Krąg Drugi: Agresja

14 2 3
                                    

 Codzienny odór nagrzanych od wieżycowych okien asfaltów i znojny smród fabrycznych kominów dzielnie stróżujących nad gorszymi dzielnicami, zaniknął niezauważenie. Feeria zapachów centrum Heverëtt zastąpiona została przez podłe, obślizgłe wici drażniące nosy mieszkańców portu.

 Smażalnie ryb pełne przeleżałego oleju, ujścia kanalizacyjne czające się pod niejednym molo, okupujące dachy morskie szczury, latające zguby świeżo wymytych pomników zwane też mewami. Choć ogólna architektura części portowej Heverëtt nie różniła się niczym od innych dzielnic, zdawał się ten obszar zupełnie oddzielnym miastem. 

 Czymś starszym, bardziej zarosłym siwizną. Przyrostem, kurzajką jaka wpiła się w cielsko Heverëtt z dniem przybycia pierwszych osadników. Takowe poetyckie wrażenia miały swoje uzasadnienia, nie tylko zapachowe. Nawiedzające port w czas odpływów, ciężkie opary dennego gazu a wzruszanego wiatrem mułu na proch Słońcem suszonego, gwarantowały uporczywą chorobę.

 Vîolete zawiodła biednego Jüliasa przed oblicze wzorcowego wręcz okazu owej choroby, czegoś co przez medycynę określane było jako cÿnga brzegowa. Wiecznie oklapłe, zeszmacone skrzydełka odsłaniające wielkie uszy przywarte szczelnie do czaszki. Rzadkie włosy, tu oblepione morską solą, odsłaniające błyszczącą się łojem, rozdrażnioną upałem skórę. Rybie oczy tępo acz wytrwale obserwujące świat, zmarszczki falowane na licu, szerokie usta o cieniutkich wargach i niby papierowe ząbki o małych rozmiarach.

 Persona ta nienadająca się na salony czy na pierwsze strony gazet w roli innej niż główny podejrzany w sprawie rabunku i bestialskiego morderstwa, stała krzywo wsparta o zbutwiały słup telefoniczny. Swą szczupłą jak zapałka o czarnym łebku budową, nie zajmował choćby i jednej dziesiątej zaułka w jakim się znajdowali, a jednak, były student wlepiał w niego wzrok i czuł niepokój.

 Daüráth bodaj jeszcze nigdy nie obcował bezpośrednio z portowymi dotkniętymi cÿngą. Nie wszyscy na to chorowali, lecz wszyscy z obrzydzeniem się wzdrygali. Słyszał jeno o jej zgubnych dla urody skutkach oraz o tym, iż nawet najgorsze partie migrantów z dalekich, nie do końca ucywilizowanych krajów nie chciały osiedlać się blisko cÿngowatych.

 Indywiduum skrzywiło się, wciągnęło łapczywie powietrze pomarszczonym nosem i podrywając się ze złością, kopnęło w skrzynkę po piwie. Ustawiony pośrodku zaułka prowizoryczny stolik sztucznego tworzywa, uginał się pod nieforemnym zawiniątkiem szarego papieru.

 - Lala, słuchaj uważnie, albo siedem kafli albo znajdę se normalnego kupca, jø? - wysyczał cÿngowaty. 

 - Za bardzo rumem się nawaliłeś Lucás? Miało być sześć, nie tak się umawialiśmy - odburknęła Vîolete krzyżując ręce na piersi.  

 - A ty miałaś być sama!

 - Nic straconego, i tak byśmy się nie ruchali - zaśmiała się drapiąc po opasce na oku.

 Lucás zacisnął pięści wybrzuszając kieszenie kamizelki. Zatupał w miejscu i obrzucił Jüliasa rozdrażnionym spojrzeniem wyłupiastych oczu. Prócz rybiej maniery, wyzierały z nich ogniki przepicia.

 - A ten to kto w szczególe, jø? - charknął otwierając usta jak duszący się rekin.

 Violete prychnęła i podrapała się po karku. Wzruszyła ramionami posyłając handlarzowi zimne spojrzenie. Wyłapawszy ostre skrzywienie brwi i iskrę w studni prawego oka, Jülias trwożnie przełknął ślinę.

 - Nikt kto cię powinien interesować Lucás. 

 Skrzydełka drgnęły portowemu, wycofał się półkrokiem pod słup. Wbił dłonie jeszcze głębiej w kamizelkę, spuścił głowę z lekka.

Ambitne Marzenia & tegoż skutkiTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang