Zbrodniarz i żywiciel

61 10 3
                                    

        Changbin nabierał łapczywie lodowate powietrze w płuca, a gardło zasychało na wiór. Śnieg skrzypiał pod stopami, jakby próbował zagrać marsz pogrzebowy, kończący i tak krótkie życie chłopaka. Nogi były jak z waty, zmęczone podróżą i owładnięte strachem, a serce kołatało się w piersi, jakoby pragnęło wyskoczyć, aby uciec najdalej, jak się da. Changbin przez ostatni czas czuł, że śmierć wisi mu na ramieniu, otulając chłodnym, cuchnącym oddechem. Choć przez chwile miał wątpliwości czy to kostucha sapie mu zza ramienia, czy może to fetor umarłych oddechów żołnierzy, którzy prowadzili bruneta w nieznane mu miejsce. Changbin zastanawiał się kim, a raczej czym są te istoty. Rzadkie, przypominające wodorosty włosy wypływały spod powgniatanych hełmów i przysłaniały szaro-zielone oblicza. Sucha skóra, naciągnięta na kości i delikatne, ledwo widoczne zarysy mięśni. Chłopak nie przyjrzał im się dokładnie, ale i nie chciał tego robić. Pozwolił prowadzić się, jakoby jagnię pod nóż.
      Changbin został wyprowadzony z miejsca, gdzie przy rozkosznych ogniskach odpoczywali tułacze. Powoli dreptał w stronę ciemności, choć ta noc zdawała się wyjątkowo jasna, gdy księżyc łypał świetlistym okiem z prawie bezchmurnego nieba, a śnieg mienił się, jakoby ziemia posypana była grubą warstwą diamentowego pyłu. Granatowe, oprószone gwiazdkami niebo rozciągało się nad głową chłopaka, przyprawiając o refleksję nad tym, jak maleńką mróweczką jest człowiek w tym świecie.
- Ethen, irehi! - Szorstki, chrapliwy głos dobiegł do uszu bruneta, a następnie coś pchnęło go do przodu. Changbin mógł tylko się domyślić, iż te dwa słowa, które wypadły z posiniałych ust, oznaczały coś w rodzaju pospieszenia. Starał się więc podnosić nogi wyżej, brodząc do połowy łydki w śniegu, a im dalej od ognisk, tym głębiej się zakopywał. Zmęczone mięśnie nie pomagały...

    Za niewielkim pagórkiem śniegu rozstawione były trzy, całkiem spore namioty, a ich szarawy, spowity szronem materiał błyszczał pod srebrzystym blaskiem księżyca. Changbin miał jednak wrażenie, że to porzucone w popłochu noclegi. Przed namiotami nie tlił się ogień, ze środka nie widać było ani jednej lampy, nie unosił się tu zapach ubogiej w rozmaitości potrawki. Zupełnie jakby to miejsce było martwe, a dwa stwory, prowadziły bruneta do izolatki. Chłopak przygryzł wargę, a śnieg gruchotał pod butami, gdy w pewnym momencie poczuł, jak ktoś... czy też coś... złapało za jego ramię, chrypiąc kolejny rozkaz w nieznanym mu języku, by następnie pchnąć go przez kotarę jednych z namiotów. Changbin poleciał na kolana, mając w sobie jedynie krztynę siły po długim marszu. Jęknął cicho z bólu i zacisnął palce na udeptanej, zmarzniętej ziemi. 

     Brunet podniósł ślimaczo ociężałą głowę, aby obrzucić wnętrze namiotu choćby pospiesznym spojrzeniem. Do jego oczu dochodziło nikłe, błękitne, zimne światło, które tliło się w postaci niebieskich świetlików uwięzionych w kryształowych słoiczkach. W namiocie panował półmrok, było tam zimno i ponuro, a gęsta, ciężka aura wijąca się w tym miejscu sprawiała, że chłopak chciał jak najszybciej uciec z krzykiem. Wiedział jednak, że po coś go tu zabrali. 
-

Chwilę ci zajęło, zanim tu przypełzłeś. - Lodowaty, niski głos rozbrzmiał w namiocie, a serce Bina stanęło na ułamek sekundy. Niebieska iskierka odpłynęła w kąt, oświetlając prawe oblicze postaci o śnieżno-białych włosach. 
    Zapanowała cisza. Wszystkie mięśnie w ciele Changbina zamarzły, a głos ugrzązł głęboko w gardle, blokowany przez ogromną gulę, która zatkała przełyk. Pomimo zimna panującego w namiocie, chłopak miał wrażenie, że kropelka potu zaraz spłynie po jego skroni. Trząsł się, dygotał, jakby ktoś wystawił go na mróz w samej bieliźnie. Białowłosy westchnął ciężko. 
- Nie dramatyzuj -mruknął, podnosząc się do pionu. - Nie musisz się bać, nie zabiję cię. - Podszedł dwa kroki. Cała zbroja, którą chłopak nosił rano, spoczywała właśnie na niedużym, drewnianym stojaku, pozostały tylko ciemnogranatowe szaty i grafitowa kurtka. Changbin uniósł nieco głowę, aby spojrzeć na chłopaka, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Mógł dostrzec tylko pasek białowłosego oraz szklaną kulę, która stała na lodowej podstawce i mieniła się delikatnym, fioletowym światłem.
- Chociaż, jeśli będziesz tak milczał, to poważnie się nad tym zastanowię. - Chłopak skrzyżował ramiona na piersi i dmuchnął w kosmyk białych włosów, które wpadały mu do blado-niebieskich oczu. Changbin przełknął z trudem ślinę i uchylił usta, chcąc odpowiedzieć cokolwiek.
- Po co... mnie tu... sprowadziłeś -wycisnął z trudem, przez zaciśnięte gardło, czując, jak ciało napina się coraz bardziej i bardziej. Białowłosy spoglądał na niego z kamienną twarzą i palcem stukającym w przedramię. Przez jego oblicze nie przebiegła żadna emocja, był jak lodowata, marmurowa rzeźba, które Bin widywał w podręcznikach. 
- Cóż, przede wszystkim chciałem sprawdzić, czy jeszcze żyjesz. - Odwrócił się plecami, powracając na wykuty z lodu fotel, przysłonięty kilkoma miękkimi materiałami.
- Zazwyczaj tego nie robię, nie zrozum mnie źle, twój los jest mi odrobinę obojętny.
- Odrobinę? - zapytał Changbin, szybko reflektując się, że nie jest to coś, co powinien był mówić w obecnej sytuacji. Twarz białowłosego drgnęła, a brwi lekko zmarszczyły się pod wpływem aroganckiej odzywki. Po chwili jednak kącik jego ust uniósł się nieznacznie i podparł głowę zaciśniętą piąstką.
- Odrobinę -odpowiedział, powracając do pomnikowej miny. - Radziłbym jednak nie pyskować, szczególnie w kontakcie z innymi. Wydaje mi się, że nie do końca wiesz, w jakiej sytuacji się obecnie znajdujesz. 
- Wybacz -mruknął, trzęsącym się głosem. - Gdybyś jednak mógł... powiedzieć mi, co się tak właściwie dzieje... - Skoro miał okazję, postanowił wykorzystać ją do ostatniej kropli. Białowłosy zastukał palcami w oparcie fotela, wwiercając zimne spojrzenie w Changbina.
- Wszyscy dowiecie się w swoim czasie. W każdym razie jesteście nam potrzebni żywi, w szczególności ty jesteś mi potrzebny żywy. - Skinieniem palca przywołał szklaną kulę, która błysnęła miękkim, fioletowym światłem. W mgnieniu oka wspomnienia fatalnej nocy, gdy Bin błagał tego chłopaka o litość, spłynęły na niego jak kubeł zimnej wody. Uspokoił się jednak, wiedząc już, że jego śmierć nie przyniesie korzyści białowłosemu.
- Myślę, że dobrze wiesz, czym to jest. - Changbin skinął głową na to pytanie. - Dostałeś więc przedsmak tego, co od ciebie oczekuję.
- Czy to nie jest równoznaczne z moją śmiercią? - Znów odezwał się niepytany, ale twarz białowłosego nawet nie drgnęła. Mimo to brunet skulił się w sobie, zniżając głowę w akcie pokory.
- To prawda. W większości wypadków, spotkanie z Orbem kończy się śmiercią. Aczkolwiek ty już raz stanąłeś z nim oko w oko i dalej żyjesz. - Kula zaiskrzyła srebrnymi światełkami, a dym, który się w niej obracał, na chwilę rozproszył się, ukazując jak piękna i czysta była moc, z której została wykonana. - Nie myśl jednak, że jesteś wyjątkowy -mruknął białowłosy, kładąc Orba na kolanach i gładząc go szczupłą, smukłą dłonią. - Zazwyczaj ludzie błagają o litość, krzyczą, płaczą, skomlą jak psy... - Chłopak nie skończył swojej myśli, topiąc wzrok w samym środku kuli. Na kilka krótkich chwil odpłynął, gdzieś daleko, daleko, pozostawiając ten namiot daleko za sobą. Były to jednak tylko ulotne momenty, po których ponownie spojrzał na skulonego Changbina, który jedynie zerkał co raz na ułamek sekundy, aby odgadnąć wyraz twarzy białowłosego. 
- Przyznaję, że jest w Tobie coś dziwnego -mruknął, zamykając powieki. - Jak się nazywasz? - Brunet zawahał się i przygryzł dolną wargę.
- Seo Changbin -odpowiedział.
- Seo Changbin -białowłosy powtórzył. - Zostałeś moim żywicielem Seo Changbinie, ale nie martw się, twój trud zostanie ci wynagrodzony. Od teraz będziesz pod moją opieką, jednak nie oznacza to, że możesz robić, co ci się podoba. Nawet moja protekcja ma swoje granice, więc bądź ostrożny. - Białowłosy mówił spokojnie, wyraźnie, bardzo rzeczowo. Nawet najdrobniejsza emocja nie przekradała się przez jego słowo. Ten spokój, ta posągowość, ten chłód niezmiernie przerażał Changbina, jednocześnie fascynując i pociągając. Zacisnął tylko dłonie na swoich kolanach, w końcu zdobywając się na odwagę, aby spojrzeć w błękitne oczy białowłosego. 
- Czy skoro mam cię żywić... zdradzisz mi, chociaż swoje imię? - Przełknął głośno ślinę, zastanawiając się, czy to pytanie nie przyniesie mu zguby. Musiał być w końcu ostrożny, bo znajdował się w podwójnie niefortunnej sytuacji. Białowłosy jednak uśmiechnął się tylko drwiąco, prawie niezauważalnie i wstał z fotela. 
- Felix

°Frozen° //changlixWhere stories live. Discover now