Rozdział VI Cień z przeszłości

11 1 0
                                    

Niczym była pollanorska zima wobec lodowatej ciszy zalegającej smutne lochy leżące na dnie wielkiej warowni poza przestrzenią i czasem. Nie sposób byłoby objąć ogromu tego monumentalnego gmachu ciągnącego się bez końca od strzelistych iglic wież, aż po najgłębsze podziemne pieczary. W tym przerażającym miejscu żaden ze śmiertelnych nie mógłby ani na chwilę zachować życia, ledwie garść Pierworodnych zniosłaby przejściową tylko wizytę. Jednak i to było niczym w porównaniu z najniższym, ostatnim kręgiem tej majestatycznej twierdzy. Tutaj straszliwej ciszy nie mąciło nic, najlżejszy oddech, najmniejszy nawet pozór życia. Cisza ta była znacznie straszniejsza i bardziej przenikliwa niż śmierć. Groza tego miejsca być może byłaby ciut mniejsza, gdyby pozostawało puste. Nie było takie jednak. Wśród tej nicości i bezruchu majaczyły niczym obszarpane, przeźroczyste płaszcze - blade cienie umarłych. Były to wyłącznie duchy Pierworodnych, nie trafiali tu bowiem martwi śmiertelnicy. Przystań dla nich przygotowano w osobnych komnatach.

Gdyby ktoś mógł spojrzeć jednemu z tych elfów w twarz, natychmiast by pożałował, że to straszne miejsce nie jest puste. Twarze, czy raczej jakby blade wspomnienia tego, co kiedyś było twarzami, zastygły niczym kamienne maski w jednym, niezmiennym grymasie – potwornego cierpienia. Postaciami tymi nie targnął nigdy najmniejszy ruch, co najwyżej pozór jego, niby iluzja łopoczącej chorągwi albo szarpanej lekkim wiaterkiem smugi dymu. Zaiste, smutnym było królestwo lochów Mandosa!

Na samym zaś dnie dna, w niewielkim dołku przypominającym małą piaskownicę dotykającą fundamentów świata, siedziała skulona postać. Zastygła w zamyślonej pozie, z rękami zakrywającymi oczy, przygarbiona, niczym ojciec rodziny, który załamawszy ręce w rozpaczy na zgliszczach spalonego domu nie ma już nadziei, by odmienić swój los. Jedynie nietypowa pozycja odróżniałaby tego nieszczęśnika od innych smętnych mar, gdyby nie wielkie łańcuchy, utworzone z metalu nieznanego w krainach śmiertelnych. Swymi potężnymi ogniwami łączyły obie ręce i nogi więźnia z samym dnem mandosowego przybytku. Nie dla ozdoby one służyły! Ukuto je na kształt kotwicy, która utrzymywała nieszczęśnika przy ziemi. Gdyby nie one, zostałby zaraz pochłonięty przez Wieczne Ciemności, którym sam ślubował oddać się w niewolę. Ponadto był to jedyny pensjonariusz tego przybytku, którego duch miałby w sobie dosyć ognia, aby przełamać lodowatą pustkę Bezczasu panującą w tych komnatach i wbrew woli Mandosa wyrwać się z letargu.

Takie to życie po życiu pędził Feanor, niegdyś najzdolniejszy spośród wszystkich Dzieci Iluvatara, aktualnie więzień czekający w nieskończoność na swój proces u kresu czasów. Myśli jego błądziły bez końca w odmętach przeszłości, usiłowały przeniknąć teraźniejszość i przyszłość, ale zazwyczaj (i z upływem wieków coraz częściej) pozostawały w apatycznej pustce, nie robiąc niczego, w zasadzie przestając istnieć. Duch ognisty na całe dziesięciolecia potrafił pogrążyć się w zupełnym letargu, tak jak wszyscy dookoła. Stopniowo zastygał....

-„Marnieś skończył, synu Finwego" – w głowie więźnia rozległ się niespodziewanie szyderczy głos.

-„Kkkkktoś..... tyyyyy?" - Powoli, jak z dawna nieoliwiona maszyna, zbudziła się myśl Feanora.

-"Twoje sumienie i wstyd, żałosny niewolniku Valarów."

-"Jak śmiesz?!" - Świadomość (zwłaszcza zniewagi) coraz bardziej wracała w skostniały umysł Noldora.

- „Hahaha!" - zadudnił szyderczy, pełen pogardy śmiech. - „Śmiem. I śmiem także twierdzić, że powinieneś być mi wdzięczny."

- „Ja tobie? Nie wiem nawet kim jesteś i jakim prawem zuchwale się tu wdzierasz."

- „Jestem twoją ostatnią szansą na odzyskanie choć krztyny godności i zemstę na zdradzieckich Valarach. Ja zaś, tak jak i ty, cierpię od nich niewolę."

Zapomniane Królestwo ŚródziemiaWhere stories live. Discover now