaczął myśleć jakoś logiczniej. Wojtek zawsze mówi, że chłopak albo gada głupoty, albo mruczy, jakby był czymś urażony od rana. Te humory potrafią zmienić się kilka razy w ciągu paru minut. – Jakoś mi się nie wydaje, że to wszystko jest takie nieskomplikowane. – kończyły mu się już synonimy. Piotr zawsze ich poszukuje, Karina potrafi powtórzyć jedno słowo pięć razy w jednej dłuższej wypowiedzi. – To znaczy, czy maślane oczka wystarczą, żeby wpłynąć na tak ważną decyzję? Szybciej wylecimy przez okno razem ze smokiem.

– Nie poznaję cię, Piotruś. – zaśmiała się Wiktoria klepiąc go mocno w ramię. – Mów tak więcej, mądrzej, może będziesz bardziej znośny. Z chęcią powiedziałabym, jak przy większości twoich wypowiedzi, „głupoty gadasz", ale tym razem wyjątkowo masz rację. – powiedziała mu jakby był to największy z zaszczytów.

– No właśnie gadam. Tak o sobie rzuciłem, nie wiedziałem, że uznasz to za coś mądrego. – wyjaśnił machając ręką. Czar już prysł.

– Ale nie, bo nadzieja umiera ostatnia. – pocieszał pan Gunther. Zapomnieliśmy na chwilę o niego istnieniu podczas tej bezcelowej rozmowy. – Ten ludzik z wieży na pewno was oświeci. Mi też by się przydało. Nadal nie umiałbym sam sobie zrobić jadalnej zupy, która by mnie jeszcze nie otruła. Jakoś mnie nie ciągnie do kuchni...


Vermilion - mój Fraci i JaWhere stories live. Discover now