2.

1K 179 54
                                    


II
River

– Nie przyjedzie – mówię do babci, a ona jedynie kręci głową. – Jestem pewna, że nie przyjedzie.

Opieram się o drewniany słup na werandzie i unoszę do ust kubek z czarną kawą. Jest piąta pięćdziesiąt pięć. Ten wielkomiejski dupek ma tu być za pięć minut. I na bank nie przyjedzie.

Kretyn myśli, że nie wiem, kim jest. I już sam ten fakt powoduje, że mam ochotę zakopać go w ogródku warzywnym (wcale nie dlatego, że nie stać mnie na porządny nawóz...) albo przynajmniej napluć mu na te wyglancowane kowbojki.

Po prostu nie cierpię, kiedy ktoś jawnie udowadnia mi, że ma mnie za idiotkę.

Ezra Harris.

Jasne.

Taki z niego Harris jaka ze mnie naiwna blondyna.

– Gdy dorodny kowboj wymięka – słyszę za sobą i prycham pod nosem – nie przeszkadza nawet to, że guma...

– Babciu! – piszczę, zerkając przez ramię i spoglądam na jej roześmianą, pomarszczoną twarz.

Słyszę jej donośny śmiech, lekko chrapliwy, jakby dopiero co się obudziła, chociaż jestem pewna, że jest na nogach już przynajmniej od godziny. W końcu w kuchni czekały na mnie moje ukochane omlety i kubek czarnej kawy. Spoglądam na nią i znów atakuje mnie okropna myśl, która odbiera mi oddech.

Kiedyś jej też zabranie.

Nadejdzie taki dzień, gdy zostanę całkiem, całkiem sama.

Wraz z kawą przełykam gulę formującą się w moim gardle.

Muszę wziąć się w garść. Załamanie jest ostatnim, czego potrzebuję. Nie lubię martwić się tymi sprawami, na które absolutnie nie mam wpływu.

Pocieram kark wolną ręką, a potem odstawiam kubek na barierkę i zdejmuję z nadgarstka gumkę, by związać włosy w luźni kok. Czeka mnie ciężki dzień i naprawdę przydałaby mi się para silnych rąk do pomocy.

Może to być nawet Ezra Hardy, trudno. Mam nadzieję, że jest w stanie wyrzucić gnój ze stajni. Naprawdę, potrzebuję chociaż tyle. Przynajmniej do momentu, gdy nie uzbieram na naprawę john deere'a taty. A to wydarzy się... cóż, możliwe, że nigdy.

Nim zdążę sięgnąć po kawę, dobiega mnie głośne burczenie silnika.

– Piąta pięćdziesiąt dziewięć i... szósta – mówi wesoło babcia, a ja powstrzymuję się przed przewróceniem oczami. – Punktualny. Takich pracowników potrzebujemy.

– Potrzebujemy darmowych, Willy – zwracam się do niej z cichym westchnieniem. – Jeśli przy okazji trzeźwych, tym lepiej. Nie mam zamiaru znowu wyciągać jakiegoś pijaka z gnojówki. – Aż się wzdrygam przy tym wspomnieniu, bo to naprawdę nie było miłe.

Bleh.

W następnej sekundzie na teren przed domem wtacza się czarny harley. Kiedy przejeżdża pod łukiem, kierowca unosi głowę. Wiem, co tam widzi.

„Bluey's Ranch" – właśnie taki napis został wygrawerowany w drewnie przez mojego dziadka wiele, wiele lat temu, kiedy Randolph Kay sprowadził się tutaj wraz ze świeżo upieczoną żoną, Wilmą.

To właśnie po niej odziedziczyłam niebieskie oczy, podobnie jak moja mama, i to właśnie ten kolor stał się inspiracją dla dziadka do nazwania naszego domu.

Błękitne ranczo.

Pamiętam jeszcze czasy, kiedy malowałam z tatą okiennice na niebiesko. To wspomnienie wywołuje nową falę bólu w moim sercu, mimo że od odejścia rodziców minęły dwa lata. Nadal nie potrafię się z tym pogodzić, i chyba nigdy tego nie zrobię.

Kiedy zajdzie słońceWhere stories live. Discover now