Każdemu jego apokalipsa

97 9 14
                                    


Dziurawy Kocioł wyglądał inaczej niż zwykle.
Bez muzyki i gwaru rozmów wydawał się cichy i pusty. Większość okien była zamknięta i w środku panował gęsty półmrok, rozświetlony gdzieniegdzie płomieniami świec. Drewniany kontuar, za którym zwykle można było zobaczyć zgarbioną sylwetkę Toma, świecił teraz pustką.
Przy jednym ze stołów zebrało się kilkunastu czarodziejów. Uwagę większości z nich skupiał na sobie Seamus Finnigan, którego szyję, ramiona i dłonie pokrywały ruchome tatuaże w jaskrawych, żywych barwach. Opowiadał właśnie o tym, jak kilka miesięcy po bitwie o Hogwart otworzył w Londynie pierwsze czarodziejskie studio tatuażu i pokierował swoją karierę na zupełnie nieznane wody. Grupa Gryfonów i Krukonów patrzyła na niego z zachwytem i zadawała masę pytań odnośnie pracy, której rozpoczęcia nikt się po nim nie spodziewał. Seamusowi towarzyszył Dean Thomas i siostry Patil.
Nieco dalej George rozmawiał ściszonym głosem z Billem, stukając palcami w pierwszą stronę Proroka Codziennego. Fleur Delacour-Weasley przysypiała w fotelu obok, a Ginny przysłuchiwała się braciom w milczeniu, przeglądając najnowsze wydanie Żonglera.
Neville spacerował nerwowo z dłońmi założonymi za plecami i wyrazem wielkiego skupienia na twarzy. Hermiona co jakiś czas rzucała mu zatroskane spojrzenie, a siedzący koło niej Ron wpatrywał się w kamienną posadzkę z rosnącym przerażeniem, jakby coś zaczynało do niego docierać.
- Jeśli Harry się tu nie pojawi to jesteśmy zgubieni - wymamrotał Neville i przyspieszył kroku, na co Ginny przewróciła oczami i podniosła głowę znad gazety.
- Neville, uspokój się. Harry często się spóźnia, na pewno za chwilę tu będzie.
- Za chwilę? Za chwilę?! - chłopak nie wydawał się ani trochę uspokojony tą informacją. Jego spacer między stołami zaczął przypominać trucht.
Rozległ się trzask i w pubie pojawiła się Luna Lovegood. Nadzieja, która zabłysła na sekundę w oczach Neville'a, momentalnie zgasła. Potrząsnął gwałtownie głową.
- Wszystko jedno. Bez niego jesteśmy zgubieni - powtórzył dramatycznie, a w jego głosie pojawiła się nuta paniki. Ron przytaknął nerwowo, a Ginny westchnęła i wróciła do czytania.
Co jakiś czas do Dziurawego Kotła wchodziły kolejne osoby: Michael Corner, Hanna Abbott, Ernie Macmillan. Przy kontuarze w towarzystwie profesora Flitwicka i profesor Sprout stanęła profesor McGonagall. Najdalej od całej grupy usiedli Draco Malfoy i Pansy Parkinson, w milczeniu obserwujący zbierających się czarodziejów. Gwar narastał.
W pewnym momencie wszyscy zamilkli i odwrócili się w stronę ciemnowłosej postaci, która aportowała się do pubu z cichym trzaskiem. Neville zaszlochał z ulgą.
- Klasyczny Potter. Jak zwykle każe na siebie czekać, a potem musi mieć wielkie wejście - rozległ się szept Draco, który miał być chyba przeznaczony wyłącznie dla Pansy, ale usłyszeli go wszyscy.
- Pan Potter też na pewno cieszy się, że pana widzi, panie Malfoy - skomentowała profesor McGonagall, na co Pansy zachichotała, a Malfoy się zakrztusił.
Harry uśmiechnął się lekko. Nic się nie zmieniło.
Może poza faktem, że mieli problem z Mugolami.
Nieżywymi Mugolami.

