Osiołek zawsze smutny

8 1 0
                                    

Praca zaliczeniowa na kanon literacki. Tekst inspirowany wybraną lekturą omawianą podczas zajęć.

_______________________________________________


Byłem od wieków, od lat, miesięcy. Raz zepchnięty gdzieś na bok, innym razem utulony do ciepłej, ludzkiej piersi. Mówili o mnie, jak o wcieleniu zła, innym razem zrównywali z dobrodusznym bogiem. Jednego dnia byłem straszliwym potworem, potem ludzkie dłonie kleiły się czule do mojej szarej sierści. Ciemne chrapki głaskane były przez dzieci, długie uszy pochłonęły miliony przychylnych mi słówek. A nagle mi nogi opętywali. Przewracali. Sprowadzali do parteru, miażdżyli. Jakby nic nie pozostało po tamtym miłym zwierzaku, o którego każdy chciał się zatroszczyć.

Widywałem ciasta w oślim kształcie spętania, widziałem nawet Chrystusa, ukrzyżowanego z moją brzydką głową, zamiast swojej umęczonej skroni. Postrzegali mnie różnie na przestrzeni wieków. Ja tylko byłem, pasłem się na wysuszonej od słońca łące. Sznurkowy kantarek leżał na nosie i nie drapał, bo był nowy. Ktoś podszedł, pochwalił. Ciepłe rączki dziecka dotknęły wilgotnych chrap. Dobroci mi nie brakowało, nie cierpiałem za bardzo. Może czasem bywało upalnie, ale zawsze ktoś pilnował, abym miał co pić. Może czasem bywało lodowato, ale zawsze miałem swoją kryjówkę. Wiecznie pod czyimś nadzorem. Wiecznie pod opieką czyjegoś czułego oka.

Żryj, osiołku, żryj winorośl". Żryj, bo bez tego skostniałe palce nie zaczną winobrania. Słodkie kulki owoców rozjeżdżały mi się po języku, delikatne skórki osiadały na stępiałych zębach i podniebieniu. Sok spływał do gardła. Chwila rozkoszy, smakowego uniesienia, ale tylko raz w roku. Tylko raz, ale przynajmniej raz.

Daj kopyto. Daj nogę, osiołku". Daj, daj, bo żona przy nadziei. Coś im mówiło, że akurat ośle kopyto pomoże podczas porodu. Że dzięki bezbronnemu osłu, nienarodzone jeszcze dziecko, rozwinie się prawidłowo. Cóż mi po tym było? To ich sprawa. Ja tylko ulegle robiłem to, czego ode mnie chcieli.

Złóż, osiołku, złóż głowę na ziemi. Gdy skonasz, weźmiemy. Postoi w sadzie". Złóż, boś naiwny, a w sadzie nieurodzaj. Później nastawała ciemność. Bez bólu, tryskającej krwi, bez hałasu. Kilka chwil nicości, aby znów otworzyć ośle oczy i stanąć na chwiejnych, nieporadnych nóżkach nowo narodzonego ciała.

Pędziłem któregoś razu na krótkich kopytkach przez piekło. Na grzbiecie Dionizos chował się pod lwią skórą, ściskając kurczowo sterczącą mi z szyi, czarną grzywę. Ja nic na sobie nie miałem. Poza Dionizosem. Na pierwszy rzut oka wyglądałem na osła. Byłem i wciąż jestem osłem. Dionizos skulony na grzbiecie, bardziej przypominał lwa, uczepionego do bezbronnych oślich pleców. Jak z Chrystusem, wjechaliśmy triumfalnie przez bramy. Tylko czy wiwat był faktycznie dla mnie? Czy był dla głupiego osła, czy dla boga, dla bohatera, dla jego sprytu czy siły, której użył, by mnie ujarzmić i uciec?

Kiedyś wianki kładli mi na czoło. Pachnące świeżą łąką, jasne, iskrzące kolorami. Klepali z uwielbieniem po szyi. Kiedyś mówili, że bez osła, jak bez ręki. Że osioł dobry. Że osioł bogiem. Że jak Chrystus na ośle wjechał przez jerozolimskie bramy, to dobrze. O ośle wiele było w księgach, o ośle co rusz ktoś mówił. Raz osioł był niebem i słońcem, raz związany padał na miękki bok, w imię symbolu ujarzmienia. Złamany. Upokorzony. Rozchodził się ośli ryk rozpaczy. Choć on zawsze tak brzmiał. Osioł, osiołek, oślątko. Bezbronny, smutny osiołek, bezwiednie poddający się ludzkim kaprysom. Osioł nigdy nie radosny, osiołek zawsze smutny, oślątko o oczach szklistych, jakby miało się zaraz rozpłakać.

Nosiłem na plecach niezliczonych bogów. Odwiedziłem Jerozolimę, odwiedziłem też Olimp. Sam byłem bogiem, woziłem bogów, a z czasem, jakby odepchnięty w cień, bogowie zmienili się na artefakty. Potem na szaty. Potem już tylko na powiew zimnego wiatru na grzbiecie. Z biegiem lat nawet wiatr mnie dosiąść nie chciał. Na łeb założyli mi uzdę, a na tułów ciężkie toboły. Wyruszałem w podróże, lecz już nie tak szlachetne, jak te na Olimp, nie tak znaczące, jak odwiedziny w Jerozolimie. Nadeszły krzyki, szarpnięcia za głowę. Zapierałem się kopytami, w duszy wyjąc z rozpaczy. Chciałem miłości. Chciałem poczuć czyjeś ramiona zaplecione na szyi w upragnionym uścisku. Nikt już nie chciał brudnego osła poklepać. Osioł miał być, by człowiek nie taszczył. Osioł miał być, bo osioł już nie był bogiem. Osioł był sługą. O boskości osła już nikt nie pamiętał. Teraz mógł tylko stać, uwiązany do kołka w ziemi i łypać na przechodzących przy nim ludzi, ulegać, gdy ciągnęli go za uszy, podszczypywali czy robili zdjęcia. Z osła mogli się śmiać. Z osłem mogli zrobić wszystko, bo przecież co miał związany sznurkiem osiołek zrobić?

Patrzyłem smutno na własny upadek, nie na ludzi.

Ktoś zapomniał, jak ważnym był osioł. Ktoś powiedział, że jak osioł ryczy, to bez powodu, bo głupi. A ja w głowie miałem nieposkromiony żal, serce rozdarło mi się na miliony kawałków. Nie byłem głupi, byłem przerażony. I smutny. Ktoś powiedział, że jak Kłapouchy traci ogon, to osioł na pewno impotent. Bo kiedyś był symbolem płodności. Symbolem urodzaju. A co z oślim kopytem, które pomagało przy porodzie? Tym kopytem, które w każdym wcieleniu oddawałem na zawołanie, gdy ludzie odchodzili od zmysłów po odejściu wód. Co z oślim czerepem w sadzie? Tym, który bezwiednie kładłem na ziemi u schyłku własnej śmierci, byle ludzie dalej mogli mnie kochać i dziękować za długie, ośle życie. Łatwiej było pomyśleć, że osioł to kretyn. Że łeb tak wielki, ale pewnie pusty w środku. Że jak ma markotną minę, to już mu nic się nie należy. Poza tym osioł zawsze brzydki. Osioł szary, zmatowiały, sierści mu na zadzie brakuje. Ma brzydki ogon, przerzedzoną grzywę. Ma długie, głupawe uszy. Przytępiałe spojrzenie.

Może osioł jest po prostu zmęczony brakiem miłości?

Teraz stoję, gdzieś tam, w ciemnym kącie stajenki. Na pyszczku sznurkowy kantarek, drapie mnie po wyliniałym nosie. Patrzę tylko smutno, jak za oknem mijają mnie piękne, oblane dumą konie. Jak twarze promienieją na widok długich nóg, jasnych, wypolerowanych kopyt i aksamitnych ogonów. Wokół rozbrzmiewa melodyjne rżenie. O bruk stukają nienagannie podkute nogi, a wiatr podrywa misternie pielęgnowaną od miesięcy grzywę. Natarte oliwką dla dzieci chrapy błyskają w słońcu, rozdymane głębokim oddechem wystawowej klaczy. Pianissima kolejny raz zdobywa tytuł. Pianissima zbiera komplementy. Pianissima zachwyca, bo ma chwytający za oko ruch, bo gdy kłusuje, to jakby baletnica mknęła przez wybieg. A kiedy Pianissima rży, po widowni rozchodzi się szmer zachwytu. Na szyi Pianissimy znów ląduje kwiecisty wieniec, jak niegdyś wianek lądował na oślim czole. Ale Pianissima nie ma nic wspólnego z osłem poza czterema kopytami.

Końskie piękno przysłoniło szarość osiołka. Ludzie lgnęli do smukłych nóg, szczupłych ud, wciągniętych brzuchów i łabędzich szyi. Chcieli widzieć filigranowość arabskich piękności lub siłę emanującą z potężnych piersi zimnokrwistych olbrzymów. Na trybunach tabuny gapiów. Wstrzymany grupowo oddech, gdy Crazy Quick wypycha kasztanowe kopyta znad wysokiej przeszkody. Gdy Secretariat odsadza się na niemal trzy długości, bijąc światowy rekord Derby z rozwianą od pędu, rudą grzywą. Nikomu przez myśl dziś nie przeszło, by osiołka zrównać z lśniącymi gwiazdami.

A ja wciąż stoję, gdzieś tam, w ciemnym kącie stajenki. Na pyszczku sznurkowy kantarek, drapie mnie po wyliniałym nosie.

Bo komu by przyszło do głowy, aby brudnemu osłu przeczesać sterczącą grzywkę?

Studiuję twórcze pisanie i chcę się tym gdzieś poflexowaćWhere stories live. Discover now