178 26 10
                                    

               William znajdował się tuż przed drzwiami mieszkania na Baker Street 221B. Wpatrywał się w przywieszony do drzwi numer lokalu, jakby miał mu otworzyć tajemne wrota. Jednak musiał, nieważne czy będzie się waliło czy paliło. Chciał by Sherlock wrócił, był mu to winien. Czuł niesamowite poczucie winny, za to że Sherlocka nie ma w biurze. Obwiniał się o to, co mogło stać się z nim po tym wszystkim. Matka Williama miała rację, ten przynosił tylko nieszczęścia. Na swoich współpracowników też dopadła jego klątwa. William potrafił tylko unieszczęśliwiać ludzi. Ranił ich, czego nienawidził w sobie. Zawsze to on był przyczyną wszystkiego co złe, w końcu urodził się z mianem kuli u nogi. 

            Właśnie w takich chwilach wszystko do niego wraca. Cały żal, ból i rany. Cała symfonia wyzwisk i oszczerstw, które słuchał całe dzieciństwo. To on marnował życie jego matki, teraz potraktował Sherlocka jak śmiecia, który nie ma uczuć. Stał tak jeszcze chwilę, próbując powstrzymać napływające łzy. Jego ciało wydawało się drżeć pod napływem negatywnych emocji, a jemu samemu trudniej się oddychało. Aż musiał przysiąść na schodach tuż pod drzwiami kamienicy. Jednak nie dawał rady. Był do niczego. Sherlock miał rację, był tylko arystokratycznym dzieciakiem, który nie umie wziąć życia we własne ręce, nawet gdy w cenę wchodzi drugi człowiek. William pragnął uratować Sherlocka. Teraz był to jego jedyny cel. Chciał znów wstać, ale jego kolana wydawały się jak z waty. Uginały się pod naporem jego ciężaru. Nie miał władzy nad własnym ciałem. 

Mijały minuty, a Liam siedział oparty o poręcz. Czuł jak jego powieki są coraz cięższe, a on sam powoli marznie siedząc na jesiennym wietrze. Nie obchodziło go to. Nikt przecież nie przejmie się nim, na pewno nie on sam. Był za słaby, aby skonfrontować się z Sherlockiem. Tak, jakby ciążyło mu na sercu coś więcej. 

             Postanowił wstać, gdy się uspokoił. Odzyskał władze w kolanach, po czym od razu rzucił się na dzwonek do drzwi. Tak, jakby nie miałby drugiej szansy. Nie chciał się już zastanawiać, musiał w końcu być ze sobą szczery. Panicznie klikał guzik tuż obok drzwi z nadzieją, że ktoś mu w końcu otworzy. Łudził się, że Sherlock będzie chciał go jeszcze oglądać po tym wszystkim. Był wściekły na Williama. Jakby żal wylewał się z niego, gdy myślał o rodzinie blondyna. Zazdrościł mu tego, co spotkało go. Tak jakby chciał być na jego miejscu. 

W końcu poddał się. Nikt nie zjawił się, aby otworzyć mu drzwi. Może miał rację, Sherlock nie chciał go oglądać. Nie po tych pocałunkach i wszystkim. Na jego miejscu pewnie postąpiłby tak samo. 

Zresztą oboje byli głupi. 

              William zamarł gdy drzwi się otworzyły. Jego oczom ukazał się mężczyzna. Jego granatowe włosy były rozpuszczone, a na sobie zamiast garnituru miał pierwsze lepsze wyciągnięte z szafy ubrania. Stare dresy i wyciągnięta szara koszulka, która była na dodatek poplamiona. Serce blondyna zbiło szybciej, gdy zobaczył swojego towarzysza. Nie wiedział co powiedzieć. Chciał płakać, śmiać się, cieszyć że w ogóle go widzi całego. 

- Chciałem pogadać - wyznał blondyn spoglądając na Sherlocka. Ten nie wydawał się skory do rozmowy - Twój brat dał mi adres, proszę wyjaśnij mi co się dzieję - Sherlock milczał patrząc z przekąsem na pisarza. Patrzył na detektywa jakby był jego ostatnią nadzieję i sensem do dalszego istnienia. Co dziwiło go. 

- Po co...

- Odchodzę z IM6, ale zanim to zrobię chcę z tobą wszystko wyjaśnić. Odejdę z twojego cholernego życia i na zawsze będziesz mógł zapomnieć kim był William Moriarty. Tylko proszę wyjaśnij ze mną wszystko i wróć do zespołu - wyznał. 

Drogi pisarzu || Sherliam; modern AUWhere stories live. Discover now