***

- Od pięciu dni mugolski świat stoi w ogniu z powodu epidemii wirusa, który zamienia ludzi w bezmózgie, krwiożercze kreatury. Jak dużo wiecie? - Minerwa powiodła spojrzeniem po ponad trzydziestu twarzach wpatrujących się w nią z uwagą.
- Według mugolskich lekarzy wirus jest bardzo nietypowy. Coś takiego nigdy nie miało miejsca w ich świecie - zaczął Neville.
- Do zarażenia dochodzi przez ugryzienie, a pełna przemiana następuje w ciągu trzech dni. Pierwsze objawy to wysoka gorączka i zmiany skórne. Potem pojawiają się zaniki pamięci, a ciało zaczyna... gnić od środka. Z czasem zarażony traci mowę, świadomość tego, kim jest i wszelkie ludzkie odruchy. Przypomina bardzo tępe i bardzo głodne zwierzę - powiedziała cicho Hermiona.
- Słyszałem, że Minister Magii jest w stałym kontakcie z brytyjskim rządem - dodał Ron. - Podobno dzięki temu, że nawiązali współpracę udało się zamknąć granice na tyle sprawnie, żeby wirus nie przedostał się poza Wielką Brytanię.
- Ja wiem od brata, że zainfekowanych jest aktualnie ćwierć miliona ludzi i ta liczba cały czas rośnie. To... cholernie dużo - mruknął Seamus.
Profesor McGonagall przywołała różdżką pergamin, który zawisł w powietrzu. Po chwili pojawiła się na nim mapa Londynu.
- To wszystko prawda. Wirus dotarł do kilkunastu miast w kraju, ale największy problem jest tu, w Londynie. Zaznaczyłam na czerwono dzielnice, które w tym momencie są w najgorszej sytuacji. To Square Mile, Southwark, Lambeth, Westminster i Camden. Richmond i Merton lada moment do nich dołączą. A w niedalekiej przyszłości również kolejne obszary, jeśli czegoś z tym nie zrobimy.
Harry wpatrywał się w krwistoczerwone granice londyńskich dzielnic, czując nieprzyjemne mrowienie na karku. Jak bardzo źle było w rzeczywistości? Nie umiał sobie tego wyobrazić. W głowie miał tylko mało realistyczne obrazy z filmów o zombie, które Dudley oglądał po nocach myśląc, że nikt o tym nie wie.
- Jest bardzo źle - odezwała się profesor Sprout, jakby czytała w jego myślach. - Chaos, zamieszki, dezinformacja. Panika w mediach, które wieszczą nadchodzącą apokalipsę. Londyn jest zamknięty. Po ulicach chodzi wojsko i wprowadzono coś, co Mugole nazywają stanem wyjątkowym. Ich rząd chce uniknąć rozlewu krwi i zabijania zainfekowanych bez absolutnej pewności, że nie da się ich wyleczyć.
- Pani profesor, proszę wybaczyć, ale to jakaś bzdura - odezwał się George. - Na pewno do nich strzelają, co innego mają robić? Mogą gdzieś izolować mniejsze grupy, ale nie uwierzę w to, że ich masowo nie zabijają.
Z różnych stron rozległy się nerwowe komentarze, a Harry uśmiechnął się gorzko. Bazując na swoich doświadczeniach z Mugolami wiedział, że George najprawdopodobniej ma rację. Profesor Sprout uniosła ręce żeby uciszyć narastający harmider.
- To jest oficjalna wersja brytyjskiego rządu. My też uważamy, że wojsko najpewniej używa siły. Nie chcę nikogo bronić, ale pamiętajcie, że czas odgrywa tutaj ogromną rolę i ci ludzie muszą sobie jakoś radzić. W sprawę zaangażowani są mugolscy lekarze i naukowcy z całego świata, którzy bez przerwy pracują nad rozwiązaniem. Na razie bez skutku.
- Dlatego zwrócono się do społeczności czarodziejskiej - podjęła temat profesor McGonagall. - Oficjalnie Ministerstwo Magii sobie radzi i twierdzi, że udział osób cywilnych jest absolutnie niepotrzebny. Skomentuję to tak: to stek bzdur. Sama otrzymałam kilkaset listów, w których mieszane rodziny desperacko proszą nas o pomoc. W Ministerstwie dano mi do zrozumienia, że moje wtrącanie się do tej sprawy będzie groziło utratą stanowiska. Szkoła jest dla mnie priorytetem i nigdy jej nie oddam, ale nie będę w takim momencie stać bezczynnie z założonymi rękami i czekać na cud. Zwłaszcza, że podejrzenia nasuwają się same - kobieta rzuciła szybkie spojrzenie w stronę profesor Sprout i profesora Flitwicka. - Sądzimy, że ktoś czerpie z tej sytuacji niemałe korzyści.
Po sali przeszedł szmer, rozległo się kilka stłumionych przekleństw. Minerwa westchnęła.
- I właśnie z tego powodu was wezwaliśmy. Najzdolniejszych absolwentów, którzy mogliby nam pomóc w odnalezieniu jakiegoś rozwiązania. Tu nie chodzi tylko o Mugoli. Przez działania tej ministerialnej bandy pomyleńców może dojść do wojny również w naszym świecie.
Harry wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Ronem i Hermioną. Ich przypuszczenia się sprawdziły. To była jedna z wersji, którą omawiali kilka dni wcześniej, zastanawiając się nad powodem otrzymania tajemniczych listów z Hogwartu.
- Pani profesor, czy wystąpiły jakieś zarażenia wśród czarodziejów? Czy można sądzić, że jesteśmy jakkolwiek... odporni? - odezwała się niepewnie Padma Patil.
- Tutaj sytuacja jest ciekawa - głos zabrał profesor Flitwick. - Obecnie nie ma ani jednego przypadku wystąpienia wirusa wśród czarodziejów. Wynika to najprawdopodobniej ze stosunkowo niewielu kontaktów z Mugolami i z używania magii, dzięki której zdecydowanie łatwiej się obronić lub ukryć. Nie zmienia to jednak faktu, że trzeba mieć oczy dookoła głowy. Jesteśmy takimi samymi ludźmi. Nie istnieje żaden powód, dla którego mielibyśmy być odporni.
W pubie zapadła posępna cisza, przerywana od czasu do czasu jakimś nerwowym szeptem.
- Czyli naszym zadaniem jest przede wszystkim znalezienie antidotum, zgadza się? - zapytał Malfoy z końca sali, a oczy wszystkich zebranych spoczęły na chwilę na nim.
- Panie Malfoy, tak, ale... to nie wszystko - westchnęła profesor McGonagall. - Rząd oficjalnie nie chce rozlewu krwi, ale jeśli nie będzie miał wyjścia... sam pan rozumie. Mugole sami nie będą w stanie nad tym zapanować. Nad eliminacją, jeśli będzie konieczna. Też bym wolała, żeby chodziło tylko o antidotum.
Twarz Ślizgona przygasła. Pokiwał powoli głową, a Harry'ego przeszedł bardzo nieprzyjemny dreszcz na myśl o pomaganiu w masowym zabijaniu zarażonych Mugoli.
- Poza tym wszystkim jest jeszcze inna kwestia - kobieta ściszyła głos. - Pewne środowiska w czarodziejskim świecie wykorzystują epidemię do realizacji swoich chorych celów. Do zabijania Mugoli, mówiąc wprost. W imię skrajnych, nieludzkich ideologii. I w obecnym chaosie czują się bezkarni.
- Czy mówi pani o Labiryncie? - odezwała się nagle Fleur, w której głosie prawie już nie było słychać francuskiego akcentu.
Minerwa przytaknęła, a dziewczyna wstała, przecinając powietrze srebrzystym warkoczem.
- Putain de merde! Słyszałam, że dotarli również do Anglii, ale nie sądziłam, że tak szybko zaczną tu swoją obrzydliwą działalność!
- Fleur, o czym ty mówisz? - zapytał Ron, zdezorientowany jej gwałtowną reakcją. Francuzka wzięła głęboki oddech.
- Labirynt to ugrupowanie polityczne o bardzo skrajnych poglądach, które podczas drugiej wojny światowej robiło we Francji potworne rzeczy. Ci ludzie zabijali Mugoli, tropili wszelkie przejawy nieczystej krwi wśród czarodziejów, prześladowali i torturowali mieszane rodziny. Grozili im śmiercią, za ultimatum dając wydanie mugolskiej części swoich bliskich. Lista tego, czego Labirynt się dopuszczał jest bardzo długa.
- Brzmi to zupełnie tak, jakby mogli należeć do niego byli śmierciożercy - powiedział bardzo powoli Ron, patrząc wymownie w stronę Malfoya.
- Ron! - syknęła Hermiona, ale kilka osób poszło śladem Gryfona i wlepiło wzrok w siedzącego z tyłu sali blondyna. Harry poczuł, jak atmosfera w pubie wyraźnie gęstnieje.
- Nic o mnie nie wiesz, Weasley - odpowiedział spokojnie Draco, wytrzymując pełne niechęci spojrzenia. - Jestem tu żeby pomóc. Tak samo jak ty.
- A kto by chciał twojej pomocy? - parsknął Ron, a za nim rozległo się kilka kpiących śmiechów. Siedząca obok Malfoya Pansy zerwała się z miejsca.
- Słuchaj, ty tępy...
Profesor McGonagall uderzyła otwartą dłonią w stół.
- Panie Weasley! Pan Malfoy jest tu na moje zaproszenie. Jego wybitne zdolności i wiedza z zakresu eliksirów i uroków mogą nam bardzo pomóc. Sugerowałabym współpracę, a nie wyciąganie na światło dzienne niezażegnanych konfliktów sprzed lat. Panno Parkinson, proszę o spokój.
Ron mruknął coś pod nosem i usiadł, a Hermiona zmroziła go spojrzeniem i zaczęła besztać ściszonym głosem. Pansy obróciła się na pięcie i również usiadła. Draco wydawał się niewzruszony.
- Dobrze - Minerwa zdjęła okulary i potarła lekko skronie. - Jutro z samego rana zastanowimy się nad podziałem zadań. Tom oddał nam budynek na czas całej akcji. Możecie zająć wszystkie pokoje na górze, miejsca wystarczy dla każdego. Jeśli ktoś chciałby się w tym momencie wycofać, to jak najbardziej to zrozumiem. Część z nas wciąż przeżywa wojnę i nie mogę wymagać od nikogo takiego poświęcenia.
- Chyba pani żartuje. Zostajemy - powiedział Seamus takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Kilkanaście osób mu zawtórowało, a Harry miał wrażenie, że kobieta uśmiechnęła się pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna.

Każdemu jego apokalipsaWhere stories live. Discover now