XX

311 17 9
                                    

Płuca palą mnie od braku powietrza, a mięśnie od wysiłku, mimo wszystko nie przestaję biec. To co zobaczyłam, co usłyszałam...lęk i panika nie pozwalają mi się zatrzymać. Biegnę byle tylko zostawić to coś daleko za sobą. Biegnę aby zapomnieć, wymazać te wspomnienia z mojego umysłu. Może to wszystko był tylko sen? Może za chwilę wybudzę się z koszmaru i znajdę się bezpieczna w swoim łóżku? Bo to musi być sen, to nie może dziać się naprawdę. Cienie...to tylko legenda, zmyślona historia. One nie są prawdziwe. 

Przewracam się i podnoszę. Biegnę dalej bez chwili odpoczynku. Wszystko we mnie krzyczy by nie przestawać. Mimo tego z każdym kolejnym krokiem, każdym uderzeniem serca jakaś mała cząstka mnie mówi coś zgoła przeciwnego.

Mordred, on tam został. Został, aby dać mi czas i szansę na ucieczkę. Zupełnie sam, przeciwko tej dziwnej, mrocznej sile. 

Moje nogi zwalniają by w końcu jednak wbrew rozsądkowi się zatrzymać. Rozglądam się dookoła. Miałam biec dopóki nie zobaczę jakiś zwierząt. Wyparuję więc jakiejkolwiek oznaki życia, nawet najdrobniejszej istotki. Bezskutecznie. 

Obiecałam mu, że wypełnię jego polecenie. Miałam uciekać i tak zrobiłam. Miałam biec by znaleźć się w bezpiecznym miejscu, lecz chociaż jestem już daleko to nadal wcale nie czuję się bezpiecznie. Wątpię abym miała się tak poczuć po tym co zobaczyłam, poza tym nie jestem już w stanie biec. Nie chodzi o samo zmęczenie, które zaczyna dawać się we znaki. Dopadają mnie wątpliwości. 

Zostawiłam go samego. Opuściłam Mordreda kiedy ten znajdował się w niebezpieczeństwie. Postawiłam swoje życie ponad jego. I chociaż zdawałoby się, że po tym co zrobił nie zasługiwał na moją pomoc to pojawia się we mnie poczucie winy.

Nie powinnam tego robić, nie powinnam była uciekać. Powinnam zostać u jego boku i razem z nim stawić czoła niebezpieczeństwu. Mordred był moim mężem, a już samo to zobowiązywało mnie do bycia z nim na dobre i na złe. Nawet jeżeli małżeństwo zostało zawarte z politycznych pobudek i niejako pod przymusem to obiecywałam mu przy świadkach być wobec niego lojalna i otaczać go swoją opieką. Ojciec wpajał mi wiele zasad i wartości, a dotrzymywanie słowa było jedną z nich. Nawet z szacunku dla niego powinnam zostać. 

Poza tym co się stanie jeżeli wrócę na zamek bez niego? Co zrobią jego ludzie, wojsko, które częściowo nadal było na ziemiach Emyrcji? Prawdopodobnie oskarżą nas o potajemne zabicie ich króla i rozpoczną nową wojnę. Jeszcze straszniejszą i krwawszą niż poprzednia. 

Nie, nie, nie...muszę po niego wrócić. Tak, muszę wrócić. Nawet jeżeli czeka mnie tam śmierć nie mogę stąd odejść. 

Biorę kilka głębokich oddechów by uspokoić umysł i rozszalałe serce po czym stawiam pierwszy krok w tamtym kierunku. W kierunku z którego przybiegłam.

Trzask i szelest nagle dobiegają do moich uszu. Napinam mięśnie i zamieram bez ruchu. Czy to jakieś spłoszone zwierzę? Nie, przecież ich tutaj nie ma. 

Dźwięk staje się coraz głośniejszy i dobiega z coraz bliższej odległości. Ledwie sekundę później zza gęstwiny drzew i krzewów wypada Mordred. 

Nie spodziewając się tutaj kogoś zastać wpada na mnie z ogromną szybkością oraz impetem, przez co przewraca mnie na ziemię samemu również tracąc równowagę. Lądujemy twardo na ziemi. Boleśnie obijam sobie łokcie i biodro. 

Mężczyzna podnosi się z ziemi otrząsając się z piasku i trawy po czym patrzy na mnie zaszokowany. 

- Miałaś uciekać - woła rozgniewany podając mi ręce by podnieść mnie z ziemi. 

- Uciekłam - zauważam ze wstydem chwytając go za rękę. 

- Nie dość daleko. Widzisz tutaj jakieś zwierzęta? - jego ton wzbudza we mnie gniew. Staję pewnie na nogach. 

- Małpę - odpowiadam. Mordred rozszerza oczy zdziwiony - Uciekłam jak mi kazałeś, ale to był błąd. Nie powinnam cię zostawiać. Zatrzymałam się i chciałam do ciebie wrócić, ale wtedy się pojawiłeś. 

- Odłóżmy tę rozmowę na później - decyduje mężczyzna - Musimy się oddalić, tutaj nie jest całkiem bezpiecznie. Dasz radę iść, nic ci się nie stało? 

- Jestem cała - zapewniam go po czym dostrzegam jego ramię - Ale ty nie.

Zerkam na paskudną ranę i masę zadrapań na jego przedramieniu. Sącząca się krew spływa, aż po czubki jego palców by następnie skapnąć na ziemię. Zupełnie jak z miecza mojego ojca, przechodzi mi przez myśl. 

- To nic, draśnięcie - zapewnia zbywając moją troskę 

- Oni ci to zrobili? - pytam. Już sama rana nie wygląda dobrze, a co jeżeli wda się tam jakaś choroba lub trucizna? Nie mam pojęcia jaką bronią dysponowali ci dziwni ludzie. I te cienie, może były zatrute? - Należy to jak najszybciej opatrzyć, może wdać się zakażenie. 

- To było szybkie cięcie, czystą stalą

- Nic co jest tutaj nie jest czyste - protestuję

- Moje miecze są - zapewnia

Dopiero teraz do mnie dociera. Ta rana i te zdrapania, to ja je spowodowałam. Kiedy wyrywałam się z jego uścisku by podążyć za głosem zaatakowałam go. 

- Ja...przepraszam 

- To nie twoja wina Dalio, nie byłaś sobą. Proszę nie zadręczaj się, a teraz chodźmy stąd. 

Delikatnie łapie mnie za ramię i popycha do przodu. Tym razem się nie opieram, nie walczę z nim. 

Nie biegniemy. Poruszamy się szybkim tempem, a Mordred co jakiś czas ogląda się za siebie wypatrując niebezpieczeństwa. Nic jednak nas nie goni. Nie ma nawet śladu po cieniach lub innych ludziach. 

W końcu wychodzimy z pomiędzy drzew, a moje serce niemal wyskakuje mi z piersi pod wpływem radości kiedy dostrzegam w oddali nasze skubiące trawę konie. Nic nie wskazuje na to by były równie spłoszone co wcześniej. Kiedy się do nich zbliżamy spokojnie unoszą łby i pozwalają się dosiąść. 

- Przepraszam Dalio - mówi Mordred - Przepraszam, że cię tutaj przyprowadziłem, ale to było konieczne. Nie wierzyłaś mi na słowo. 

- Cienie, one są prawdzie - stwierdzam 

- Tak - rzuca ze smutkiem mężczyzna - I stanowią ogromne zagrożenie. 

- Powiedz mi wszystko. Chcę wiedzieć wszystko. 








Oddana wrogowiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz